VIII. Wizyta w mieście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Piątek był ciepły i słoneczny. Cathy odetchnęła z ulgą, gdy dzieci opuściły budynek szkoły. Miała już dość tego tygodnia. Potrzebowała odpoczynku.

Udała się do domu, gdzie szybko zjadła obiad i przebrała się w wygodną, ale mimo to ładną suknię. Uznała, że w mieście nie może wyglądać jak byle kto, ale równocześnie zależało jej na komforcie w czasie podróży. Wzięła ze sobą płaszcz i kapelusz, do torby spakowała kilka bułek z jagodami, które upiekła gosposia pani Watts, i wyszła.

Joseph już czekał przed domem. Obok niego stał skromny powóz, o który pastor nonszalancko się opierał. Zaprzężony do niego kary koń wesoło strzygł uszami. Catherine uśmiechnęła się. Uważała konie za piękne i majestatyczne zwierzęta, a ten był wyjątkowo ładny.

Na widok panny Wright mężczyzna jakby się ożywił. Oczy mu błysnęły, a usta ułożyły się w pełen ciepła uśmiech.

— Karoca przyjechała, by zabrać panią na bal, wasza wysokość — zaśmiał się i podał jej dłoń.

Catherine również zachichotała, ujęta jego poczuciem humoru.

— A pan jest kim? Czyżby księciem z bajki, który porwie mnie na kraniec świata?

— Niestety, nie jestem godzien takiej funkcji. Ledwo marny woźnica ze mnie — rzekł teatralnie, udając rozpacz z powodu swego rzekomego niskiego statusu społecznego.

Oboje zaśmiali się serdecznie na ten żart. Catherine cieszyła się, że zachowywał się przy niej tak swobodnie. Jego skrępowanie, które czasem ujawniało się w trakcie ich spotkań, było dla niej trudne do zniesienia. Najwyraźniej jednak już je przezwyciężył. 

— No to co, księżniczko, wskakuj mi tu, bo spóźnimy się na bal! — Wskazał jej ręką na siedzenie.

Panna Wright jednak nie zamierzała tego czynić.

— Czy ty... Będziesz powoził? — zapytała z przerażeniem.

— No tak, to dziwne? A może się boisz?

— Nie, gdzieżby — odparła zmieszana. Nie mogła dopuścić do tego, by myślał, że naprawdę obawiała się, czy poradzi sobie jako woźnica. — Mogę w takim razie usiąść obok ciebie na koźle? Nie chcę siedzieć sama...

— Ależ oczywiście, Cathy, nie wstydź się i siadaj, przez te pogaduszki mamy już niemałe opóźnienie.

Kobieta nie wahała się dłużej i zajęła miejsce. Parasol i torebkę położyła z tyłu, na miejscu przeznaczonym dla pasażerów, by jej nie przeszkadzały. Joseph usadowił się wygodnie tuż obok niej. Pociągnął za wodze i dał koniowi znak, by ten ruszył. Po chwili już znaleźli się na wiejskiej dróżce.

Catherine zajęła się podziwianiem widoków. Do tej pory miała ku temu okazję tylko raz, gdy przybyła do Redcoast. Teraz łagodne, zielone pagórki, na których pasły się owce i krowy, przejrzyste, błękitne niebo i widoczne z daleka lasy zauroczyły ją jeszcze bardziej niż uprzednio. Miała wrażenie, że znalazła się w krainie wiecznej szczęśliwości, wyglądającej niczym alpejskie wioski z malowniczych pocztówek. Chciałaby, by jej duszę ogarnął taki sam błogi spokój, jaki na nich panował. 

Co jakiś czas zerkała na Josepha. Była zdumiona tym, jak dobrze powoził. Pamiętała z młodzieńczych lat, jak nie mógł poradzić sobie z zapanowaniem nad koniem. Najwyraźniej jednak przez ten czas nabrał wprawy.

— Gdzie nauczyłeś się tak dobrze powozić? — zapytała, na co mężczyzna odwrócił się do niej.

— Lata praktyki. — Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Do tego jeden z parafian dał mi kilka przydatnych wskazówek i nauczyłem się.

— To miło z jego strony.

— Tak, to był dobry człowiek. Ale już nie żyje — westchnął. — Smutna historia. Kochał konie jak nic innego, a skończył stratowany przez wóz z sianem... Niezbadane są wyroki losu.

— Tak... — zawtórowała mu i spuściła głowę.

Opowiedziana przezeń historia poruszyła czułą strunę w jej sercu. Nie znała mężczyzny, o którym mówił pastor, ale zrobiło się jej go ogromnie szkoda. Śmierć pod kopytami ukochanych zwierząt musiała być czymś przerażającym.

Joseph wciąż patrzył na drogę, upewniając się, czy aby na pewno nie ma na niej żadnej przeszkody. To umożliwiało Catherine przyglądanie się mu bez żadnych konsekwencji. I tak nie odwróciłby się w jej stronę, by przyłapać ją na patrzeniu na niego. W świetle popołudniowego słońca jego oblicze zdawało się Cathy jeszcze szlachetniejsze. Szare tęczówki błyszczały wewnętrznym światłem, ciemne włosy odcinały się na tle wciąż jasnego nieba, a drobne zmarszczki wokół oczu dodawały mu pogodności. Była pewna, że są wynikiem częstego śmiania się.

— Joe... — zaczęła nieśmiało. Pytanie, które chciała mu zadać, dręczyło ją już od jakiegoś czasu, lecz wciąż obawiała się je zadać. — Właściwie to jaki masz interes w mieście?

Mężczyzna odwrócił się do Catherine i spojrzał na nią z rozbawieniem.

— Nie mam żadnego. Jadę dla ciebie. Skłamałem, bo byłem pewien, że inaczej ze mną nie pojedziesz, a nie chciałem oddawać cię w łapska jakiegoś pocztyliona.

Catherine spłonęła czerwienią. Zdawało się jej, że jej policzki palą tak mocno, że widać wykwitłe na nich pąsowe rumieńce z daleka. Było jej naprawdę miło, ale jednocześnie poczuła się winna.

— Wiesz, że naprawdę nie musiałeś tego robić? Dałabym sobie radę inaczej... No i kto został z dziećmi?

— Nie musiałem, ale chciałem. — Posłał jej łobuzerskie spojrzenie. — A dziećmi zajmuje się pani Hopkins, zawsze tak robi, kiedy jadę do miasta.

— To miłe z jej strony.

— Bardzo — odrzekł.

Znów zapadło między nimi to niezręczne milczenie. Catherine czuła się przy nim nieco jak płochliwa uczennica zakochana w starszym koledze lub nauczycielu. Zdawał się być blisko, ale przez wydarzenia z przeszłości nie był osiągalny. Czuła, że nawet gdyby bardzo tego pragnęła, nie dało się już przywrócić tego, co istniało między nimi lata temu.

Nie odezwali się już do siebie, póki na horyzoncie nie zamajaczyły im czerwone dachówki miejskich kamienic i ratuszowa iglica. Przez całą drogę próbowała przeniknąć myśli Josepha. Czy myślał o niej, tak jak ona wciąż roztkliwiała się nad nim? Co próbował jej przekazać poprzez te wszystkie uprzejmości? Pytania wciąż tłukły się jej po głowie, a ona jeszcze nie znalazła na nie odpowiedzi. W końcu zatrzymali się przed dużym, dość nowym budynkiem z napisem „Poczta w Carlington" wymalowanym nad drzwiami, co przerwało jej rozmyślania. 

— No, Cathy, nie mów, że zapatrzyłaś się na te paskudne budynki — zaśmiał się Joseph i wyciągnął ku niej dłoń, by pomóc kobiecie zejść.

Ta chętnie ujęła ją i lekko zeskoczyła na ziemię. Otrzepała fałdy sukni i uśmiechnęła się do Joego.

— Tutaj mają telefon?

— Tak, głupiutka, inaczej bym cię tu nie przyprowadził. — Spojrzał na nią figlarnie.

Catherine pomyślała, że patrzył na nią w ten sam sposób lata temu, kiedy jeszcze byli zakochani. Chociaż na jego twarzy pojawiły się już pierwsze zmarszczki, a on sam stał się bardziej poważny, jego oczy wciąż zachowywały ten młodzieńczy, łobuzerski blask, który niegdyś tak bardzo ją uwiódł.

Joseph ujął dłoń kobiety i wszedł tak do budynku. Catherine nieco krępowała się tą sytuacją, uznała jednak, że skoro dla mężczyzny nie była ona niestosowna, ona również nie powinna się tym przejmować.

W środku znajdowało się kilka osób. Niektóre stały przy jednym z trzech okienek, gdzie nadawały listy lub odbierały paczki przysłane  im przez krewnych z daleka, inni ustawili się w kolejce do telefonu znajdującego się za przepierzeniem. Catherine stanęła na końcu krótkiego wężyka. Joseph po chwili do niej dołączył. 

Stali tak przez chwilę, wpatrując się w sufit. Catherine wolała unikać jakichkolwiek gestów wobec Josepha, obawiając się, że ktoś mógłby ich wziąć za parę. Nie chciała tego. W Carlington ktoś mógł kojarzyć pastora Campbella, a takie zachowanie mogłoby mu zaszkodzić. Bo o siebie zbytnio się nie martwiła. 

— Hej, Joe! — Dobiegł ich nagle krzyk.

Po chwili zauważyli wysokiego, chudego mężczyznę o rozwichrzonej czuprynie zmierzającego w ich kierunku. Miał na sobie elegancki garnitur i białą, świeżo wykrochmaloną koszulę. Z daleka sprawiał wrażenie sztywnego, poważnego urzędnika, dopiero z bliska można było dostrzec błyszczące łobuzersko oczy i szeroki uśmiech.

— Och, Tom, co za spotkanie! — odparł Joseph i podał mu rękę na powitanie. — Czy poznajesz mą towarzyszkę?

— Oczywiście, że tak! Co ty tu robisz, Cathy? I to jeszcze z Joem...

— Tak się złożyło, że uczę w wiosce, w której Joe jest pastorem — zachichotała, chociaż wcale nie czuła się swobodnie. Tom wiedział o łączącym ich niegdyś uczuciu, a nie chciała, by ktoś przez zbytnią gadatliwość się o nim dowiedział. — Muszę skorzystać z telefonu, więc mnie tu przywiózł.

— Dobry z niego człowiek, ja to zawsze mówiłem!

— A jak Annie? — zapytał Joseph.

— Bardzo dobrze, chociaż narzeka mi co rusz, że by chciała więcej sukni, a ja jej nie mogę tak przecież rozpieszczać! — Zaśmiał się. 

— No wiesz co, gdybym ja miał żonę, rozpieszczałbym ją tak, jakbym mógł!

Catherine poczuła, jak na te słowa jej serce przeszywa bolesny skurcz. Wiedziała, że nie powinna rościć sobie prawa choćby do bycia jego ukochaną, lecz nie mogła się powstrzymać przed taką reakcją. 

— Czym się teraz zajmujesz? — zwróciła się do Toma, chcąc zmienić temat. 

— Jestem urzędnikiem, droga Cathy. A ty i Joe... No wiecie? — Spojrzał na nich sugestywnie.

Oboje zamilkli, zupełnie zaskoczeni pytaniem Toma. Catherine miała ochotę zapaść się pod ziemię. Po raz kolejny tego dnia czuła, jak płoną jej policzki. Dostrzegła, że i Joseph znacznie się zmieszał. W myślach pomstowała na wścibstwo Thomasa. Powinna pamiętać, że od zawsze był pozbawiony taktu i zanadto ciekawski, a zadanie takiego pytania jest tylko kwestią czasu. 

Nagle ktoś odszedł od telefonu i nadeszła kolej Catherine. Kobieta, ucieszona, że może się wymigać od odpowiedzi, podeszła do aparatu, zostawiając mężczyzn samych. „Niech Joe się z nim męczy, ja nie mam na to siły" — pomyślała. Podniosła słuchawkę i wykręciła odpowiedni numer. Po chwili w słuchawce rozległ się głos telefonistki:

— Dokąd przekierować połączenie?

— Montreal, proszę — odrzekła i podała kobiecie odpowiedni numer.

Nieco obawiała się rozmowy z matką. Zawsze były bardzo blisko, lecz ostatnimi czasy oddaliły się od siebie. Z tego powodu wyjazd do Redcoast przyjęła z pewną ulgą. Nareszcie nie musiała wysłuchiwać jej narzekań i jęków, że powinna już dawno wyjść za mąż. Po kilku minutach oczekiwania w słuchawce rozległ się ciepły głos pani Wright:

— Halo? 

— To ja, mamo — odrzekła.

— Och, Cathy, tak dobrze cię słyszeć! — Jej głos był pełen radości. — Dlaczego tyle się nie odzywałaś?

— Nie mogłam, mamo, miałam dużo pracy, a z Redcoast jest bardzo daleko do miasta.

— Och, biedna dziecinka — jęknęła z troską. — Jak ci idzie? Jacy są tam ludzie? Poznałaś kogoś?

— Tak, kilka osób tutaj jest bardzo przyjaznych — odparła ostrożnie.

Nie chciała, by matka dowiedziała się o bytności Josepha w Redcoast. Wiedziała, jaka byłaby jej reakcja. Musiała bardzo uważać, by nie powiedzieć niczego, co miałoby później przykre konsekwencje.

— Jest tu jeszcze jakaś nauczycielka czy tylko ty?

— Jest Liz, bardzo miła dziewczyna. Jest nieco młodsza ode mnie.

— A jakiś mężczyzna? — Głos kobiety stał się natarczywy.

Catherine westchnęła ciężko. Matka ostatnimi czasy zaczęła nagabywać ją o małżeństwo. Miała tego dosyć. Zdążyła się już przyzwyczaić do bycia starą panną i nie miała najmniejszej ochoty zmieniać tego stanu rzeczy. Chyba że dla Josepha... Ale o tym jej matka nie musiała wiedzieć.

— Mamo, mówiłam ci przecież, że ja nie chcę już wychodzić za mąż — odparła nieco agresywnie.

— Oj, ty głupia dziewczyno, przecież nie jesteś jeszcze taka stara i brzydka, złap tam jakiegoś! — wykrzyknęła. — Nie chcę, żeby moja córka była całe życie samotna.

— Ale nie potrzebuję mężczyzny, mamo. Zwłaszcza, jeśli miałby być jak ojciec.

— Cathy, ja wiem, że nie masz dobrych doświadczeń z mężczyznami, ja zresztą też... — Jej głos nagle złagodniał. — Ale nie każdy jest takim pijakiem jak ojciec. Są też dobrzy, czuli... Na pewno w tej wiosce jest jakiś przystojny kawaler albo wdowiec... Tak, wdowiec byłby dla ciebie lepszy, oni zazwyczaj wiedzą już, jak się obchodzić z kobietami.

— Nie, są tu tylko nieodpowiedni dla mnie młodzieńcy, lekarz, którego szaleńczo kocha Liz, druga nauczycielka, i pastor z czwórką dzieci.

— Ale wdowiec?

— Tak.

— Cathy, chodź tutaj, Tom chce z tobą jeszcze pomówić! — Rozległ się nagle głos Josepha.

— Nie teraz, Joe, rozmawiam jeszcze z mamą! — odkrzyknęła mu, zapominając zasłonić słuchawki dłonią. 

Nie zdążyła nawet zakląć w myślach na swą głupotę, gdy usłyszała pytanie matki:

— Kto to? Czyżby... Twój Joe?

— Och, mamo... — jęknęła.

Czuła już, że jest zgubiona. Miała ochotę jak najszybciej zakończyć połączenie i nie odzywać się do matki przez następne pół roku. Tak byłoby zdecydowanie najlepiej. Uniknęłaby tylu bolesnych pytań...

— No, dziecinko, powiedz mi.

— Tak, Joe jest tutaj pastorem — odparła, wiedząc, że matka nie da jej spokoju, póki nie wyzna prawdy. 

A pani Wright doskonale potrafiła wyczuć, kiedy jej córka kłamała, a kiedy była szczera, nawet, jeśli jedynie rozmawiała z nią przez telefon. Lepiej było od razu rzec całą prawdę. 

— O matko...

— Przywiózł mnie do miasta, żebym mogła zadzwonić.

— Trzymaj się od niego z daleka, dziecinko, proszę. Czuję, że w przeciwnym razie to się źle skończy.

Catherine zmarszczyła brwi. Nie rozumiała, dlaczego matka tak uważa. Przecież nie robili nic złego, nie wrócili do siebie ani też nie złożyli sobie żadnych deklaracji. Byli teraz tylko przyjaciółmi. Nic nie miało prawa pójść źle.

— Och, mamo, on jedynie mi pomaga, w końcu nie znam nikogo innego tutaj tak dobrze jak jego...

— Rób, jak uważasz, Cathy, ale proszę, miej się na baczności — rzekła surowo i poważnie.

— Dobrze, mamo. A jak tam Rob? — zapytała, chcąc zmienić temat.

— Jego żona znowu będzie miała dziecko, wyjechał teraz do Toronto, żeby pracować.

— O matko. Które to już dziecko? Szóste?

— Siódme.

— Och, on naprawdę... — urwała, zdając sobie sprawę z tego, jak ohydną rzecz chciała wspomnieć. Niestosownym było używanie takich słów przy matce. — Przepraszam, mamo, chciałam powiedzieć coś brzydkiego.

— Spokojnie, kochanie, ja też pomyślałam właśnie, że ta biedna Lily tylko rodzi mu te dzieci, a pieniędzy, żeby je wykarmić, jak nie było, tak nie ma. Twój brat jest skrajnie nieodpowiedzialny. Dlatego pamiętaj, kochanie, kiedy ty zostaniesz czyjąś żoną, zadbaj o to, żeby...

— Będę już kończyła, mamo — przerwała jej, wyraźnie zniesmaczona. — Późno już, a sporo osób czeka jeszcze w kolejce, by zadzwonić. Do usłyszenia, postaram się skontaktować z tobą jak najszybciej — odparła i nim matka zdążyła jej coś odrzec, odłożyła słuchawkę, kończąc tym samym połączenie.

Miała już dość jej insynuacji. Zdecydowanie potrzebowała kolejnej przerwy od rozmów z matką.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro