IV.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ilekroć staramy się coś osiągnąć w życiu, często, nawet niezauważalnie, odnosimy porażkę. W najgorszym przypadku wszystko odwraca się przeciwko nam i czujemy, że zostaliśmy zdradzeni przez los, naszą jedyną przyjaciółkę. Tak perfidnie zdradzeni, oszukani, bo nasze słabości zostały wykorzystane w najbardziej podły sposób.
A ona śmieje się nam prosto w twarz, wzrusza ramionami i spokojnie czeka na moment, w którym ponownie przyjdziemy do niej z prośbą, a ona rozważy ją tak, jak tylko ma na to ochotę, a my nie możemy nic na to poradzić.
Jedni modlą się, wzywają wszelakie bóstwa i błagają o opatrzność, bo to jedyne, co im pozostało. Pozostała im tylko nadzieja, że ktoś rozwiąże problemy, których oni sami nie są w stanie.
Lub nie chcą.

Cameron starał się myślami manifestować coś, co w końcu ruszy go do przodu, bo czuł się jak w błędnym kole.

Czuł się jak mały, głupi chomik, który przez cały dzień biega w tym swoim kółku, sra pod siebie i robi przerwy na jedzenie. Tak przynajmniej o sobie myślał.

Właśnie wtedy los, jego przyjaciółka, postanowiła wykorzystać tę jego jedyną słabość, zmaterializować ją i w postaci noża pchnąć mu ją prosto w brzuch, serce, plecy.
Gdziekolwiek, gdzie najbardziej będzie go to boleć.

Wydawało mu się to na swój sposób trochę zbyt ckliwe i dosyć głupie, ale ujrzał przed sobą, zamiast Brandona, lustro. W nim odbijały się wszystkie błędy Camerona, które popełnił w przeszłości.
Na raz przypomniały mu się wszystkie noce spędzone z tym czarnoskórym chłopakiem. Te momenty, w których nienawidzili, ale kochali się jednocześnie, bo przecież znali się tak dobrze.
Kochali się, ale byli zbyt niedojrzałymi gówniarzami, by to zauważyć i przyznać się do tego.
Nie byli na to gotowi. Może to nie było to.
Może to nie była miłość. Może to był zwykły flirt.

Przypomniały mu się też wszystkie pocałunki. Te trzeźwe, te pijane, te kompletnie zamroczone szczypiącym dymem marihuany, której nie powinni byli palić w tym wieku, ale dla Camerona była to jedyna namiastka normalności, wolności i dzikości jaką miał.
Przypomniał mu się ten smak i na moment zdawało mu się, że obecnie czuje go na swoich ustach, ale nie w przyjemny sposób.
Usta Brandona pozostawiły metaliczny, gorzki posmak, którego nie mógł się pozbyć. Był to gorzki smak wspomnień i poczucia winy. Cameron bardzo, bardzo nie lubił tego smaku.

Chłopak został wyrwany z tego swoistego transu, bo tłum zgromadzonych od razu pobiegł przywitać gościa.
Cameron, w przeciwieństwie do nich, stał jednak wryty, zresztą tak samo jak Brandon. Wpatrywali się w siebie bez słów. Minęło może kilka sekund, a brunet ocknął się i rozpoczął witanie się ze starymi przyjaciółmi, lecz Cameron dalej nie wiedział, co ma poradzić.
Nic nie przygotowało go na to spotkanie. W głowie wymyślał już wiązanki przekleństw i wyzwisk, które popłyną od niego w stronę Julie, która nie poinformowała go w żaden sposób o przyjeździe Brandona.
Czy wtedy przyszedłby na tę domówkę? Czy byłby bardziej przygotowany na to spotkanie, czy zamknąłby się całkiem w sobie a potem narzekałby, że nie wykorzystał okazji?
Tyle scenariuszy, o których myślał, a zapomniał o najważniejszym – o tym, co ma zrobić teraz, bo ciemnoskóry chłopak stał około pięciu metrów przed nim.

Gdy cały tłum nieco rozszedł się, by dać brunetowi przestrzeń na oddychanie, o odłożeniu swoich rzeczy nie wspominając, ponownie spojrzeli sobie prosto w oczy.

Brandon... wyprzystojniał bardzo. Wciąż miał te delikatne rysy, które Cameronowi tak bardzo się podobały, ale był o wiele bardziej męski. Wyglądał, jakby mógł być modelem, bo za taki wygląd ludzie płaciliby niemałe pieniądze.

A może jest modelem? – pomyślał do siebie Cam, choć wiedział, że to nie było w stylu Brandona. Przynajmniej w przeszłości, ale wszystko mogło się zmienić.

Blondyn lekko spiął się, gdy brunet postawił kilka kroków w jego stronę i wyciągnął do niego rękę. Zebrani z ciekawością ich obserwowali. Niewiele osób wiedziało o tym, jak wyglądała ich relacja w przeszłości.
Oficjalna, publiczna wersja była taka, że pokłócili się o dziewczynę, czy coś w tym stylu. Szczerze, to Cameron nie pamiętał już tego szczegółu, a przynajmniej nie mógł go sobie przypomnieć akurat w tym momencie.

– Siema, Cam – brunet uśmiechnął się w stronę Camerona, a na jego twarzy malowało się coś na wzór ulgii i swego rodzaju nostalgii.

To był ten sam, ten sam cholerny uśmiech, który pamiętał.
Wtedy wiedział, że to ten sam chłopak, którego znał i stracił tyle czasu temu.

– Siema, Bran – blondyn po chwili uścisnął rękę drugiego, ale Brandon po chwili przyciągnął go do siebie i mocno przytulił.

– Pogodzili się! – krzyknęła Julie, a głosy szczęścia jej zawtórowały.

„Pogodzili się” to trochę zbyt dużo powiedziane.
Jeszcze tak wiele rzeczy pozostało niewyjaśnionych, a tak wiele słów niewypowiedzianych.

•••

– Jak leci ci kontakt z... nimi? - Bran spytał, wskazując dłonią na zgromadzonych w środku ludzi. Cameron parsknął niezręcznie śmiechem, jakby z kpiną.

– Odkąd się wyprowadziłem to urwali ze mną kontakt. Do dziś rzadko ktokolwiek się odzywał, więc zdziwiłem się, że mnie w ogóle zaprosili. Teraz już wiem czemu.

– Co się stało, gdy się wyprowadziłeś? – spytał, odwracając się w stronę Camerona z zaciekawieniem.

– Ah, wiesz... Rozjebałem ojcu nos, gdy próbował powstrzymać mnie przed wyprowadzeniem się. Potem trochę życia na własną rękę z zaoszczędzoną przez młodość kasą, różne znajomości, imprezy... Korzystałem ze wszystkiego, na co niegdyś mi niebardzo pozwalano. A potem ogarnąłem mieszkanie, współlokatorkę i tak żyję od półtora roku. Matka czasem do mnie wydzwania, pyta się, czy sobie radzę, bo chyba myśli, że zdycham jak jakiś zaszczany śmieć gdzieś przy ulicy, a Alexis... ma mi za złe, że ją tam zostawiłem – blondyn spuścił wzrok i nastała cisza. Nie była niezręczna. Oboje właśnie jej teraz potrzebowali. Chcieli przetrawić wszystkie przyjęte informacje. – A jak u ciebie?


– Wyprowadziłem się, co zresztą pamiętasz. Poznałem trochę ludzi, byłem w paru związkach, ale ogólnie to nic ciekawego się nie działo. Obecnie studiuję biologię. Ty czymś się zajmujesz? – brunet spytał, patrząc przed siebie, lecz nie na Camerona. Wziął łyka piwa i westchnął cicho.

Siedzieli na podwórku, z dala od całej reszty imprezowiczów. Już kolejny raz Cam na swój sposób uciekał od tłumu, lecz tym razem miał aż zbyt dobry powód.
Blondyn również wziął łyka piwa i spojrzał na ciemnoskórego, lekko zmieszany.

– Ja... pracuję.

– O kurwa, ty i praca? Ty i stabilizacja życiowa? Może powiesz mi jeszcze, że masz żonę i dziecko? Powiedz chociaż, że zostawiłeś ją i bachora samych i się rozwiodłeś, bo inaczej nie uwierzę, że rozmawiam akurat z tobą – Brandon aktorsko okazywał zdziwienie, bardzo szeroko się szczerząc.

Blondyn parsknął śmiechem, lecz zignorował część z tych komentarzy.

– Pracuję w barze na obrzeżach miasta, niedaleko od mojego mieszkania. Mieszkam ze... wspołlokatorką. Jestem sam, bez żony, dzieci, alimentów, chorób wenerycznych i wszystkiego, co z tym związane – odpowiedział beznamiętnie i odwrócił wzrok, by spojrzeć na księżyc i gwiazdy, które go otaczały. Wciąż w duchu przeklinał ich za to zrządzenie losu.

– Bar? Myślałem, że żyjesz za kasę rodziców, czy coś. Może kiedyś cię odwiedzę – odparł, ponownie popijając piwo. Blondyn pytająco podniósł brew, choć nie chciał, by było to zbyt oczywiste. Brunet, oczywiście, zauważył to od razu. – Przeprowadzam się tu na jakiś czas. Sprawy... rodzinne. Mam teraz w chuj czasu, żeby nadrobić nieobecność. Zwłaszcza z tobą.

Po ostatnim zdaniu Bran położył rękę na kolanie Camerona i uśmiechnął się lekko pod nosem. Blondyn zauważył w jego ciemnych oczach coś, czego nie widział w nikim już naprawdę długo.
Były smutne, stęsknione, lecz miały tę samą iskrę dzikości i pożądania, co za dawnych lat. Byli wtedy takimi głupimi gówniarzami, ale nie zwracali na to uwagi. Hormony rozpoczęły coś, co ciągnie się za nimi aż do dziś.
Kąciki ust Camerona mimowolnie poszły w górę, bo wiedział, co kryje się za tym zdaniem.
Nie widzieli się tyle czasu, więc w teorii mogliby być dla siebie jak zupełnie obcy ludzie, ale oni wciąż znali się na wylot. Do tego efekt potęgowały wypite procenty, co nie mogło skończyć się dobrze.

– Chodźcie zaraz do środka, pogramy w coś! – zza drzwi wychylił się Tony, by zaprosić ich z powrotem do reszty.

•••

W mieszkaniu było dosyć pusto, choć nie było czemu się dziwić. Cassie nie było i nie będzie przez kolejne kilka dni, więc temu estetycznemu, pozornemu spokojowi przeszkodzić mogła tylko jedna rzecz.

Brandon pachniał jak wanilia. Pachniał jak drogie, męskie perfumy, które Cameron dostawał czasem od ciotek na święta lub urodziny. Ten zapach, mimo że dobrze mu znany, był jednak dla niego nowy, tak jakby intensywniejszy.
Może dlatego, że nie był już tylko zatartym fragmentem jego wspomnień, lecz rzeczywistością?

Zapach wanilii mieszał się z zapachem tanich fajek i tanich męskich perfum. Taka pozornie niestaranna, niewspółgrająca ze sobą mieszanka wypełniała całe pomieszczenie, scalając cały obraz tak, jakby namalował go sam Rafael Santi.
W ich oczach tańczyły kolory, może z emocji, może w rzeczywistości, a może tylko z powodu alkoholu w ich ciele. Pokój był oświetlony tanimi ledówkami, ale jednocześnie wypełniały go setki wyrazistych, jasnych barw, których nazwy Cameron mógł znać tylko od swojej siostry.

Tęsknili za tą surową miłością, brakowało im dotyku i uczucia tego drugiego, bo tylko oni zrobili to ze sobą tyle razy, by dokładnie wiedzieć, co na nich działa.
Było to tak dawno temu, ale wciąż o tym pamiętali. Tak, jakby zupełnie nigdy się nie rozstali.
Pochłaniali się dotykiem, badając na nowo każdy fragment swoich ciał, nie pomijając żadnych szczegółów tak, jakby zaraz musieli z pamięci je malować.

A byłby to tak kurewsko piękny obraz.

Składali sobie ciche pocałunki, które mówiły więcej, niż cokolwiek innego, co mogliby sobie powiedzieć. Te pocałunki wyznawały wszystko, co chcieli sobie przekazać, zupełnie, jakby zwierzali się sobie z sekretów w fizyczny sposób. Taka cisza im wystarczyła, bo w niej rozumieli się najlepiej. Do tego byli po prostu przyzwyczajeni.

W całym tym estetycznym, idealnie współgrającym chaosie byli oni. Brandon, klęczący na łóżku tyłem do Camerona, lecz wyprostowany w górę, z artystycznie lekko wygiętymi plecami. Blondyn, obejmując Brandona od tyłu, jeździł dłonią po jego ciele, wciąż próbując nacieszyć się każdym jego zakamarkiem. Ich usta złączone były w niedbałym, perwersyjnym, lecz perfekcyjnym pocałunku.
Penis Camerona uciskał pośladki bruneta, który ocierał się nimi o wyższego chłopaka. Blondyn oderwał się z pocałunku, po czym naślinił swoje palce i rozpoczął wkładanie ich po kolei w bruneta. Ponownie łapczywie pochłonął go w pocałunek, by stłumić jęki Brandona.
To go tak nieziemsko pociągało.
Po jakimś czasie sięgnął po żel intymny, kolejny raz wpijając się w usta chłopaka, wycisnął kilka dużych kropel zimnej substancji na swojego penisa, którego naprowadził na wejście Brandona.
Brunet jęknął w usta Camerona jeszcze głośniej niż wcześniej, na co ten tylko uśmiechnął się dyskretnie, nie przerywając zabawy.

Było im tak cholernie dobrze. Tak strasznie brakowało im właśnie tego, co mogli sobie nawzajem zapewnić.

Ich ciała zastygły w cichym bezruchu, by brunet mógł przyzwyczaić się do odczucia, lecz po chwili rozpoczęło się to surowe, dzikie, ostre pieprzenie, które tak dobrze pamiętali.
Nie było w tym dbałości ani romantyczności nie byli dla siebie czuli, na co wskazywały krwawe przygryzienia, które pojawiły się gdzieniegdzie na ciałach obu dwudziestolatków.

Było to surowe, ostre, niedbałe, nieczułe, ale piękne, bo właśnie tak oni to postrzegali, właśnie takie to dla nich było, a tylko to się wtedy liczyło. Czuli nieposkromioną żądzę, przyjemność i satysfakcję, a to było jeszcze spotęgowane latami rozłąki i cichej tęsknoty, do której nie chcieli się przyznać.

Po jakimś czasie skończyli i opadli na łóżko, sapiąc nieregularnie, lecz w ich oczach wciąż tańczyły kolory, a ledówki wiszące na ścianach wciąż wydawały się wyjątkowo jaskrawe.

Była godzina trzecia trzydzieści, a w pokoju mieszał się zapach wanilii, fajek, tanich perfum i tęsknoty. Pozornie niestaranna, niewspółgrająca ze sobą mieszanka wypełniała całe pomieszczenie, lecz scalała cały obraz tak, jakby namalował go sam Sandro Botticelli.

Leżeli tak przez jakiś czas nie wiedząc, co teraz, choć zazwyczaj nie było to problemem. Mieli sobie tak wiele do powiedzenia, lecz czuli, że wszystko, co było ważne, zostało już powiedziane setki razy w setkach pocałunków złożonych na ich ciałach i wielu krwawych śladach przypominających o ich wciąż nieposkromionej naturze.

Ironicznie, w tym pięknie - nie było nic pięknego.

– Tęskniłem za tym, Cam – odezwał się Bran, gdy w końcu jego oddech się ustabilizował a pot zniknął z jego skóry. – Nawet nie wiesz, jak bardzo mi tego brakowało.

Blondyn leżał w ciszy z otwartymi oczami, a alkohol wciąż rozprowadzał się po jego żyłach. Każde słowo docierało do niego dopiero po chwili, ale ze zdwojoną mocą.

Poczuł ucisk w sercu, gdy usłyszał Brandona. Brunet w duchu oczekiwał odpowiedzi, oczekiwał, że blondyn odpowie mu to samo i obejmą się czule, a potem będą ponownie kochać się przez godzinę, tym razem w miłości.
Przeklął cicho samego siebie, bo zmienił się przez ten czas, w którym nie widział Camerona. Stał się... ckliwy. Rozmarzony. Widział we wszystkim coś, czego nie powinien, bo niepotrzebnie nastawiał się na coś, co zawsze było dla niego nieuchwytne, a to nie było zdrowe.
A teraz, gdy wypili... było jeszcze gorzej. Tak bardzo gorzej.

Blondyn westchnął tylko.
Przez głowę przechodziły mu miliony myśli na sekundę, jedne mniej, inne bardziej związane z zaistniałą sytuacją.
Jednak jedna się powtarzała.
Jedna, uporczywa myśl. A może po prostu uświadomił sobie coś.

Uświadomił sobie, że mimo wszystko nie tego szukał.
To nie Brandon był brakującym elementem.
On był tylko wskazówką, gdzie ten element może znaleźć.
Przykro mu było, na swój sposób. Czuł się jak dupek, bo wiedział, co znaczyły słowa bruneta i wiedział, że to nie do niego powinny być kierowane, ale były. A on sam sobie był tego winien.

Bran przewrócił oczami, bo gdzieś w myślach wiedział, że tak będzie.
Znali się przecież tak niezawodnie, a cisza blondyna mogła znaczyć tylko jedno.
Westchnął ciężko, obserwując cały wszechświat na suficie. Czuł, że w tej galaktyce, tej konstelacji, na tej planecie, w tym zdecydowanie zbyt cichym mieszkaniu, jest samotny i mimo że obok niego leżał pozornie cały jego świat, którego szukał przez tak długi czas, to w tym świecie nie było nic, co należało do niego.

– Bran. Nie zrozum mnie źle...

– Tak, wiem – odparł szeptem, w myślach dokańczając wypowiedź blondyna, gdy on zrobił to na głos.

To nie jest miłość. To tylko zwykły flirt.

══════════════

jeśli nie obraziliście się za cliffhanger ostatnim razem, to teraz na pewno się obrazicie za ten rozdział.
śmiało, mam herbatkę, a wy przynoście swoje widły i pochodnie. 💅

(ciekawostka – Rafael Santi był autorem "Trzech Gracji", a Sandro Botticelli autorem "Narodzin Wenus". uważałem, że te obrazy pasowały w tej scenie)

=𝚟𝚎𝚜

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro