III.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Corridor" było niewielkim pubem na pograniczu miasta, w którym mimo wszystko nie było tak wielu stałych, a nawet jednorazowych bywalców.
Lokal miał około trzydziestu pięciu metrów kwadratowych, co wystarczało na niewielką ladę barową, barek, kilka stolików z krzesłami, skromną łazienkę i pokoik dla personelu.
Z uwagi na niewielki o tej porze ruch, praca barmana w takim miejscu była Cameronowi zupełnie na rękę, gdyż nie musiał zbyt się wysilać, a po skończonej zmianie mógł w spokoju wrócić do swojego mieszkania, które znajdowało się kilka przecznic dalej.

Cameron ściągał z siebie uniform, który uważał za zbędny, gdyż pub nie był przecież żadnym lokalem dla elit, więc wątpił, by ktokolwiek obraził się o zwykły strój.
Ale nie mógł marudzić, bo nie chciał wylecieć. Płacili całkiem dobrze; przynajmniej na tyle dobrze, by mógł spokojnie przeżyć na spółkę z wypłatą Cassie.
Właśnie był w trakcie ubierania bluzy, gdy do pokoju wszedł Lewis, jego 26-letni współpracownik, na którego właśnie wypadała nocna zmiana.

– Jak tam, stary? Jakiś ruch, czy te same jebane flaki z olejem co zawsze? – rzucił obojętnie, podchodząc do małej szafeczki w rogu pokoju i kucnął, by schować tam swoje rzeczy.

– Pytasz o to samo za każdym razem, gdy kończę zmianę. Myślisz, że coś się zmieniło?

– Nie pamiętasz, jak w zeszłym tygodniu jakiś stary chuj zaczął przystawiać się do laski, więc musiałem go stąd wypieprzyć? – chłopak podniósł się, patrząc na Camerona z lekceważąco podniesionymi brawiami.

– Tak, tak – blondyn przewrócił oczami, składając swój uniform. – Ale to było na twojej zmianie, nie na mojej. Wiesz, że u mnie praktycznie nic się nie dzieje.

– Twoja, kurwa, strata. Może zostaniesz? Akurat spotka cię w końcu w życiu coś ciekawego – rzucił bez emocji, odwracając się do ściany, by się przebrać.

– Stary, wiesz, naprawdę bardzo chciałbym zostać, ale mam w domu do roboty o wiele ciekawsze rzeczy. Na przykład leżenie. Albo jedzenie. Albo myślenie o tym, jak bardzo mam w dupie tę pracę i wszystko co z nią związane, bo nie chcę spędzać tu więcej czasu, niż to potrzebne – zarzucił przez ramię plecak, a starszy chłopak parsknął tylko śmiechem.

– Miłego weekendu, szczylu, pozdrów żonkę – powiedział kpiąco, nie odwracając się do Camerona.

– Też pozdrów żonkę. I kochankę. I jej kochanka też – odgryzł się blondyn, dobrze wiedząc jakie słowa dobrać, by jak najbardziej zdenerwować współpracownika.
Zanim ten zaczął się wygrażać, Cameron był już w połowie drogi do wyjścia.

Była godzina dziewiętnasta. Przepracował osiem godzin, bo pub otwierany był o jedenastej, a zamykany o trzeciej w nocy; kolejne szczęśliwe osiem należało do Lewisa.
Cicho cieszył się, że przez kilka tygodni nie przypada mu nocna zmiana, bo wtedy działo się najwięcej. Nie tylko w pubie, ale i poza nim. Imprezy, znajomi, życie, wszystko, co ciekawe.
A w samym lokalu też potrafiło być ciekawie, chociaż nie dla niego. Myślał sobie, że to jego pech i kolejna klątwa związana z tą zabijającą go od środka rutyną i pustką. Gdy Cameron był w pracy, działo się naprawdę niewiele.
Współpracownik nie wierzył mu. Myślał, że blondyn kłamie i nie chce podzielić się ciekawymi szczegółami z jakichś wyjątkowych wydarzeń, ale prawda była taka, że nie było czym się dzielić.
Lewis, natomiast, swoimi ciekawymi szczegółami dzielił się bardzo często.
Jednego dnia ktoś próbował kogoś molestować, innego razu była bójka, a któregoś wieczoru musiał dzwonić po pogotowie, by ratowali gościa, który zapił się prawie na śmierć.
Cameron, mimo tego jak patologicznie to brzmi, zazdrościł mu takich wrażeń.
Cholera, gdyby choć raz miał sytuację, gdzie jakiś klient opuszczałby ten bar nie ciałem, tylko duszą. Byłoby ciekawie chociaż ten jeden raz.

Ale nie, u niego nie mogło dziać się nic poza normą.

Wychodził właśnie z baru, gdy poczuł w kieszeni wibracje komórki. Wyciągnął ją i westchnął tylko, gdy spojrzał na ekran, na którym wyświetlało się zdjęcie kobiety koło czterdziestki i napis:

"Mama"

Nie lubił z nią rozmawiać. Kochał ją na tyle, na ile mógł ją kochać, ale nie bez powodu usamodzielnił się w wieku 18 lat.

Szczerze, to teraz sam nie znał powodu swojej niechęci. Obecnie bardziej było to dla samej "zasady" aniżeli dla tych wartości, które wyznawał w przeszłości.
Wiedział, że chodziło o coś związanego z samodzielnością, spontanicznością i tą jego chorą obsesją na punkcie młodzieńczej wolności, której rodzice mu nie dawali.

Niechętnie przejechał palcem po ekranie, akceptując połączenie, bo wiedział, że gdyby je odrzucił, to ta nie dałaby mu spokoju.

Hej, Cameron – usłyszał w słuchawce lekko rozradowany głos swojej matki.

No hej, mamo. Coś się stało, że dzwonisz? – odparł blondyn, próbując brzmieć jak najbardziej obojętnie z nadzieją, że kobiecie szybko odechce się rozmawiać.

A czy musiało się coś stać, żebym zadzwoniła do swojego dziecka? – jej ton odrobinę się zmienił. To nie był pierwszy raz i wiedziała, że nie zmusi swojego syna do normalnej rozmowy.
Zazdrościła innym matkom tego, że ich dzieci zawsze były przy nich, troszczyły się o nie, odwiedzały je i aktywnie brały udział w życiu całej rodziny. Jednak nie powiedziałaby mu tego nigdy.

– Nie, nie musiało, ale chyba mogę spytać, nie?

Tak, możesz, możesz... Wracając, jak tam u ciebie? Radzisz sobie? Nie potrzebujesz niczego? – te pytania od zawsze irytowały Camerona. Działały na niego jak płachta na byka.
Jego rodzice od zawsze mówili mu, że nie poradzi sobie w życiu sam.
Wyśmiali go, gdy powiedział, że się wyprowadzi.
Ale tak właśnie zrobił. Stwierdził, że ma dość tego, jak bardzo był kontrolowany. Tego, jak wiele rzeczy nie mógł robić.
Chciał być wolny, dziki. Nie chciał marnować swojego młodego, biernego umysłu na narzekaniu na coś, co mógł zmienić.
Miał tę możliwość, tę siłę, tę pełną kontrolę, która w duchu przerażała jego rodziców. Działała na niego jak narkotyk. Z początku była tak potężną używką, że sama myśl o wolności wprawiała go w euforię.
Upajał się tym, jak jego rodzice zauważali, że ich wymuszona opatrzność z dnia na dzień traci swoją moc, a on, jak dzikie zwierze, miota się i jest bliski wydostania się z klatki.

Wyprowadził się.

W końcu miał kontrolę nad swoim życiem.
To było tak cholernie dobre, tak cholernie przyjemne. Nie ograniczał go nikt. Nikt nie mówił, gdzie ma iść, o której ma wrócić. Nie musiał narażać się na gniewne pięści ojca, gdy wróci do domu z imprezy, na którą się wymknął.
Może to właśnie to było dla niego paliwem do działania przez tak wiele czasu.
Paliwem, które napędzało go mocno.
Ogniem, który palił się intensywnie, gorąco, pochłaniając wszystko, lecz który wypalił się szybko, pozostawiając pustkę i znudzenie.

Nie, nie wróciłby do rodziny. Nie wróciłby do tamtych czasów, choć chciałby jeszcze raz poczuć tę adrenalinę związaną z całym zajściem, gdy się wyprowadzał. Dobrze wspominał te czasy. Ale między jego ojcem, matką, siostrą, a nim; tylko Cameron dobrze to wspominał.
Najgorzej przeszedł to jego ojciec.
A zwłaszcza jego nos, gdy próbował zatrzymać chłopaka.

I udało mu się. Zatrzymał.
Jego syn został w domu, nigdy go nie opuścił, a jakiś nieznany, obcy, niezrównoważony nastolatek zniknął z jego rodziny. Miał nadzieję, że nigdy więcej go już nie zobaczy.
A blondyn nie pozostawał mu dłużny; uczucia były odwzajemnione.

– Nie potrzebuję niczego, nie potrzebuję pieniędzy, świetnie daję sobie radę sam – powiedział to samo, co mówił zawsze, gdy dzwoniła raz na kilka tygodni. Było to niemal przesiąknięte agresją, ale zawsze miał taki ton, gdy z nią rozmawiał.
Wprawdzie "sam" było pojęciem względnym, ale nie chciał opowiadać im o Cassie. Byli zbyt staroświeccy by pojąć, że to nie związek, ani miłość, tylko zwykły flirt.

Jesteś pewien? Przecież wiesz, że możesz powiedzieć, to prześlę ci trochę pieniędzy. Nie musisz udawać, jeśli sobie nie radzisz, wiesz? – usłyszał zmartwiony głos swojej rodzicielki. Wściekał się przez pierwsze kilka rozmów, gdy słyszał tego rodzaju tekst. Teraz wiedział, że nie warto, bo jego matka nigdy w pełni nie zaakceptuje faktu, że jej syn jest samodzielny.

– Stuprocentowo pewien – powiedział, a na moment zapadła cisza. – Jak tam u Alexis?

Ma się dobrze. Dostała się do szkoły artystycznej, akurat do tej, do której chciała. Czemu sam z nią nie porozmawiasz?

Dziwiło go, jak niewiele rzeczy jego matka czasem pojmowała, zupełnie, jakby żyła w swoim świecie. Miał wrażenie, że w jej głowie wydarzenia codziennie się powtarzają, nic nie porusza się do przodu, a ona utknęła w jakimś punkcie kilka lat temu.

– Przecież wiesz, że nie mogę – odpowiedział z lekkim zmęczeniem i zirytowaniem w głosie, co zapaliło pewną lampkę w umyśle kobiety.

Ah, racja, racja... No dobrze, jeśli jesteś pewien, że niczego nie potrzebujesz, to kończę. Jak zmienisz zdanie, to daj znać. Zadzwonię jeszcze niedługo. Kocham cię, cześć – odparła i po chwili połączenie zakończyło się.

Stał przez cały czas przed pubem, patrząc na różowy, neonowy znak przedstawiający imię baru.

Amarantowy "Corridor", zaśmiał się w duchu, myśląc o pasji swojej siostry, po czym udał się do domu.

•••

– Jak było w pracy? – spytała Cassie, gdy Cam opadł na kanapę. Dziewczyna dosyć gorączkowo wkładała rzeczy do dosyć dużej torby.

– Pytasz, jakbym kiedykolwiek odpowiadał ci coś wyjątkowego – przewrócił oczami i westchnął, a Cassandra cicho się roześmiała. – Za ile wyjeżdżasz?

– Za jakieś 40 minut, ale muszę jeszcze pojechać pod dom Avery'ego, więc mam 20 minut na spakowanie się – odpowiedziała, krzątając się po mieszkaniu upewniając się, czy niczego nie zapomniała.

– Skarbie, jedziesz na 3 dni, nie na miesiąc. Nie musisz tego wszystkiego brać, bo większość z tych rzeczy ci się nie przyda – odparł, wskazując reką na dwie butelki perfum, które wystawały niedbale z torby. Podniósł się z miejsca i podszedł do dziewczyny, obejmując ją w pasie od tyłu i czule całując w szyję. Blondynka mruknęła cicho, na chwilę zapominając o tym, że się spieszy, lecz po chwili odsunęła się od Camerona i kontynuowała swoje zajęcie.

– Nie możesz mnie rozpraszać, bo jeśli czegoś zapomnę to będzie to z twojej winy, idioto – stwierdziła beznamiętnie, wpakowując do torby jakieś pudełko. – A wtedy... będzie kara.

Cassie spojrzała na chłopaka i szyderczo się uśmiechnęła, na co on podniósł pytająco jedną brew, lecz po chwili zrozumiał, o co jej chodziło.

– Nie jesteś niezastąpiona, skarbie – dogryzł jej lekko kpiącym tonem i przysiadł na parapecie. Cassandra zaśmiała się i spuściła wzrok z dwudziestolatka, kontynuując uporczywe siłowanie się z zamkiem torby.

– Będziesz za mną tęsknić przez te trzy dni, a potem będziesz prosić, żebym się z tobą przespała – skwitowała i skończyła zapinanie bagażu, po czym uroczo się uśmiechnęła.

Niby było w tym trochę prawdy, ale Cam świetnie sobie poradzi bez niej; nieważne jak przykro może to zabrzmieć. Spędzał z nią większość swoich dni, zabierał na imprezy, wyjazdy. Jedyny czas, kiedy nie miał z nią styczności, to wtedy, gdy któreś z nich było w pracy.
Nie był człowiekiem, który szukał emocjonalnej stabilizacji. Cassandrę, mimo wszystko, uważał za przyjaciółkę. Poznał ją w momencie, w którym najbardziej potrzebował dzikości. Był jak dziecko, które ledwo nauczyło się chodzić. Lew, który dopiero nauczył się polować.
Ptak, który od niedawna umiał latać.

Więc wolał latać na tyle długo, na ile siła jego skrzydeł mu pozwalała. Chciał próbować wszystkiego, czego mógł. Każdego, kogo mógł.
Nie chciał się ograniczać.
Jak ogień, który palił się intensywnie, gorąco i szybko, pochłaniając wszystko do momentu, w którym pozostawi pustkę i znudzenie.

Taka relacja z Cassie mu pasowała. Nie czuł do niej nic więcej.
To nie była miłość, to był tylko zwykły flirt.

•••

Po pożegnaniu dziewczyny usiadł ponownie na parapecie, uchylając jedno z okien. Wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni swoich nieco wytartych, starych jeansów i wziął jednego, włożył go między wargi i odpalił. Po chwili zaciągnął się dymem i oparł głowę o ścianę, przymykając oczy.

I co teraz, Cameron? - pomyślał do siebie, uderzając rytmicznie palcami o kolano.

Nie musiał długo myśleć, zanim wibracje telefonu nie zwróciły jego uwagi. Wziął papierosa między palce i wysunął urządzenie z kieszeni.
Na ekranie pojawiło się powiadomienie od kogoś, z kim dosyć dawno nie rozmawiał.

Julie.

Było mu trochę przykro, ale tylko trochę.
Mógł winić tylko siebie samego.

Cameron miał masę cudownych, niesamowitych przyjaciół, których cenił nad życie, bo tylko oni sprawiali, że nie zwariował przez wiele lat mieszkania z rodzicami. Byli praktycznie nierozłączni, dzielili się ze sobą wszystkimi swoimi chwilami wzlotów i upadków.

Tak było. Do momentu, w którym kompletnie zwariował.
Stał się kimś innym, bo tak działa na człowieka wolność, alkohol, narkotyki i namiętność. Rzeczy, których nigdy wcześniej nie doznał na taką skalę, a teraz były na wyciągnięcie jego ręki.
Rzadko rozmawiali, jeśli można to w ogóle nazwać rozmową. Przypominali mu w tym jego matkę, która raz na jakiś czas przypominała sobie o nim i sprawdzała, czy przypadkiem nie zdechł jak bezpański pies, leżąc na uboczu jakiejś nieznanej ulicy z taką ilością używek, że jego żyły można byłoby układać alfabetycznie na podstawie nazw zażytych narkotyków.

Ci przyjaciele jednak nie byli tacy cudowni i niesamowici, nie?

Ale to on był temu winien, bo to on zmienił się zupełnie i nie był już tym Cameronem, co kiedyś.

Nie wiedział czemu, ale przemógł się. Odblokował telefon i odczytał wiadomość.

"Wiem, że tak z dupy, ale musimy koniecznie się dziś spotkać. Organizujemy domówkę i nie może cię nie być."

Podniósł jedną brew pytająco, zupełnie tak jak wcześniej, bo nie brzmiało to w żaden sposób normalnie, pomijając naturę ich relacji.

Ale stwierdził, że przecież najgorsze, co może się stać to mała kłótnia, w której po pijaku wygarnie im to, co o nich myśli.
A to brzmi jak dobre umilanie sobie sobotniego wieczoru, bo tak naprawdę łaknął jakiegoś odwrócenia uwagi i wyrwania z tej rutyny.
Odpisał, a odpowiedź dostał niemal natychmiastowo.

Dokończył papierosa i wstał, by zacząć się szykować do wyjścia.

•••

Dobrze znał te kruczoczarne, farbowane, lekko wyniszczone włosy.
Dobrze znał ten dom, tę ulicę, a w myślach widział każdy jeden krok, który postawił i słowo, które wypowiedział spędzając tu swoje lata dzieciństwa.

Przez chwilę dziewczynę stojącą w drzwiach zastąpiła jej matka, a na niebie zniknął księżyc, zamiast którego wisiało przyjemnie ciepłe, sierpniowe słońce, oświetlając promieniującą twarz i lśniące, dębowe loki kobiety ze wszystkich stron. Była szeroko uśmiechnięta. Uwielbiał ten szczery, matczyny uśmiech, a ona uwielbiała małego Camusia, który był uroczym blondynkiem o platynowych, rozczochranych włosach i ciemnych jak guziki oczach, za każdym razem, gdy przychodził bawić się z jej dziećmi, czyli prawie codziennie.

Zauważył, że uśmiech dziewczyny jest bardzo podobny do uśmiechu jej matki.
Możliwe, że był równie szczery, co jej, gdy zobaczyła Camerona.

– Hej, Cam. Wejdziesz? – spytała, choć było to bardziej przyzwolenie, niż pytanie.

Chłopak wszedł do środka, przed sobą widząc prawie wszystkich swoich przyjaciół z przeszłości. Wszystkie oczy zwróciły się na niego.
Poczuł coś na wzór nostalgii, jakieś lekkie ukłucie w sercu. Na raz wróciły do niego wszystkie wspomnienia, a on sprawnie ich unikał i wypierał, tak jak wszystkich uczuć tego typu odkąd się tego nauczył.

– Cameron Albright! Kopę lat! – usłyszał znajomy, męski głos spośród zgromadzonych. Spojrzał na chłopaka i niezręcznie się uśmiechnął. Tony pomachał do niego, po czym wstał i podszedł, by podać blondynowi rękę. – Trochę minęło odkąd się ostatnio widzieliśmy, nie?

Ciekawe, kurwa, czemu?
I po co w ogóle tu jestem?

Uciszył te złośliwe myśli w swojej głowie i wysilił się na jakąś bardziej przyzwoitą odpowiedź. W innych warunkach powiedziałby to, co myśli, ale nie chciał psuć atmosfery, bo dopiero tu przyszedł, a nie wie nawet czemu go zaprosili.

– Faktycznie, trochę minęło, nie zauważyłem – uścisnął dłoń byłego przyjaciela i posłał mu sztuczny uśmiech. Nie mógł się powstrzymać przed choćby nutką sarkazmu w odpowiedzi.

Po kilku minutach witania się i wspominania padło pytanie, na które Cameron nie chciał odpowiadać.

A jak tam u ciebie w życiu?

Był poirytowany, że rozmowa nie poszła po jego myśli, ale takie pytanie było przecież prędzej czy później nieuniknione.

– Pracuję w barze, mieszkam ze współlokatorką, życie się kręci... i kręci. Nic ciekawego.

– Współlokatorką? Co ty pieprzysz, Cam, Agatha widziała cię, jak się z nią całowałeś kilka razy! – jeden z chłopaków, Dean, odezwał się, śmiejąc się głupio, co zrobiła też reszta grupy, część z nich udała idiotyczny odgłos zaskoczenia. Poczuł się jak na szczeniackich imprezach z przed lat, na których wszyscy plotkowali o jakichś romansach swoich znajomych lub nawet wrogów, gdyż uważali to za najbardziej interesujący temat wieczoru. Cam też taki był.

Był.

– Współlokatorka. Nie jesteśmy razem, jestem wolnym człowiekiem – uśmiechnął się, kolejny raz sztucznie, lecz trochę niezręcznie mu to wyszło. Cholera, Cameron, tracić jaja przy kimś, to tak bardzo nie w twoim stylu. Karcił się w myślach za zgodzenie się na przyjście.

– Uu, czyli kochanka? Pukasz się z nią za plecami jej chłopa? – Dean, który zawsze słynął z absolutnie debilnych tekstów, dodał, mentalnie doprowadzając Camerona do socjalnego samobójstwa.

W tym momencie blondyn miał ochotę jak najmocniej pierdolnąć głową w drewniany stół z metalowymi zakończeniami przy którym siedzieli, by natychmiastowo zakończyć swój żenujący żywot. Psychicznie - już nie żył. Fizycznie - przewrócił oczami, udając zobojętnienie, choć na sto kilometrów dało się wyczuć, że był daleki od obojętności.

Śmiechy, szepty i makabrycznie samokrzywdzące wizje blondyna przerwała Julie, która podniosła prędko wzrok z telefonu.

– Cholera, ludzie, za kilka sekund tu będzie! – wykrzyknęła, lekko spanikowana, co udzieliło się i tak już rozstrojonemu Cameronowi. Cały nastrój zgromadzonych nieco się zmienił z tego z przed chwili. Wszyscy ucichli i zaczęli wstawać, krzątać się i wybiegać z pomieszczenia, co jeszcze bardziej zdezorientowało chłopaka. Wstał i udał się za wszystkimi, czyli do salonu, w którym były drzwi wejściowe do domu.
Usłyszał pukanie, a Julie krzyknęła tylko do osoby stojącej za drzwiami, by weszła.

W ułamku sekundy znienawidził księżyc i gwiazdy, które go otaczały. Znienawidził je za takie kpiące spełnienie jego życzenia. Nie chciał rutyny, nie chciał pustki, więc dostał to, czego chciał, a nawet więcej.
Stwierdził, że życie, które prowadził kilka godzin wcześniej o wiele bardziej mu odpowiadało. Ta rutyna mu pasowała.
Znienawidził siebie. Znienawidził jeszcze bardziej swoich byłych przyjaciół. Znienawidził los. Znienawidził pustkę, która zmusiła go do takich żałosnych błagań i po raz kolejny znienawidził księżyc i gwiazdy które go otaczały, bo to wszystko dzieje się z ich winy.

Drzwi otworzyły się, a serce Camerona wręcz zamarło, gdy zobaczył znajdującą się za nimi postać.
Jest tylko jedna osoba, która mogłaby wywołać w nim taką reakcję. Prędzej spodziewałby się zobaczyć swojego ojca ze łzami w oczach i mową przeprosinową.

O kurwa.

Powiedział w myślach, jednak myślał dosyć głośno, bo kilka osób spojrzało na niego z zaniepokojeniem. Nie zwracał na to uwagi, bo to w tym momencie nie było ani trochę ważne.
Jego oczy otworzyły się szerzej, tak samo jak usta, a mózg kompletnie wyciszył krzyki szczęścia, które zaczęły go otaczać. Wszyscy się cieszyli, ale nie było z czego. Przynajmniej on tak sądził.

W tym całym hałasie nie musiał martwić się, że ktoś ze zgromadzonych go usłyszy. Jeszcze raz zamknął się w swoich myślach i zamykał się bardziej z każdym krokiem postawionym przez nowego gościa.

O kurwa. Brandon.

══════════════

nie obraźcie się na mnie za taki cliffhanger :")

póki co to pamiętajcie, żeby głosować jeśli się podobało, bo wtedy wiem, że wszystko gra; a jeśli się nie podobało, to chętnie też posłucham krytyki

trzymacjie się, kocham was mocno

     =𝚟𝚎𝚜

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro