II. Niedziela

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cały dzień upłynął Catherine na rozpakowywaniu bagaży i rozmyślaniu o tym, jak będzie wyglądała praca w szkole. Miała ją rozpocząć za trzy dni, co napawało ją jednocześnie radością, ale i przerażeniem. W głębi serca żywiła nadzieję, że naprawdę polubi swych uczniów i pracę z nimi, lecz doskonale wiedziała, jak różnie bywało z dziećmi. 

Gdy wszystkie ubrania zawisły już na wieszakach, a buty stanęły równiutko w rządku pod ścianą, Catherine położyła się na łóżku i zatopiła w miękkiej pościeli. W głowie kołatało się jej od myśli. Zastanawiała się jednak nie nad tym, co przyniesie jej los, lecz nad obecnością Josepha w Redcoast.

Jak ułożyło się jego życie, odkąd widzieli się po raz ostatni? Kim była kobieta, która skradła jego serce? Jak wyglądały jego dzieci? Czy były podobne do niego samego jako chłopca, a może przypominały raczej jego małżonkę? Czy całkiem o niej zapomniał?

Zdawało się jej, że tak. Jego powitanie uznała za ciepłe, lecz pozbawione wyrazów większej zażyłości. Ot, zwykłe spotkanie dwójki znajomych z dawnych lat, którzy przypadkiem natrafili na siebie w nadmorskiej wiosce. Może i uśmiechał się szeroko, lecz jej zdaniem nie wskazywało to na to, że darzył ich dawną bliskość jakimś sentymentem.

W przeciwieństwie do niej.

Co prawda przez ostatnie lata zbytnio nie zaprzątała sobie nim głowy. Minęło już dwanaście wiosen od tamtych dni, gdy jako młoda panienka biegała z Joem po łąkach i pagórkach rodzinnej wioski. Później poszła na uniwersytet, on zaś skończył naukę i został kapłanem. Po wyjeździe do Montrealu czasem o nim myślała, lecz był ledwo miłym wspomnieniem, które czasem przywoływała z pamięci z uśmiechem na ustach, niczym więcej. Tak przynajmniej od lat starała się sobie wmawiać.  

Nagle usłyszała pukanie. Podniosła się z łóżka, poprawiła uczesanie i podeszła do drzwi. W progu stała niewysoka, krągła panna o rudych włosach upiętych w niechlujny kok. Jej zielona suknia podkreślała duże oczy o barwie letniej trawy.

— Dzień dobry, jestem Elizabeth Kimberley, ale możesz mi mówić Liz. Panna Wright, prawda? 

Głos miała nieco skrzekliwy i nieprzyjemny. Catherine przypominał nieco kwiczenie małego zwierzątka. 

— Tak, proszę wejść — odparła nieśmiało i wskazała kobiecie na krzesło stojące przy biurku.

Sama usiadła na łóżku i splotła palce,  po czym wbiła wzrok w ziemię. Nie miała pojęcia, czy to ona powinna zacząć rozmowę, czy może jednak należało, by to Liz odezwała się jako pierwsza. Wstydziła się do tego przyznać, bowiem nie wypadało, by kobieta w jej wieku zachowywała się jak płochliwa panienka, lecz krępowała się rozmawiać z nowo poznanymi ludźmi. 

— Pani uczy starsze dzieci, prawda? — zapytała w końcu, patrząc niepewnie na Elizabeth.

Kobieta zaśmiała się dźwięcznie. 

— Och, nie mów do mnie „pani". Czuję się wtedy tak staro, a mam dopiero dwadzieścia sześć lat! 

— Dobrze, nie będę, obiecuję. W takim razie mów mi Catherine. 

— Oczywiście. — Uśmiechnęła się, ukazując proste, choć żółtawe zęby.

Catherine jęknęła cichutko i zaczęła wykręcać palce ze zdenerwowania. Wolałaby chyba siedzieć przed gromadką dzieci patrzących na nią z zaciekawieniem. One nie napawały jej takim strachem jak dorośli, chyba że brykały rozkosznie po podwórzu. 

— Podoba ci się tu? — zapytała Elizabeth, na co panna Wright oderwała spojrzenie od swoich dłoni.

— Tak, zdaje się, że to bardzo ładne miejsce.

— Poczekaj, aż poznasz tych wszystkich ludzi. Okropni! Miałam ich dość już po pierwszym spotkaniu, gdy przyszli mnie przywitać pod szkołą. Jedynie nasz pastor jest w porządku. No i jest bardzo urodziwy. 

Catherine mimowolnie zarumieniła się na jej słowa. 

— A ten młodzieniec, z którym wyszłaś? Pani Watts coś o nim wspominała — zapytała, chcąc odwrócić uwagę od Josepha. 

— Ach, Harry... To lekarz z miasta, lepsza partia niż pastor, dużo lepsza. Nieco bogatszy i bez dzieci.

Panna Wright zmarszczyła czoło, słuchając, jak mówiła o Josephie jako o kandydacie na męża. Przecież miał żonę. Słowa Elizabeth zdały się jej co najmniej niestosownymi. Rozmawiały jeszcze przez chwilę, głównie o szkole. Catherine przyglądała się uważnie nowej koleżance i starała się zapamiętać jak najwięcej na temat dzieci, które miała jej uczyć, ich rodziców i najważniejszych osób w wiosce. W końcu Elizabeth podniosła się z krzesła i wyszła z pokoju, zostawiając ją samą. Catherine wyszeptała ciche słowa pożegnania i znów rozłożyła się na łóżku. Ten dzień był zdecydowanie zbyt pełen wrażeń.

*

Piątek i sobotę Catherine spędziła w domu, nieco niechętna, by gdziekolwiek wychodzić. Chciała cieszyć się ostatnimi dniami wakacji w samotności, do tego pogoda nie dopisywała, nie czuła więc potrzeby przebywania na zewnątrz. Czytała książkę o historii Francji kupioną w Montrealu, a gdy dotarła do jej końca, zaczęła przeglądać jeden z romansów, których pełno miała w swojej biblioteczce Liz. Panna Wright nigdy zbytnio się nimi nie interesowała i nie rozumiała, co ludziom mogło się w nich podobać. Chciała dać szansę jednej z tych książek, nie dotrwała jednak do połowy, gdy porzuciła lekturę. Powieść była zdecydowanie zbyt śmiała i wyuzdana dla jej purytańskiego poczucia przyzwoitości.

Wyszła z domu dopiero w niedzielę, na mszę. Odziała się w swoją najlepszą sukienkę, białą obszytą koronką, która miała wywrzeć odpowiednie wrażenie na zebranych w kościele obywatelach Redcoast. Zdawała sobie sprawę z tego, że jako nowa nauczycielka zostanie miejscową sensacją i musi pilnować się, by nie uczynić niczego, co stałoby się powodem do plotek.

Z domu pani Watts do kościoła szło się nieco ponad dwadzieścia minut. Catherine cieszyła się spacerem, gdyż uwielbiała przechadzki na świeżym powietrzu, Elizabeth jednak co rusz jęczała, jak bardzo nienawidzi spacerów.

— Dlaczego pani Watts nie może udostępnić nam powozu, mimo że ma w nim cztery miejsca! Przecież to samolubne, że korzysta z niego sama! — zżymała się.

Catherine, nie widząc innego wyjścia z sytuacji, zbywała jej pełne oburzenia krzyki śmiechem. Miała nadzieję, że dziewczyna się na nią za to nie obrazi.

Ogarnął ją lęk, gdy ujrzała tłum zebrany przed kościołem. Z przykrością zauważyła, że jej suknia nieco się ubrudziła podczas spaceru. Była głupia, zakładając białą kreację na długą przechadzkę. Co pomyślą o niej ludzie, widząc ją taką niechlujną? Teraz jednak nie mogła już nic na to zaradzić. Musiała dzielnie stawić czoła mieszkańcom wioski.

Gdy wchodziła do kościoła, zauważyła, że wszyscy przyglądają się jej, jakby chcieli ją pożreć wzrokiem. Miała ochotę uciec stąd jak najdalej, wiedziała jednak, że tylko by się zbłaźniła. Nie mogła przecież pokazać ludziom, że ją przerażają.

Niektóre twarze wyglądały na naprawdę sympatyczne — rumiane starsze panie, uśmiechnięci mężczyźni i okrągłe dzieci o iskrzących radością oczach napełniały ją wiarą w to, że jej obecność w Redcoast zostanie dobrze przyjęta przez tutejszych.

Były jednak i lica, które napawały ją strachem. Oblicza chudych, surowych matron patrzących na nią z wyraźną pogardą, lubieżne spojrzenia młodych mężczyzn i wrogie chrząknięcia dzieci, które już przy pierwszej styczności wyglądały na złośliwe, sprawiały, że chciała się tu nigdy nie znaleźć.

„Będzie dobrze, na pewno. Nie poddawaj się" — powtarzała w myślach, uśmiechając się do wszystkich mijanych przechodniów. Musiała być dla nich miła za wszelką cenę. Towarzysząca jej Liz wciąż szeptała, by nie zwracała na nich uwagi.

Gdy weszły do kościoła, uderzyła ją skromność jego wystroju. Białe ściany, drewniany krzyż i okna ze zwykłego szkła, bez żadnych witraży, zdawały się jej skromne nawet jak na anglikańską świątynię. Przynajmniej na każdej ławce leżał śpiewnik, za co była wdzięczna, gdyż uwielbiała śpiewać psalmy.

Zdumiała się nieco, gdy z zakrystii wyszedł Joseph w skromnym, mszalnym odzieniu. Wiedziała od dawna, że jest pastorem, nigdy jednak nie miała okazji uczestniczyć w prowadzonym przez niego nabożeństwie. Widok przyjaciela z dzieciństwa przy ołtarzu był dla niej dziwny.

Elizabeth kazała jej zająć miejsce w drugim rzędzie, gdyż, jak mówiła, była to ławka zwyczajowo przeznaczona w Redcoast dla nauczycieli i osób powszechnie znanych w wiosce. Catherine niechętnie usiadła obok Liz. Czuła się źle, będąc widoczną niemal dla wszystkich obecnych w świątyni. 

Gdyby była jedną z płochych dziewcząt uczęszczających na msze tylko z obowiązku, zapewne nie zwracałaby uwagi na słowa wypowiadane przez kapłana, zajęta kontemplowaniem urody Josepha bądź taksowaniem wzrokiem innych wiernych i ocenianiem ich wyglądu i ubiorów. Ona jednak chodziła do kościoła, by pogłębić swą więź z Bogiem i zaznać nieco spokoju. Po każdej mszy miała poczucie, że gdzieś w niebie jest dobry Ojciec, który nad nią czuwa. Po chwilowym dyskomforcie przyzwyczaiła się do Joego za ołtarzem i przestała w nim widzieć przyjaciela z dziecinnych lat. Teraz był dla niej tylko kapłanem, w dodatku takim, który potrafił głosić naprawdę piękne i mądre kazania. Musiała przyznać, że była urzeczona jego słowami o przebaczeniu i miłosierdziu.

Wygłaszał akurat naukę do przypowieści o synu marnotrawnym. Catherine zawsze lubiła tę historię, gdyż odnosiła ją nieco do swojego ojca, który odszedł od Boga. Opuściła rodziciela kilka lat przed jego śmiercią i później już nigdy go nie widziała, miała jednak nadzieję, że i on nawrócił się przed odejściem do wieczności i stanął u bram niebios z pokornie schyloną głową.

— Tak jak ojciec przebaczył swemu synowi, tak i Bóg odpuści nam nasze winy, jeśli tylko okażemy skruchę, uklękniemy przed nim i Go przeprosimy — mówił Joseph. — Bo nasz Bóg nie jest tym mściwym, gniewnym Bogiem, jakiego znamy ze Starego Testamentu, a dobrym, kochającym Ojcem. Bogu zależy, żebyśmy do Niego wrócili i daje nam znaki, które mają nas do Niego zaprowadzić. Ale to od nas zależy, czy te znaki dostrzeżemy i czy ich posłuchamy. Niektórzy są na nie głusi, inni boją się stanąć przed Bogiem i przyznać Mu do błędu. A niepotrzebnie, bo Bóg zawsze jest gotów nam wybaczyć. Nawet największemu grzesznikowi.

Otarła kilka łez wzruszenia z policzka, nie chcąc robić z siebie widowiska. Nikt nie powinien widzieć, że płakała.

Zaaferowana kazaniem i pieśniami, które wypełniały jej serce słodkim wzruszeniem, nie zorientowała się nawet, kiedy msza minęła. Słuchanie słów Pisma i śpiewanie psalmów sprawiało jej niewymowną przyjemność i radość.

Gdy nabożeństwo dobiegło końca, ludzie zaczęli opuszczać kościół. Elizabeth ciągnęła ją ku wyjściu, lecz Catherine szepnęła jej, by zostawiła ją w świątyni i poszła do domu. Sama chciała jeszcze przez chwilę pobyć w kościele, chłonąć tę spokojną atmosferę i pomodlić się o pomyślne rozpoczęcie nowej pracy. Było jej to potrzebne, zwłaszcza dlatego, że jutro czekał ją jeden z najtrudniejszych dni w jej dotychczasowym życiu. Była pewna, że nie będzie miała kłopotów z powrotem do pani Watts. Liz zostawiła ją więc w kościelnej ławce, a sama udała się do domu.

Uklękła i wpatrzyła się w krzyż. Dla wielu symbolizował cierpienie, lecz jej przynosił nadzieję na to, że coś jeszcze w jej życiu się zmieni, że nie będzie sama z bólem. Będąc sama w świątyni, czuła się bliżej Pana niż wtedy, gdy znajdowało się w niej mnóstwo innych ludzi. Cisza nastrajała ją do modlitwy lepiej niż uroczyste psalmy. 

— Wiem, że bez Ciebie sobie nie poradzę, Panie — szeptała cicho — pozwól mi więc zaznać tu nieco szczęścia. Oby jutrzejszy dzień okazał się dobrą zapowiedzią kolejnych lat, które mnie tu czekają. 

Nagle usłyszała szmer, który wyrwał ją z modlitwy. Odwróciła się, by ujrzeć Josepha, już w codziennym stroju, który zmierzał w jej stronę z zakrystii. Przeżegnała się szybko i podniosła z klęczek, by usiąść. Mężczyzna podszedł do niej i popatrzył pytająco, wskazując na miejsce tuż obok. Kobieta skinęła mu głową i przesunęła się, by mógł spocząć.

— Zadomowiłaś się tu już? — zapytał, patrząc jej w oczy. — Poznałaś kogoś prócz Liz?

— Poznałam panią Williams, kiedy szłam z dworca, lecz poza nią już nikogo. Jeśli mam być szczera, to nie wychodziłam nigdzie z domu, nie licząc mszy. Wiesz, że nie przepadam za tłumami.

— Oj, wiem. — Uśmiechnął się nieznacznie. — Na szczęście będziesz uczyła może dwudziestkę dzieci, nie więcej, z czego czwórkę moją. Nie ma tu za dużo maluchów, ale wolą dać im dwie nauczycielki, bo wtedy łatwiej im się uczyć. Aż dziwne, u nas przecież była tylko stara pani Jones. Biedna, pamiętam, jak krzyczała na mnie i Toma, kiedy ci dokuczaliśmy — zaśmiał się cicho, jakby na chwilę zapominając o powadze miejsca, w którym się znajdowali.

— Tak, niezły był z ciebie hultaj, aż dziw, że skończyłeś jako pastor. Właśnie, chciałam ci powiedzieć, że twoje kazanie było przepiękne. Bardzo mi się podobało. 

Joseph spojrzał na nią z wdzięcznością i uśmiechnął się. Catherine pamiętała, jak lata temu wciąż patrzył na nią z ogromną radością. Gdyby tak mogła wrócić do tych czasów...

— Dziękuję. Cieszę się, że przypadło ci do gustu. Mam wrażenie, że większość ludzi nie słucha moich kazań... Ale trudno, ich strata. Kto będzie chciał coś z nich wyciągnąć, zrobi to, a reszta... To już nie moje zmartwienie, nie słuchaliby i tak, nawet gdyby były krótkie i treściwe.

— Dokładnie, nie powinieneś się tym zamartwiać. 

Zapadło między nimi niezręczne milczenie. Catherine czekała, aż Joseph jej odpowie, a pastor wyraźnie nie wiedział, co rzec. Co rusz zerkali na siebie z niepokojem, wykręcając palce ze zdenerwowania i skrępowania. Taki stan utrzymywał się przez chwilę, aż w końcu mężczyzna wziął głęboki oddech i zapytał:

— Nie chciałabyś dzisiaj przyjść do mnie na obiad? Albo chociaż na kolację. Poznałabyś dzieci, miałabyś jutro nieco łatwiej w szkole.

Catherine spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie spodziewała się po nim takiej propozycji. Myślała, że nie będzie chciał utrzymywać z nią kontaktu, jeśli nie będzie to konieczne. „Ach, zapewne czyni to z grzeczności, w końcu tylko jego tu znam, chce być miły" — pomyślała.

— Nie będę ci przeszkadzała? Pewnie masz mnóstwo pracy, dzieci idą jutro do szkoły, muszą być zrozpaczone. A twoja żona...

— Nie mam żony — przerwał jej w pół słowa.

Kobieta popatrzyła na niego z jeszcze większym zdziwieniem niż poprzednio. Kiedy tylko go ujrzała, była niemal pewna, że trwał w szczęśliwym związku małżeńskim. Ta informacja wzbudziła w niej tyle sprzecznych uczuć, że sama nie potrafiła sobie z nimi poradzić.

Z jednej strony ogarnęło ją współczucie dla Josepha i jego dzieci, z drugiej jakaś dziwna ulga, która sprawiła, że poczuła się winna. Zaraz zganiła się za te myśli. Nie przystały jej jako dobrej chrześcijance. Joseph na pewno nie był nią już dłużej zainteresowany. Nie powinna rozbudzać w sercu złudnej nadziei.

— Umarła? Wybacz moje pytanie, jeśli zrobiłam ci przykrość...

— Nic się nie stało, Cathy, naprawdę, nie mogłaś przecież wiedzieć. Tak, umarła, kiedy urodziła się najmłodsza, Rosie. Mała dostała po niej imię... Ale już minęło nieco czasu, pogodziłem się z tym. Trzeba żyć dalej, dla dzieci — zawiesił głos.

Przez moment nic do siebie nie mówili. Catherine obawiała się, że uraziła go swoim pytaniem. Doszła do wniosku, że musiał bardzo kochać swą małżonkę, a jej śmierć pozostawiła w jego sercu niezabliźnioną ranę. Jej domysły potwierdziło kilka łez, które spłynęły po jego policzku, a które mężczyzna szybko starł.

— To co, przyjdziesz? — zapytał, starając się ukryć obecny w jego głosie smutek. — Będzie mi bardzo miło, naprawdę nam nie przeszkodzisz, przeciwnie, dzieci lubią gości, a kiedy cię poznają, to może chętniej pójdą do szkoły. — Uśmiechnął się do niej blado. — No i mnie będzie też przyjemnie powspominać stare czasy, kiedy ja byłem takim brzdącem i hasałem po łąkach.

Te argumenty nie mogły nie podziałać na Catherine. Perspektywa wspólnych wspominek z dzieciństwa i obiadu w rodzinnym gronie była niezwykle kusząca. Uwielbiała dzieci, a że pogodziła się już z tym, że swoich nie będzie nigdy miała, tym bardziej chciała spędzić popołudnie z Josephem i jego pociechami. Było tylko jedno ale.

— Dobrze, w takim razie chętnie do was przyjdę. Ale... Nie będziesz wspominał o tym wszystkim, prawda?

— O czym? — Mężczyzna zdawał się skonsternowany.

Catherine westchnęła. Poczuła ścisk w żołądku. Nie chciała wracać do tamtych dni, najgorsze było jednak to, że Joseph w ogóle zdawał się o tym nie pamiętać. „No tak, miał żonę, dzieci, zapomniał o nas... To ja jestem przewrażliwiona..."

— O tym, co było między nami i co zaszło przed moim wyjazdem...

Mężczyzna nagle posmutniał. Na jego twarzy nie było już tego promiennego uśmiechu, który gościł na niej przed zaledwie chwilą. Catherine ścisnęło w żołądku. 

— Obawiam się, że bez tego się nie obejdzie, jeśli chcemy tu jakoś funkcjonować, Cathy... Ja... Wiem, że to będzie trudne dla nas obojga, ale musimy... Ale to nie temat na teraz, nie powinienem cię dręczyć, kiedy i tak zapewne boisz się o jutro... To co, przyjdziesz o czternastej?

 — Tak — odparła cichutko.

Posłała mu jeszcze słaby uśmiech i wstała, po czym udała się w kierunku wyjścia, mając nadzieję, że ich późniejsze spotkanie będzie udane i nie sprawi jej bólu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro