XXII. Telefon

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Fred westchnął ciężko, gdy ujrzał samochód pani Smith na horyzoncie. Dziś wybitnie nie miał ochoty na spotkanie z nią. To była już trzecia awaria jej samochodu w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Żadne auto nie psuło się tak szybko, chyba że jakieś bardzo, bardzo stare, ale ona akurat jeździła jednym z najnowszych modeli. 

Zaparkowała przed warsztatem i wysiadła z samochodu. Na sobie miała nieprzyzwoicie wydekoltowaną sukienkę sięgającą jej przed kolano. Czerwony kolor widać było już z daleka. Fred nie znał się za dobrze na modzie damskiej, ale dla niego ta sukienka absolutnie nie pasowała na dzień. Może na wieczór...

— Dzień dobry, panie Wilson — rzekła, podając mu rękę do ucałowania. 

Fred wzdrygnął się, widząc jej czerwone paznokcie, które wyglądały jak zakrwawione szpony. Zdziwił się, że nie miała na sobie rękawiczek. 

— Dzień dobry, pani Smith. Co się stało tym razem?

Kobieta poprawiła czarne włosy obcięte na geometrycznego boba i ułożyła czerwone usta w rozpaczliwą minę. 

— Och, znów miałam stłuczkę! Ludzie po prostu nie potrafią prowadzić!

Fred pomyślał z ironią, że to raczej ona nie umiała jeździć, ale nie wypowiedział tych słów na głos. Co jak co, ale pani Smith płaciła mu naprawdę dobrze i nie powinien się pozbawiać takiego źródła dochodu. 

— Zaraz zobaczę, co się stało. Mam nadzieję, że to nic poważnego. 

— Tylna szyba jest do wymiany. Przyjechałam z zaklejoną...

— No dobrze, w takim razie musi mi pani dać jakieś dwa tygodnie, żebym mógł zamówić szybę. 

— Och, w takim razie jak ja wrócę do domu? — Spojrzała na niego z udawaną rozpaczą. 

Dostrzegł, że jej oczy dziwnie błyszczały. Przeczuwał już od dawna, że pani Smith miała wobec niego nieodpowiednie zamiary. Znał takie bogate kobiety, które myślały, że mogły mieć każdego młodzieńca. Ale nie jego. 

— Niestety, ale mam sporo pracy na dziś, więc pani nie odwiozę do miasta. Mogę za to zaprowadzić panią na przystanek autobusowy albo do budki telefonicznej. 

— Och... 

Natychmiast straciła cały rezon. Fred nie ukrywał, że bardzo go to ucieszyło. W duchu modlił się, by już sobie poszła. Nie miał ochoty zajmować się panią Smith, kiedy serce mu krwawiło. Kiedy w końcu poszła na autobus, odetchnął z ulgą. Przez następne dwa tygodnie nie musiał na nią patrzeć. Czekały go jednak inne próby, w tym telefon do Joan...

*

W domu pastora panowało niebywałe zamieszanie. Fred, Lucy i Joseph siedzieli stłoczeni przy telefonie, oczekując na połączenie. Pastor modlił się po cichu, żeby jego wnuczka nie rzuciła słuchawką, gdy przekaże głos Fredowi.

— Z kim połączyć? — Rozległ się głos telefonistki.

— Międzymiastową do Montrealu poproszę — odparł pastor.

Po chwili kolejna telefonistka zapytała go o numer osoby, do której chciał się dodzwonić. Czekał kilka minut, mając nadzieję, że Joan nie będzie na niego zła. W głowie rozważał najróżniejsze scenariusze. Czy powinien brutalnie wyłożyć jej sprawę Freda bez żadnego wstępu? A może lepiej byłoby zacząć od rozmowy na jakiś błahy temat, by potem przejść do rzeczy? Nie miał pojęcia, co mogłoby im na lepsze. Po raz pierwszy w życiu nie potrafił przewidzieć reakcji Joan. Wtem usłyszał głos wnuczki:

— Dzień dobry, z kim mam przyjemność?

— To ja, aniołku — rzekł.

— Och, tak się cieszę, dziadziu! Dzisiaj zastanawiałam się, kiedy do mnie zadzwonisz. Co u ciebie?

— Dobrze, dziecinko, choć smutno nam tu bez ciebie. Chcemy, żebyś jak najszybciej do nas wróciła.

— Też bym chciała już wrócić, ale wujek Frank i ciocia Liz nie chcą mnie wypuścić! Ciągle organizują mi tu nowe atrakcje.

Później rozległ się radosny potok słów dziewczyny, która opowiadała o tym, co zwiedziła z wujkiem i ciocią, jak bawiła się z kuzynami i o innych błahych sprawach. Joseph przysłuchiwał się jej i potakiwał. Lubił słuchać pełnych ekscytacji opowieści wnuczki, lecz dziś nie było na to czasu. Miał ważniejsze problemy do rozwiązania.

— Joan, kochanie, wybacz, że ci przerwę... — rzekł z wahaniem. — Ale ktoś jeszcze chciałby z tobą porozmawiać.

— Kto? — zapytała, lecz Joseph nie odpowiedział.

Zamiast tego podał słuchawkę Fredowi i zaczął cicho modlić się o to, żeby Joan zechciała pomówić z byłym narzeczonym choćby przez kilka minut. Fred ostrożnie wziął słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Joseph zadrżał. Widział, jak młodzieniec cały pobladł, a jego ręce zaczęły się trząść. Lucy również była przerażona. 

— No dalej, chłopcze — ośmielił go, choć sam ogromnie się bał.

Fred skinął mu głową i wziął oddech. Joseph miał wrażenie, że telefon zaraz wypadnie Williamsowi z rąk. 

— Dzień dobry, Joan, tu Fred... — zaczął z wahaniem.

Josephowi zdawało się, że Fred zaraz zemdleje z braku powietrza. Zrobiło mu się ogromnie szkoda młodzieńca. Dlaczego Joan nie zechciała go wysłuchać? Wtedy wszystko stałoby się jasne i nie musiałaby nigdzie wyjeżdżać. Rozczarował go jej brak odwagi i zdrowego rozsądku. Nie chciał nawet myśleć, ile związków rozpadło się przez takie nieporozumienia. 

Przysunął się bliżej, chcąc usłyszeć głos wnuczki. Fred zrozumiał aluzję i sam usiadł nieco bliżej pastora.

— Czego ode mnie chcesz? Spiskujesz z moim dziadkiem? — zapytała gniewnie Joan.

Mówiła tak głośno, że Joseph słyszał ją bez problemu, mimo że od dawna miał już nieco przytępiony słuch. Słowa wnuczki ogromnie go zabolały. Czyżby miała o nich obojgu aż tak złe zdanie, że podejrzewała ich o spisek? Przecież chciał jej tylko pomóc...

— Nie, Joan, to nie tak...

— Czy on wie, co zrobiłeś? 

— Wie, nawet dużo więcej niż ty. Wszystko mu powiedziałem i powiem tobie, jeśli tylko zechcesz ze mną rozmawiać. Proszę, kochana... Ja ci wszystko wyjaśnię, tylko mi pozwól... Bo to nie jest tak, jak myślisz, naprawdę. Nie jestem mordercą ani złodziejem.

— Dobrze, mów — odparła tak oschle, że Joseph zadrżał. 

— Ale to nie jest sprawa na telefon. Wróć do domu, dziadek tęskni... Ja też... Nawet bardzo. Joan... Joan... Joan! Rozłączyła się!

Joseph westchnął ciężko. Nie spodziewał się po Joan takiego zachowania. Zazwyczaj była przecież taka łagodna i skłonna do przebaczenia. Uczynek Freda najwyraźniej dogłębnie nią wstrząsnął. Joseph nie chciał nawet myśleć, co musiała czuć jego wnuczka.

— Przepraszam cię za nią — westchnął ciężko, patrząc na Freda z żałością. 

— Nie, to ja pana przepraszam. Oby Joan się teraz na pana przeze mnie nie pogniewała. 

— Na pewno nie... Zrozumie, że chciałem ci pomóc. To mądra dziewczyna, tylko trochę...

— To moja wina. Jeszcze raz przepraszam. Nie będę już panu przeszkadzał. Oczywiście jeśli będzie pan chciał przyjść do babci na herbatę, to proszę...

Joseph spojrzał na niego ze współczuciem. Widział jego czerwone od płaczu oczy, pod którymi widoczne były cienie, jego spierzchnięte, zagryzione do krwi usta i bladą twarz. Miał wrażenie, że Fred znacznie schudł. Wprost czuł bijącą od młodzieńca rozpacz. Nie mógł znieść patrzenia, jak ten wesoły, pomocny chłopak zmienia się w zrozpaczonego, pozbawionego chęci życia człowieka. Wiedział, że Fred kochał Joan, lecz nie przypuszczał, że to uczucie było tak silne, by doprowadzić mężczyznę do takiego stanu.

Dlatego musiał coś uczynić. Nie dziwił się Joan, że nie chciała wysłuchać narzeczonego, kiedy dowiedziała się takich rzeczy na jego temat, lecz wciąż go to ogromnie bolało.

Rozwiązanie było jedno. Musiał działać.

*

Joan odłożyła słuchawkę i prychnęła. Dlaczego Fred nie mógł zrozumieć, że nie chciała już go widzieć? Dlaczego musiał dalej ją dręczyć? I dlaczego wciągnął w to dziadka? Nie miała pojęcia, co takiego Wilson, a raczej Williams, rzekł pastorowi, że ten tak bezwiednie mu przebaczył, a nawet dopomagał młodzieńcu w odzyskaniu jej. Czyżby był aż tak przekonujący, że dziadek mu uwierzył? A może... Może popełniła błąd, nie pozwalając mu się wytłumaczyć?

Sięgnęła po słuchawkę i zaczęła wykręcać numer. Musiała pomówić z kimś bliskim, ale niezwiązanym z rodziną. Odczekała chwilę, aż po drugiej stronie odezwie się telefonistka. Przekazała jej niezbędne informacje i zaczęła oczekiwać na połączenie. 

— Halo?

Drgnęła z radości, słysząc głos najlepszej przyjaciółki. 

— Witaj, Betty, to ja, Joan! 

— Och, kto to się odezwał! — zadrwiła Betty. — Co, wróciłaś ze swej krainy oczarowania Fredem?

Joan jęknęła smutno. W ostatnim czasie zaniedbała przyjaciółkę, lecz nie potrafiła nic na to zaradzić. Fred tak pochłaniał jej uwagę, że zapominała przy nim o całym świecie. Nie chciała celowo zrywać przyjaźni z Betty. 

— Przepraszam, po prostu... Tak wyszło... Wiem, że to okropne z mojej strony. Okropna ze mnie przyjaciółka. Wybaczysz mi?

— Może... — odparła dziewczyna. Gdy po chwili rozległ się wybuch szaleńczego śmiechu, Joan wiedziała już, że winy zostały jej odpuszczone. — No pewnie, że tak, głuptasie. W ogóle co robisz w Montrealu? Nie mówiłaś mi o niczym!

— Bo widzisz, pokłóciłam się z Fredem... 

— O Boże... Co się stało?

Joan pokrótce opowiedziała jej całą historię. Starała się przy tym jak najmgliściej mówić o kwestii więzienia. Obawiała się, że Betty z zemsty byłaby zdolna opowiedzieć ją wszystkim w wiosce, tym samym niszcząc Fredowi życie. Nie mogła na to pozwolić. 

— Zależy ci na nim? — zapytała Betty, gdy poznała już wszystkie niezbędne jej szczegóły. 

— Tak... — przyznała Joan. 

— To wracaj i z nim porozmawiaj!

— Cóż...

Joan nie czuła się przekonana. Wciąż brakowało jej czegoś, co by ją ostatecznie przekonało do powrotu. Pomówiła jeszcze przez chwilę z przyjaciółką, aż w końcu rozłączyła się i opuściła swój pokój. Musiała odetchnąć innym powietrzem. 

Westchnęła ciężko. Weszła do salonu i opadła na kanapę. Siedzący w głębokim fotelu obitym ciemną tapicerką wuj Frank spojrzał na nią znad czytanej gazety.

— Co się dzieje, Joan? Kto to był? Na początku myślałem, że to dziadek, ale na niego byś przecież tak nie krzyczała.

— Tak, to był dziadek, ale potem dał słuchawkę Fredowi. Twierdzi, że to nie tak, jak myślę, że mimo tego więzienia jest niewinny i błaga mnie o wybaczenie. Ale przecież nie trafiłby do więzienia za nic, prawda? — Spojrzała na wujka z nadzieją.

Myślała, że jako prawnik potwierdzi jej, że Fred musiał być winny, gdyż inaczej nie mógłby zostać skazanym na więzienie, że znajdują się tam tylko źli ludzie, że Fred musiał popełnić przestępstwo i dlatego nie powinna dłużej utrzymywać z nim kontaktów. Tylko to byłoby usprawiedliwieniem dla jej zachowania.

— Cóż, Joan, w założeniu trafiają tam tylko winni, ale w praktyce wygląda to różnie. Fred mógł działać w dobrej wierze, ale przez to zrobić głupotę. Mógł spowodować wypadek samochodowy ze skutkiem śmiertelnym...

— To odpada. Podobno kogoś pobił.

— Och... W każdym razie to mogło być coś nie do końca oczywistego, coś co nie przekreśla go jako człowieka... Mógł też zostać przez kogoś wrobiony i skazany, różne rzeczy się dzieją. Dlatego musisz z nim pomówić, skoro cię tak prosi... Bo może się okazać, że było zupełnie inaczej, niż ci się zdaje. Każda sprawa jest na swój sposób skomplikowana i trudno tak oceniać, nie znając całego kontekstu. Ja zupełnie nie mam pojęcia, jaki on jest i co zrobił, więc nie mogę ci nic rzec, ale skoro dziadek zna całą prawdę, a mimo wszystko uważa, że on jest dobrym człowiekiem, i chce, byś do niego wróciła, znaczy, że to wszystko ma głębsze dno. Przemyśl to, Joan, bo nie wierzę, że dziadek popierałby go, jeśli uważałby tę znajomość za szkodliwą.

Joan westchnęła. Musiała niechętnie przyznać, że wujek miał rację. Dziadek raczej nie dałby się omotać Fredowi, gdyby ten był prawdziwym przestępcą. Był bardzo dobrym człowiekiem, ale miał wystarczająco rozsądku. 

— Myślisz, że powinnam wrócić i z nim porozmawiać?

— Myślę, że nawet musisz to zrobić. Nie wyganiam cię, bo bardzo miło nam tu z tobą, ale wiem, że tata za tobą tęskni. Słyszę to w jego głosie, kiedy dzwoni. No i ten młodzieniec... Musicie to sobie wyjaśnić. Wciąż go kochasz, prawda?

Joan spłonęła rumieńcem. Nie mogła zaprzeczyć, że wciąż bardzo często o nim myślała. Wiele by dała, by wszystko znów wyglądało tak jak wcześniej, by znów byli razem, snuli marzenia o wspólnej przyszłości i chodzili do kina czy na tańce. Więcej nie potrzebowała do szczęścia.

Chociaż prawda o jego przeszłości znacznie ją przytłoczyła i sprawiła, że nie chciała go przez jakiś czas widzieć, nie zmieniła jej uczuć wobec Freda. Nie dało się tak po prostu wymazać z pamięci tych wszystkich wspólnych chwil pełnych szczęścia i beztroski.

Wciąż śniła o jego chętnych ustach, o ciepłym oddechu muskającym jej szyję, delikatnym dotyku i pełnych miłości oczach, które tak często przyprawiały ją o intensywny rumieniec.

Ale nie wiedziała, czy może do niego wrócić. Czuła się oszukana, straciła do niego zaufanie. Wciąż jeszcze tkwił w niej gniew. Czy mogła mu znowu zaufać, skoro tak ją potraktował? Przecież nie kryłby tego przed nią, jeśli byłby niewinny.

— Tak... Ale nie wiem, czy chcę poznać prawdę i czy on naprawdę mnie kocha, skoro mnie oszukał — wyjąkała.

— Wstydził się. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak mężczyzna przeżywa takie rzeczy. Dużo mocniej niż kobieta... W każdym razie, ja się mu nie dziwię, bo sam zapewne postąpiłbym identycznie. Pomyśl trochę nad tym wszystkim, kochanie.

— Dobrze, wujku... Dziękuję. Szkoda, że mieszkasz tak daleko, bo byłbyś cudownym wsparciem w Oakwood.

— Będę częściej przyjeżdżać, obiecuję.

— To cudownie! Mama i dziadek na pewno się ucieszą.

Frank w odpowiedzi uśmiechnął się i poklepał siostrzenicę po plecach.

*

Na peronie stało pełno ludzi, którzy oczekiwali na pociąg. Wszędobylska para wydobywająca się z maszyn wdzierała się do płuc. Ruch i harmider sprawiały, że można było dostać pomieszania zmysłów. Joan obserwowała to całe zamieszanie z pewną rezerwą. Chociaż i ona miała zaraz wsiąść do pociągu, nie czuła się jak jedna z podróżujących. W przeciwieństwie do pędzących na pociąg pasażerów ona szła spokojnie, nigdzie nie gnała. 

Nie chciała jeszcze wracać do domu. Nie miała pojęcia, jak będą wyglądać sprawy w Oakwood. Zdawało się jej, że dziadek był nieco rozczarowany jej zachowaniem podczas rozmowy z Fredem. Co prawda raczej jej tego nie okazywał, ale Joan nie mogła zaprzeczyć, że coś było nie tak. Fred zaś już się do niej nie odezwał. Z jednej strony ją to cieszyło, gdyż nie musiała się przejmować tym, że nie wie, jak z nim rozmawiać po tym wszystkim, z drugiej jednak napawało dziewczynę pewnym smutkiem.

— Joan, Joan! — Usłyszała głosy wujka i cioci.

Odwróciła się, by dojrzeć, że byli daleko za nią. Westchnęła i przystanęła, by zaczekać, aż do niej podejdą. Dworzec w Montrealu był ogromny, a ona wolała się nie zgubić.

Frank i Elizabeth dopadli do dziewczyny zziajani. Trzymali swoich synków za rączki, chcąc uspokoić wierzgających chłopców. Joan zaśmiała się na ten widok. Mali Campbellowie byli jeszcze bardziej zabawni niż Henry i nie mogli usiedzieć w miejscu. Jack i George rzucili się na kuzynkę i zaczęli ją ściskać. Joan zaśmiała się głośno. Nie rozumiała, dlaczego tak ją lubili, ale bardzo ją to cieszyło.

— Powiedz dziadkowi, że chcemy, żeby przyjechał! — wykrzyknął George.

— I żeby przywiózł nam cukierki! Dużo cukierków! — dodał Jack.

— Oczywiście, oczywiście — zaśmiała się z kuzynów.

— Uważaj na siebie, dziecko. Wracaj bezpiecznie i zadzwoń, kiedy dojedziesz. — Wuj Frank spojrzał na nią poważnie, po czym przyciągnął ją do siebie i ucałował w policzek.

Ciocia Liz nie chciała jej wypuścić przez dłuższą chwilę. Tuliła ją i szeptała, żeby pozdrowiła wszystkich w domu. Joan chciała jeszcze z nimi zostać, lecz wiedziała, że musi już wracać. Wszyscy na pewno bardzo za nią tęsknili. 

— I pamiętaj, kochanie, rozwiąż tę całą sprawę z Fredem, bardzo cię proszę — rzekła Liz. 

— Oczywiście, ciociu. Do zobaczenia!

— Do zobaczenia! — krzyknęli wszyscy.

Joan uśmiechnęła się do nich i podążyła na peron. Za niedługo miała w końcu być w domu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro