I. Nowe życie panny Wright

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Catherine wysiadła z powozu i zabrała swoje bagaże, po czym postawiła je na ziemi. Do jej płuc wdarło się świeże powietrze, które natychmiast ją ożywiło. Zupełnie inaczej oddychało się tutaj, na prowincji, niż w wielkim Montrealu, pełnym fabrycznych kominów sięgających ku niebu, jakby chciały dotknąć chmur. 

Ruszyła po wydeptanej ścieżce, rozglądając się za kościołem. Powiedziano jej, że niedaleko świątyni znajduje się szkoła, w której miała za kilka dni rozpocząć pracę. Nie mogła się doczekać tego, co ją tu spotka, lecz jednocześnie obawiała się nowej rzeczywistości. Co prawda zaraz po zakończeniu nauki przez jakiś czas uczyła w szkole, lecz ostatnie lata spędziła jako guwernantka. Nauczanie gromadki wiejskich dzieci w różnym wieku uważała za coś zupełnie odmiennego od edukowania młodej panienki o doskonałych manierach, jaką niewątpliwie była Madeleine, do niedawna jeszcze jej uczennica.

Delikatna bryza wiejąca od morza szarpała jej długim, brązowym warkoczem na wszystkie strony, co sprawiało, że uśmiechała się szeroko. Te drobne, niepozorne wręcz błahostki zawsze najbardziej ją cieszyły. Uwielbiała, gdy promienie słońca muskały jej bladą skórę, a krople deszczu delikatnie skapywały na policzki.

Zupełnie nie znała Redcoast. Wcześniej nawet nie słyszała o takiej wiosce. Dawni przełożeni w Montrealu rzekli jej jednak, że to spokojna, malownicza miejscowość, co skłoniło pannę Wright do podjęcia tu pracy. Nie miała zresztą zbytniego wyboru. Potrzebowała szybko znaleźć zatrudnienie, lokalizacja nie miała zbyt wielkiego znaczenia. 

Już po półgodzinnym spacerze mogła rzec, że było to wyjątkowe miejsce. Urzekały ją łagodne pagórki, które okalały wieś, czysty błękit nieba i odgłosy morza uderzającego o pobliskie skały. Gdy patrzyła na te wszystkie cuda przyrody, do jej serca wlewał się spokój. Nie mogła się doczekać, aż pozna każdy zakątek wioski, każde wzgórze i dolinę, wgłębienie w ziemi i drzewo wyciągające gałęzie ku słońcu. Powiedziano jej, że plaża znajduje się tylko pół godziny drogi od kościoła, co bardzo ją ucieszyło, gdyż ubóstwiała wodę i nadmorskie spacery. Miała nadzieję, że Redcoast stanie się dla niej domem.

Stanęła na środku drogi i zaczęła się rozglądać dookoła siebie, uzmysłowiwszy sobie, że nie ma pojęcia, gdzie się znalazła. Gdzie był kościół? Powinna widzieć go z daleka, a tymczasem nie dostrzegała żadnej iglicy. Rozłożyła bezradnie ręce i jęknęła. Jak zawsze musiała się zgubić. Nigdy nie radziła sobie w terenie, lecz miała nadzieję, że chociaż w małej wiosce odnajdzie drogę. 

Rozejrzała się po okolicy. Znajdowało się tu kilka dość sporych domów o czerwieniących się dachach. Skonstatowała, że tę część miejscowości zamieszkiwali jej najbogatsi mieszkańcy. W oknach wisiały delikatne, muślinowe firanki, a na klombach pyszniły się różnokolorowe kwiaty. 

Odetchnęła z ulgą, widząc, jak z jednego z podwórek wychodzi elegancko odziana kobieta trzymająca za rękę małego chłopca. Miała na sobie długą, jasnozieloną suknię z bufkami przy rękawach. Zwężała się w talii, po czym rozszerzała się do ziemi na kształt dzwonu. Przy szyi przyszyto delikatną koronkę. Na głowie damy pysznił się szeroki kapelusz. Jej syn odziany był w czyściutką, świeżo wykrochmaloną koszulę i krótkie spodenki. 

— Dzień dobry... — zaczęła cicho, podchodząc w stronę kobiety. 

Obawiała się jej. Nigdy nie lubiła prosić nikogo o pomoc, a do tego miała wrażenie, że owa dama to kobieta wyniosła i nieprzyjazna, lecz musiała kogoś zapytać o drogę.

— Dzień dobry pani. — Uśmiechnęła się ciepło, na co część obaw Catherine uleciała. Może owa kobieta nie była wcale tak okropna, jak się jej zdawało. — Pani jest nową nauczycielką?

— Tak... — odparła zdumiona Catherine. — Catherine Wright, bardzo mi miło. 

— Lucy Williams. A to mój synek, Arthur. Będzie pani go uczyć — oznajmiła z dumą, po czym zwróciła się do syna: — Przywitaj się ładnie z panią. 

— Dzień dobry, proszę pani — powiedział cicho chłopczyk i skłonił się nieporadnie przed kobietą. 

Catherine zaśmiała się, urzeczona manierami chłopca. Pomyślała, że jeśli wszystkie dzieci w wiosce takie są, nie ma się czego obawiać. 

— Dzień dobry, Arthurze. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak dojdę do kościoła? Podobno zaraz niedaleko jest szkoła? 

— Tak. Niech pani idzie cały czas prosto, a potem skręci za takim małym zagajnikiem. Na pewno pani trafi. 

— Dziękuję pani bardzo! Miłego dnia dla pani i pani synka! — Skinęła jej głową z wdzięcznością. 

— Dziękuję i nawzajem! Do widzenia! — odparła jej Lucy i wyszła za furtkę. 

Catherine posłała jej ostatni uśmiech i podążyła przed siebie. Uważnie przyglądała się mijanym budynkom, szukając zagajnika, o którym wspominała pani Williams. 

Szła powoli, rozkoszując się przyjemną pogodą. Już wkrótce ciepłe dni miały zostać zastąpione przez ścianę deszczu lejącego się z nieba niemal bez ustanku, musiała więc jak najlepiej skorzystać z panującej aury. Przechadzka była tak przyjemna, że zatraciła poczucie czasu.  

Uśmiechnęła się, kiedy dotarła do kościoła. Niewysoki, skromny budynek przywodził kobiecie na myśl świątynię w jej rodzinnej miejscowości, co przypominało jej o szczęśliwych dniach dzieciństwa.

Rozejrzała się wokół kościoła za szkołą, lecz nie potrafiła jej dostrzec. Wszystkie budowle zdawały się jej identyczne. Wszędzie wprost roiło się od czerwonych dachówek i bielonych ścian. Podobnie wyglądała wioska, z której pochodziła. Nie dziwiło jej to, wszak Greenlake znajdowało się tylko niecałe pięćdziesiąt mil na południe od Redcoast. Przeszła się po ścieżce, mając nadzieję, że zza któregoś domu zaraz wychynie budynek szkoły, lecz nigdzie nie mogła go dostrzec.

Serce zabiło jej mocniej, a jej dłonie i czoło oblał pot. Ledwo przybyła do wioski, a zgubiła się już drugi raz. Nigdy nie miała zbyt dobrej orientacji w terenie, nie sądziła jednak, że było z nią aż tak źle. Zaczęła się rozglądać po okolicy w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej wskazać drogę do szkoły, lecz z przykrością stwierdziła, że nie było tu nikogo dorosłego. Wszyscy najwyraźniej pracowali lub spędzali czas w domach. Nie mogło jej to dziwić, wszak ledwo wybiła dziesiąta. O tej porze mężczyźni zajmowali się zarobkowaniem, a kobiety gotowały obiad, czekając na ich powrót. 

Nagle zauważyła mężczyznę kopiącego w ogrodzie przy budynku, który, jak skonstatowała, musiał być plebanią. Zdawał się jej jeszcze młodym człowiekiem, było to jednak trudne do stwierdzenia, gdyż widziała tylko jego plecy i mięśnie napinające się pod koszulą od wysiłku oraz ciemne włosy, jeszcze nieprzyprószone siwizną. 

Nie chciała przeszkadzać mu w pracy, wokół było jednak jeszcze tylko kilkoro dzieci, a tych wolała nie pytać, obawiając się z ich strony głupiego kawału. Podeszła do mężczyzny powoli, próbując powstrzymać drżenie rąk. Zdawało się jej, że oddycha tak ciężko, jakby była koniem, który ciągnął ogromny ładunek przez wiele mil. 

— Przepraszam pana — zaczęła cichutko, nieco zawstydzona.

Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. Catherine chciała zrezygnować, lecz strach był silniejszy od lęku przed rozmową z nieznajomym. 

— Przepraszam — rzekła nieco głośniej.

Człowiek odwrócił się i spojrzał na nią z wyrzutem. Drgnęła. Miała wrażenie, że skądś kojarzy jego lico, lecz nie mogła sobie przypomnieć skąd. Mężczyzna zmarszczył brwi i przymrużył powieki, po czym jął ją obserwować. Catherine przez chwilę przyglądała się jego twarzy. Mocno zarysowana szczęka i kości policzkowe sugerowały, że był człowiekiem upartym, a nieco zmarszczek na czole i wokół oczu wskazywało na to, iż miał wiele zmartwień. Usta lekko rozchylił, jakby w zdumieniu, że ją ujrzał. 

Jako pierwszy poruszył się mężczyzna. Odrzucił łopatę i poprawił koszulę, która ukazywała wcześniej nieco zbyt duży skrawek jego ciała, po czym spojrzał pannie Wright w oczy. 

— Catherine, co ty tu robisz? — zapytał lekko trzęsącym się głosem, co otrzeźwiło kobietę.

Drgnęła. To naprawdę był on. Tak dobrze pamiętała ten głos, który niegdyś słyszała niemal codziennie. Spotkanie z nim tutaj, można by rzec na końcu świata, zdawało się jej czymś tak nierealnym, jak śnieg padający w środku lata.

— Ja... Przyjechałam tu uczyć... — wydukała, starając się nie patrzeć mu w oczy.

— No tak, dzieciaki już płaczą, że za kilka dni mają wracać do szkoły. Faktycznie miała przyjechać nowa nauczycielka, ale nikt nie powiedział mi nic na jej temat. Miło cię widzieć po tylu latach. — Starał się wyglądać na radosnego, dostrzegła jednak w jego oczach, że tkwił w nich dziwny smutek.

— A ty, co tu robisz? To... twoja parafia?

— Tak. — Uśmiechnął się blado. — Nie jest może imponująca, ale lubię ją. Mam nadzieję, że spodoba ci się w Redcoast tak samo jak mnie. To naprawdę piękna miejscowość. 

— Wystarczył krótki spacer, żebym zakochała się w tym miejscu. Jest naprawdę przepiękne. Mógłbyś powiedzieć mi, jak dojdę do szkoły? Mam spotkanie z przełożoną.

Spojrzała na niego niepewnie, mając nadzieję, że spełni jej prośbę. Zaraz jednak uspokoiła się. Wiedziała przecież, że nie należał do ludzi, którzy odmówiliby komuś pomocy w potrzebie. 

— Oczywiście, Cathy, mogę cię nawet tam zaprowadzić, jeśli chcesz.

— Byłoby mi miło, Josephie. 

— Możesz mi mówić Joe, wiesz przecież, że nie lubię mojego imienia. Przecież... dawniej zawsze tak mnie nazywałaś... — urwał, jakby nagle czegoś się zawstydził.

I Catherine poczuła się skrępowana. Nie miała pojęcia, jak winna się wobec niego zachowywać. Zupełnie nie spodziewała się ujrzeć tu Josepha. Jeszcze przed chwilą cieszyła się z przyjazdu do Redcoast, lecz cała radość wyparowała, gdy tylko zdała sobie sprawę z jego tożsamości. Jak miała się zachowywać, skoro zapewne będzie go spotykała każdego dnia?

 — Jak sobie życzysz. To idziemy? Śpieszę się, jeśli mam być szczera. Chyba że wolisz pokazać mi drogę, a ja pójdę sama, naprawdę nie musisz mi towarzyszyć. 

Czuła, że jego obecność byłaby krępująca. Coś jednak przyciągało ją do Josepha i niezmiernie ciekawiło. Chciała dowiedzieć się, co działo się z nim przez te wszystkie lata. 

— Nie, nie, nie mogę cię tutaj zostawić samej, jeszcze się zgubisz. Wiem przecież, jak fatalna jest twoja orientacja w przestrzeni. Chodźmy.

Rzekłszy to, poprawił raz jeszcze koszulę, wziął od niej dwie walizki i ruszył w kierunku alei bielonych budynków, dając Catherine znak, by podążyła za nim. 

Posuwali się miarowym krokiem przez szeroką, wydeptaną drogę, na której odznaczały się ślady kół wozów. Zastanawiała się, jacy byli tutejsi ludzie, czy zyska ich sympatię i czy polubi dzieci, które przyjdzie jej uczyć.

Starała się nie zwracać uwagi na mężczyznę. Miała nadzieję, że nie będą rozmawiali, gdyż nie czuła się dobrze w jego obecności. Najchętniej poszłaby do szkoły sama, lecz nie potrafiła mu odmówić. Wiedziała, że zraniłaby go odmową. Modliła się w duchu, by nic do niej nie mówił. Jej prośby nie zostały wysłuchane, bowiem po chwili usłyszała jego głos:

— Mówisz więc, że ci się tu podoba?

— Tak, naprawdę tu ładnie. Skąd ta nazwa? — zapytała, uznawszy, że skierowanie rozmowy na tematy zupełnie nieosobiste będzie najlepszym wyjściem z tej krępującej sytuacji.

— Na plaży są takie czerwonawe skały, mogę ci kiedyś pokazać. Miejscowa legenda głosi, że to od krwi tubylców, których zabili kolonizatorzy. Ale to tylko głupie bajanie — prychnął, po czym zapytał już dużo sympatyczniej: — Co sprowadziło cię do Redcoast?

Westchnęła ciężko. Nie chciała mu o wszystkim mówić, ale wiedziała, że w gruncie rzeczy okoliczności jej przyjazdu nie są szczególnie osobistą sprawą i że byłoby dziwnym, gdyby je przed nim zataiła.

— Moi pracodawcy z Montrealu przeprowadzili się do Francji. Dostali tam jakiś spadek, więc postanowili wyjechać. Proponowali mi, żebym wyprowadziła się z nimi, ale dobrze mi w Kanadzie. Pani Kerr to ich przyjaciółka, wystarali się o posadę dla mnie. I tak się tu znalazłam. A ty, od dawna jesteś tutaj na parafii?

— Od zawsze, przyjechałem tu od razu po skończeniu nauki, po śmierci starego proboszcza, i cóż, zostałem. O, to już szkoła! — Wskazał na duży, bielony budynek z czerwonym dachem.

Różnił się od otaczających go domów tylko rozmiarem. Catherine zdał się dość zaniedbany. Zauważyła, że w kilku miejscach tynk odpadł już dawno, a szyba w jednym z okien pękła. Trawnik przed budynkiem zarośnięty był chwastami. Tak brzydkiej szkoły nie widziała chyba jeszcze nigdy. Nawet ta, do której uczęszczała, kiedy mieszkała w Greenlake, prezentowała się dużo lepiej.

— Gdzie się zatrzymujesz?

— Wynajmuję pokój u pani Watts — odparła grzecznie.

— O, to dobrze, druga nauczycielka, panna Kimberley, też tam mieszka. Będziesz uczyła moje dzieciaki, mam nadzieję, że je polubisz... No dobrze, nie będę ci przeszkadzał, pójdę już. Do zobaczenia. — Uśmiechnął się, po czym ucałował ją w dłoń i odszedł, wcześniej odstawiwszy pod budynkiem walizki.

Nie wiedziała dlaczego, ale słowa o jego dzieciach sprawiły, że poczuła dziwne ukłucie w sercu. Zaraz jednak wyzbyła się tego uczucia i przekroczyła próg szkoły. Jej nowe życie miało się rozpocząć.

Wnętrze budynku okazało się dość skromne. Białych ścian nie malowano od lat, a drewniana podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Od okien czuć było chłód. Miała wrażenie, że budynek w każdej chwili może się zawalić. Na końcu korytarza dostrzegła postać, która powoli zmierzała w jej kierunku. Wysoka, koścista kobieta w czarnej sukni uśmiechnęła się do niej blado. Wyglądała jak bohaterka z gotyckiej powieści o wielkim, nawiedzonym domu. 

— Dzień dobry, mam do czynienia z panną Wright, jak mniemam? — zapytała.

— Tak, to ja — odparła nieco nieśmiało.

Kobieta wzbudzała w niej nieuzasadniony strach. Jej trupia bladość w połączeniu z długą, czarną szatą sprawiały, że dama przypominała raczej ducha niż żywą osobę.

— Jestem pani Kerr. Mam nadzieję, że trafiła pani do nas bez żadnych przykrych przygód. Przyjechała pani pociągiem, prawda?

— Tak, pociągiem, a później jeszcze wozem pocztowym. Muszę przyznać, że ciężko było mi tu trafić, ale Jo... pastor Campbell mnie tu zaprowadził.

— A więc poznała już pani naszego proboszcza. 

— Tak, to bardzo miły człowiek — przyznała. 

Wolała nie rozpowiadać w wiosce, że znała już pastora. Wiedziała, że mogłoby się to przyczynić do nieprzyjemnych plotek, a wolała ich uniknąć. 

— Tak, nasz pastor to bardzo dobry mężczyzna. Ale przejdźmy do rzeczy. Pokażę pani salę lekcyjną, zaznajomię ze wszystkimi obowiązkami i będzie pani wolna.

— Oczywiście — odparła pewniej niż poprzednio i ruszyła za kobietą.

Catherine spędziła w szkole godzinę, lecz już po kilku minutach miała ochotę uciec stamtąd jak najdalej i nigdy nie wracać. Sala lekcyjna była dość duża, lecz stara, nieodnawiana od lat, pełna skrzypiących ławek i jeszcze okropniej hałasujących krzeseł. Oceniła, że meble musiały pamiętać czasy sprzed jej narodzin. Po latach spędzonych na pracy u bogatej, eleganckiej rodziny z Montrealu taki stan rzeczy był dla niej zupełnie nowy i obcy.

Miała cichą nadzieję, że mimo okropnego stanu szkoły lekcje okażą się przyjemne, a dzieci pilne i chętne do nauki, jak ona sama dwadzieścia lat temu. Zapewniała się w myślach, że wszystko będzie dobrze, a uczniowie na pewno ją polubią.

Po zapoznaniu się ze szkołą, pani Kerr odprowadziła ją do domostwa pani Watts, gdzie Catherine miała zamieszkać. Zdumiała się, gdy ujrzała przestronny, pomalowany na jasnoniebiesko dom z wielkimi oknami. Zupełnie nie pasował do wioski pełnej bielonych chatek. 

— Dziękuję bardzo, pani Kerr, do zobaczenia w poniedziałek. — Uśmiechnęła się do niej i pożegnała z damą.

Gdy ta zniknęła za furtką, Catherine podeszła do wysokich, dębowych drzwi z żelazną kołatką i zapukała. Po chwili otworzyła jej niska, pulchna kobieta o zwalistej posturze i surowym obliczu. Jej duże, zielone oczy błyszczały groźnie. 

— Panna Wright? — zapytała. 

— Tak, to ja.

— Proszę wchodzić, zaraz pokażę pani pokój. Bill, chodź tu po walizki panienki! 

Po chwili przed panną Wright pojawił się młody, chudy chłopak, który zabrał jej bagaż i zniknął w głębi domu. Pani Watts nakazała Catherine podążanie za sobą. Ta ufnie ruszyła za gospodynią w stronę pokoju, który od teraz miał należeć do niej. Minęły przestronną bawialnię, kuchnię i jadalnię, po czym weszły na schody.

— To tutaj. — Wskazała kobiecina, kiedy dotarły do drzwi na końcu korytarza.

Gdy przestąpiły próg pomieszczenia, Catherine ledwo powstrzymała się od piśnięcia z zachwytu. Pokój był duży i przestronny, z wielkim oknem, które wpuszczało doń dużo światła. Ściany pokryto jasnobłękitną tapetą w małe kwiatuszki. Drewniane łóżko stojące naprzeciwko drzwi sprawiało wrażenie niezwykle wygodnego. Zgrabne biureczko znajdujące się przy oknie miało pełno szuflad na różne drobiazgi. Stało na nim lustro, które miało służyć jej za toaletkę, oraz lampa. Wystroju dopełniały dość spora szafa, krzesło i regał na książki, na którym ustawiono kilka powieści i urocze zdaniem Catherine porcelanowe figurki. Jej walizki już czekały na nią pod ścianą.

— Jest tu naprawdę ślicznie, pani Watts — powiedziała z zachwytem.

— Cieszę się, że jest pani zadowolona. Co zaś do kwestii posiłków — śniadania jadamy o siódmej, obiady o czternastej, kolacje o dziewiętnastej. Ze śniadaniem nie będę na pannę czekała, ale późniejsze posiłki mogę zostawić do odgrzania, jak panna wróci, nie wiem, do której będzie panna prowadziła lekcje. W obejściu zawsze kręci się Bill, on ma klucze. Nie wyznaczam pannie godziny powrotu tutaj, chciałabym jednak, żeby nie włóczyła się panna po nocy Bóg wie gdzie. Moi lokatorzy to zawsze porządni ludzie. 

— Oczywiście, pani Watts. Podobno mieszka tu druga nauczycielka ze szkoły?

— Tak, ale na razie wyszła. Chyba młodsza od panny, poszła z jakimś kochasiem. Zdaje się, że niedługo już tu pomieszka. No, a teraz zostawiam pannę samą, proszę przyjść na obiad.

Catherine podziękowała jej za informację i położyła swoją torebeczkę na łóżku, na które sama po chwili legła, by pogrążyć się w marzeniach. Miała nadzieję, że jej pobyt w Redcoast będzie należał do udanych.


Co myślicie? Macie jakieś przypuszczenia co do bohaterów? Co się mogło stać między Catherine a Josephem?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro