XIX. Plotki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Joseph przemierzał wioskę raźnym krokiem, uśmiechając się od ucha do ucha i nucąc pod nosem przyśpiewki, które znał z młodości. Czuł się, jakby ktoś odjął mu dekadę.

Dzięki Catherine wszystko zdawało mu się piękne i jasne. Nawet obowiązki związane z parafią nie jawiły się już tak nieprzyjemnie, kiedy w perspektywie miał wspólne życie z kobietą, którą tak kochał. Plotki nie były mu straszne. Powtarzał sobie, że ludzie zawsze będą gadać, a kiedy on już ożeni się z Cathy, przestaną, gdyż nie będą mieli ku temu powodów. Żałował jedynie, że Catherine tak bardzo nie odpowiada ludzkie plotkowanie i nie chce wziąć ślubu przed końcem semestru. Zaraz jednak pocieszał się myślą, że kilka miesięcy zwłoki nie znaczyło nic przy całym życiu u jej boku i że czekał już tyle, że nie zrobi mu to różnicy.

Dziś nie miał dużo do zrobienia, uznał więc, że uda się na przechadzkę, by móc rozkoszować się wiosennym słońcem i ciepłym wietrzykiem, który przyjemnie muskał jego twarz. Przy okazji zamierzał napawać się myślami o przyszłym szczęściu, które było już tak blisko. 

Ostatnie kilka dni minęło mu na snuciu planów na przyszłość i próbach powrotu do swego zwyczajnego stanu emocjonalnego. Nie potrafił jednak pisać kazań, a nawet spać, kiedy przed oczyma wciąż pojawiały mu się obrazy przyszłego życia. Raz wyobrażał sobie Cathy uczącą dziewczynki haftować, innym razem chłopców biegających z małym dzieckiem o oczach Catherine po podwórku, a jeszcze innym razem ją samą w jego objęciach, zasypiającą z głową wtuloną w jego pierś, podczas gdy on wciągał w nozdrza kwiatowy zapach specyfiku do włosów, którego zwykła używać do pielęgnacji. Już dawno nie był tak szczerze i bezgranicznie szczęśliwy. 

Świat zdawał mu się dużo piękniejszym miejscem, bo jego serce wypełniała miłość. Ptasie trele stały się dlań jeszcze przyjemniejsze do słuchania, słońce jeszcze jaśniejsze, a trawa zieleńsza niż zazwyczaj, bo i w jego sercu panowała wiosna. 

Nagle usłyszał czyjeś głosy. Rozmawiającymi były dwie starsze damy, które siedziały w ogródku przy domu jednej z nich. Wśród ich pełnych oburzenia jęków wychwycił swoje nazwisko. Schował się za wielkim, starym dębem, który osłaniał budynek od strony ścieżki, i zaczął nasłuchiwać.

— Ale że nasz pastor i panna Wright... Nie, nie sądzę, moja droga Mary. Nie byliby zdolni do czegoś takiego. Oboje są zbyt porządni.

— Ale spójrz tylko, kochana — odrzekła jej ze złością Mary. — Ciągle się na siebie patrzą, nawet na mszy, on jest rozproszony, na kazaniu gada głupoty i skupia wzrok tylko na niej... Do tego Amelia rzekła mi, że Jane dowiedziała się od kogoś, że Lilian rozmawiała z osobą, która widziała ich na plaży, grzeszących! Rozumiesz ty to? Już nigdy nie będę mogła spojrzeć na pastora z tym szacunkiem, jaki niegdyś do niego żywiłam...

— Ale czy to prawda? Kto wie, co ludzie wymyślą, zwłaszcza Jane, to przecież stara plotkara — odparła druga dama, w której Joseph rozpoznał panią Watkins. 

— Zobaczysz jeszcze, jak będzie miała dziecko. Och, wtedy to się będzie działo! — Zaśmiała się szyderczo Mary. 

— Ale... przecież oni oboje zdają się tacy porządni! Pastor przecież to taki dobry człowiek, a i ta panna Wright wygląda na przyzwoitą dziewczynę. Dzieci podobno bardzo ją lubią. Ale cóż, najwyraźniej oboje dobrze się maskują...

— A wiesz, że oni podobno znają się od bardzo dawna? — zaindagowała kobieta. — Najwyraźniej pastor romansował z nią wcześniej i postarał się o posadę dla niej.

Kobiety rozmawiały dalej, lecz Joseph nie mógł już tego słuchać. On i Cathy mieli ze sobą romans? Nigdy. Co prawda musiał przyznać się do tego, że czasem nawiedzały go niewłaściwe myśli na jej temat, jednak starał się zawsze ich jak najszybciej pozbyć. Wiedział przecież, że należy zaczekać z tym do ślubu i zamierzał się tego trzymać. Tak było z Rosemary i tak miało być z Cathy. Jak ludzie mogli wymyślać na jego temat takie podłości? Nic nigdy nikomu nie zawinił, a oni... Brakowało mu słów, by opisać tę podłość. 

Rozsierdzony, przyspieszył kroku. Myślał, że pomoże mu to pozbyć się myśli na temat kobiet oraz zarzutów, które wysunął Teddy, lecz im szybciej szedł, tym więcej gniewnych myśli nawiedzało jego umysł.

Jak można było tak znieważać Cathy? Z plotkami na swój temat by sobie jeszcze poradził, gdyż zdarzały się nawet wtedy, kiedy dopiero co przyjechał do Redcoast z małym Jimem i będącą przy nadziei Rosemary. Ale Catherine? Nie znał nigdy łagodniejszej, szlachetniejszej, bardziej wstydliwej dziewczyny. Jak można było rozpuszczać takie paszkwile na jej temat?

Nie rozumiał tego. Nie chciał rozumieć. Ludzie przecież zawsze gadali różne okrutne rzeczy, niewiele sobie robiąc z konsekwencji tych plotek dla bliźnich, i nic nie dało się w związku z tym uczynić. Ale dlaczego musieli mówić o nim i o Cathy? Czyżby nie mieli innych tematów do rozmów? Przecież nie skrzywdzili nikogo...

Krzyknął wściekle i kopnął kamień, który napotkał na swej drodze, z taką siłą, jakby mieszkali w nim ci wszyscy, którzy tak okrutnie rozprawiali o nim i Cathy. Tylko na to zasługiwali.

— Co pan pastor taki zły, co? — Dobiegł go czyjś kpiący głos. Rozpoznał w nim starego rolnika Adama.

— Nie pańska sprawa, panie McGarr.

— Czyżby był pan zły z powodu tego, co się stało wczoraj w szkole?

Joseph spojrzał na niego podejrzliwie. Skąd Adam mógł o tym wiedzieć? Cathy przecież nikomu by nie powiedziała. Zapewne Brown zwierzył się z wszystkiego matce, a ta rozgadała to na pół wsi. 

— Tak — rzekł ostrożnie. Zaraz jednak wezbrał w nim gniew. Oczy mu pociemniały ze złości, a urodziwą twarz wykrzywił grymas. — Pan też byłby zły, gdyby pańscy synowie wrócili do domu cali skrwawieni!

— Mam tylko córki, wybaczy pastor — odparł szyderczo mężczyzna. — Ale z tego, co słyszałem, to bili się o pański honor, heh, lojalne dzieciaki. I o honor tej latawicy, co to w szkole uczy, czyż nie? — Spojrzał kpiąco na pastora.

Joseph wydał z siebie gniewny pomruk. Nie mógł już powstrzymać złości. Dlaczego wszyscy tak dręczyli jego i biedną Cathy? Poczuł, jak w jego wnętrzu bucha od gorąca, na zewnątrz jednak pozostał jeszcze opanowany, niby lawa w górskim wulkanie, która zaraz miała wypłynąć na jego stoki. Zacisnął pięści, by stłumić złość, lecz nie przyniosło to żadnych efektów.

Podszedł do Adama i złapał go za kołnierz koszuli, po czym przyciągnął do siebie. Żylasta twarz starca wyrażała strach. Oczy błyszczały z przerażenia. Joseph widział ten lęk. O dziwo nie budził on w nim współczucia, a poczucie triumfu nad słabszym.

— Jeszcze jedno złe słowo o pannie Wright, a pożałuje pan, rozumie pan? Ona nie uczyniła nic złego, nie ma żadnego romansu ze mną ani z nikim innym. To jak będzie? — Spojrzał nań z taką nienawiścią, jakiej w całym swym życiu nie czuł.

— To pastor każe za mówienie prawdy? Nie wiedziałem! To jakieś nowe przykazanie?

— To nie jest prawda, przeklęty głupcze! Rozumiesz? Nic złego nie zrobiliśmy! — wrzasnął.

Zdawało mu się, że jakiś diabeł przejął nad nim kontrolę. Nie spostrzegł nawet, kiedy zaczął szarpać mężczyznę za kołnierz. Ten jęknął przeraźliwie i spróbował się wyswobodzić, lecz pastor był silniejszy. Ciągnął go za koszulę i potrząsał gniewnie. 

Wtem na drodze rozległ się hałas. Joseph zamarł. Poczuł, jak opuszczają go siły do bójki. Spojrzał w oczy przeciwnika. Były pełne lęku i nienawiści, ale też błagania o litość. Natychmiast wypuścił jego kołnierz, zdawszy sobie sprawę, co właśnie uczynił, i puścił się biegiem w kierunku plebanii.

Uciekał jak ścigane zwierzę, obawiając się, że ktoś widział tę sytuację. Policzki paliły go ze wstydu, a w gardle zaschło mu od biegu. Zielona trawa, promienie słońca i śpiew ptaków zniknęły. Zostało tylko przerażające poczucie, że przeistoczył się w potwora.

 W domu rzucił się na łóżko i zaczął cicho szlochać. Nie był godzien swojej posady. Niemal podniósł rękę na swego parafianina. Na staruszka, który nikomu nie szkodził, nie licząc jego skłonności do plotek i niewybrednych żartów. I on, pastor, który miał prowadzić ich wszystkich ku zbawieniu, tak okropnie zgrzeszył... Teraz, jeśli nie zostanie zlinczowany za domniemany romans z Cathy, wszyscy potępią go za pobicie McGarra. I tym razem będą mieć słuszność.

Bóg chyba go opuścił, skoro zezwalał na to, by działy się tak straszne rzeczy. A może wcale Go nie było? W innym razie przecież by go nie zostawił. Nie za tyle lat wiernej służby. 

Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Joseph wiedział, że to pani Hopkins. Nie chciał, żeby tu wchodziła, kiedy był w takim stanie psychicznym.

— Pani Hopkins, wszystko jest dobrze — jęknął, mając nadzieję, że ta nie otworzy za chwilę drzwi. — Trochę źle się czuję, ale to nic wielkiego.

— Może ma pan ochotę na herbatę? — zapytała staruszka.

— Nie, chcę się położyć. Proszę mnie obudzić, kiedy dzieci wrócą — oznajmił stanowczo.

Wiedział, że kobieta go usłucha.

Gdy usłyszał, że odchodzi spod drzwi, owinął się pierzyną i zapadł w krótki, niespokojny sen pełen koszmarów.

*

Joseph przez cały tydzień starał się unikać Catherine, by nie wzbudzać zbytnich podejrzeń. Nie wychodził też z domu, jeśli nie musiał, bojąc się podobnej sytuacji, jak ta, do której dopuścił we wtorek. Parafian widział tylko w czasie wieczornej mszy, nie wiedział więc, czy wciąż rozprawiano o jego domniemanym romansie z Cathy. Nie chciał nawet o tym myśleć.

W niedzielę bardzo martwił się o msze, które miał odprawić. Na dwunastą przychodziły głównie dzieci, które później nauczał w szkółce niedzielnej, ale z rana w kościele obecna była niemal cała wioska, włącznie z McGarrem, z którym konfrontacji bardzo się obawiał. Miał nadzieję, że mężczyzna nikomu nie powiedział o zaistniałej sytuacji.

Wychodząc z zakrystii przed mszą, trząsł się ze strachu. Omiótł wzrokiem wszystkich zgromadzonych, mając nadzieję, że nikt nie spoglądał na niego zbyt nieprzychylnie. Dostrzegł, że stary McGarr ma nietęgą minę, lecz poza nim wszyscy zdawali się tacy jak zazwyczaj. Siedząca w pierwszym rzędzie Cathy uśmiechała się do niego szeroko, podobnie jak dzieci, co dodawało mu pewności siebie. Musiał przetrwać to wszystko. Dla nich. 

Z początku wszystko szło tak, jak zawsze. Starał się nie spoglądać w stronę Catherine, obawiając się, że może to zostać przez kogoś zauważone, i skupiał się na mszy. Od dawna już nie był tak skoncentrowany na tym, co robił. 

Ewangelię o grzesznicy i Jezusie, który rzecze, by ten, kto jest bez grzechu, pierwszy rzucił w nią kamieniem, czytał z pewnym lękiem. Bardziej jednak obawiał się kazania. Napisał je w przypływie weny z samego rana w poniedziałek, kiedy jeszcze nie wiedział o paskudnych plotkach, które krążyły po wsi. Nie miał w zwyczaju zajmować się kazaniem w inne dni tygodnia, więc szybko o nim zapomniał i nie wprowadził żadnych poprawek. Lękał się, że może go to słono kosztować. 

Kiedy zaczął czytać, zadrżał ze strachu. Miał nadzieję, że nikt tego nie zauważy. 

— Chrystus mówi nam, by nikogo nie potępiać za jego grzechy, bo sami jesteśmy grzesznikami. Nie wiemy, bo i nie możemy tego wiedzieć, dlaczego ktoś dopuścił się takiego a nie innego czynu. Może jego sytuacja była tak dramatycznie zła, że ten ukradziony bochenek chleba ratował mu życie? Może ktoś pobłądził albo ma zbyt słaby charakter, by oprzeć się pokusie? może potrzebuje czyjejś pomocy w sprowadzeniu go na dobrą drogę? Nie możemy mieć o tym pojęcia, tak samo jak nie wiemy, czy ten ktoś zgrzeszył z przyjemnością i zupełnie nie myśli o swych uczynkach, czy może jednak gorzko żałuje. Powinniśmy się zająć przede wszystkim swoim sumieniem, a nie pouczać innych. 

— Właśnie — rozległ się nagle głos McGarra. — W końcu pastor dobrze prawi! Niech więc się pastor zajmie swoimi grzechami, zamiast nas pouczać!

Joseph poczuł, jak coś go paraliżuje. Żołądek ścisnął mu się w supeł tak ciasny, że zdało mu się, że zaraz zemdleje. Przecież nie uczynił nic złego. Prócz szarpaniny z McGarrem. Ale czy to przewinienie zasługiwało na taką zemstę? 

— Panie McGarr, proszę się uspokoić — odrzekł najspokojniej, jak potrafił, i wrócił do kazania: — Pamiętajmy, że każdy człowiek ma prawo do poprawy, że nie każdy chce trwać w grzechu. Cudzołożnica z dzisiejszej Ewangelii była świadoma tego, że czyni źle, że społeczeństwo nie akceptuje takiego postępowania, ale mimo to...

— Ciekawe, czy nasza cudzołożnica wie, że nie będziemy pozwalać na to, by ktoś o tak wątpliwej moralności uczył nasze dzieci! — wykrzyknął Brown, wstając z miejsca.

— Z pastorem zresztą podobnie! — dodał ktoś.

— Właśnie! Prawi nam morały, a sam nie jest święty! 

— Nie chcemy takiego dwulicowego człowieka na naszego pastora! Precz z nim!

Adam McGarr wstał z miejsca i skierował się ku wyjściu z bojowym okrzykiem na ustach. Joseph obserwował, jak kolejni mieszkańcy wioski podążają za nim, krzycząc, że nie mają zamiaru dłużej słuchać takich bredni z ust kogoś tak dwulicowego jak pastor. Tumult w kościele stał się nie do zniesienia. Joseph miał wrażenie, że właśnie tak wyglądało piekło. Czyżby już się w nim znalazł? Razem z całą bandą rozkrzyczanych parafian, którzy drżeli z nienawiści do niego?

— Ależ nie jesteście tu dla mnie, tylko dla Boga! Zostańcie! Moi drodzy! Przecież ja niczego nie zrobiłem... Znacie mnie przecież! — krzyczał, a po jego policzkach spływały łzy, wiernych jednak zbytnio to nie obchodziło.

Nawet starsze, świątobliwe panie, które nigdy nie odpuściłyby niedzielnej mszy, zaczęły opuszczać świątynię, nie zważając na błagalne krzyki pastora. Z niedowierzaniem obserwował wychodzących ludzi i wciąż nie mógł pojąć, jakim cudem pomówienia sprawiły, że wszyscy wierni opuścili kościół. Bo poza Catherine i dziećmi w środku nie został już nikt.

Widząc to, upadł na posadzkę i zaczął się trząść. Nie wiedział nawet, czy w takiej sytuacji winien dokończyć nabożeństwo. Nigdy by nie pomyślał, że spotka go taka sytuacja. Łzy skapywały z jego policzków na podłogę, a gardło tak mu się ścisnęło, że nie mógł się nawet wydobyć z niego żaden jęk. Po chwili poczuł, jak jakieś ramiona obejmują go i tulą do siebie. Podniósł głowę, by ujrzeć, że to dzieci usiłują go pocieszyć. Catherine stała nad nimi, przyglądając mu się z troską i smutkiem. Zaczął gładzić dzieci po głowach, wciąż szlochając. Catherine przyklękła obok niego i zaczęła przesuwać dłonią po jego policzku. Spojrzał na nią oczyma wypełnionymi łzami i spróbował się uśmiechnąć, lecz zamiast tego posłał jej pełen smutku grymas. 

— Powiedz mi, za co to wszystko? — zapytał z rozpaczą. 

— Nie wiem, Joe. Ale wiem, że przetrwamy to wszystko. Przetrwamy, bo się kochamy. A teraz wróć do mszy, ja i dzieci chcielibyśmy uczestniczyć w niej do końca. — Uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco.

Joseph wcale nie był tego pewien, choć chciał jej wierzyć. Wkrótce miało się okazać, kto miał rację.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro