2. Krwawe Mais Dorato

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Clara musiała wyjść na zewnątrz. Od natrętnych myśli kręciło jej się w głowie — przed oczami widziała kolorowe plamy, które w sztucznym świetle lamp napierały gwałtownie na siebie nawzajem, jakby chciały doprowadzić hrabinę do szaleństwa. Udawanie silnej oraz niewzruszonej jeszcze mocniej rozbijało jej duszę o ściany okrutnej rzeczywistości. Przecież zaczynała oswajać się z tym, co ją spotkało. Koszmarne wspomnienia powoli blakły w jej pamięci, a do głosu dochodziły tylko krótkie fragmenty makabrycznego wydarzenia. Dlaczego więc znów krew płynęła po jej dłoniach i serce kołatało w piersi? Dlaczego rozchylone usta Giorgia stały się tak przerażająco chłodne? A może nie sam incydent, lecz kłamstwo, w które się wplątała, niszczyło ją dogłębnie? Może nie umiała pogodzić się z myślą, że przeobraziła się w człowieka gorszego od tego, jakim dotychczas była?

W końcu wkroczyła na chodnik, a delikatny chłód wyszedł jej na spotkanie i zachęcił do zatopienia się w najciemniejszym odcieniu lipcowego wieczoru. On sprawił, że zapomniała o ogrodzie swych rodziców, o dniu własnego ślubu, o mężu, którego nie znała. Ponownie wróciła do pozbawiającego ją resztek godności miejsca. Przymknęła oczy — to był najłatwiejszy, a zarazem najbardziej bolesny sposób na to, by jeszcze raz stać się dziewiętnastoletnią hrabianką Fantuzzi.

Nie wiedziała, co zrobić. Była zbyt spanikowana, by móc trzeźwo spojrzeć na sytuację, w której się znalazła. Nie żył. On nie żył. Łzy zdominowały jej twarz, a usta wydobyły z siebie rozpaczliwy krzyk, który i tak nie miał przynieść ukojenia. Musiała wstać z podłogi oraz wezwać pomoc. Jednak... cóż powiedziałaby komendantowi? Zrozumiałby. Z pewnością wszystko by zrozumiał. Jej ręce się trzęsły, serce kołatało w piersi, ale trzeba było doprowadzić się do porządku. Giorgio... Nie patrzyła na niego. Drżącymi dłońmi zaczęła wkładać na swe zgrabne ciało rzucone wcześniej na krzesło ubrania, acz zadanie to okazało się niezwykle trudne. Dlaczego owa szata zaplątała się akurat teraz?!

Spokojnie! krzyknęła w duchu i modliła się do Boga, żeby pomógł jej wyjść ze sfery lęku. On wciąż tam leżał. Nie zniknął. Krew płynęła po marmurowej podłodze, a naga sylwetka mężczyzny się nie ruszała. Jego też powinna ubrać. Jęła szukać nerwowo chłopskich szat, ale znalazła tylko spodnie. A koszula? Bielizna? Och, nie pamiętała, gdzie dokładnie rzucił swe odzienie, gdyż wtedy zbyt zajęta była dostarczaniem mu przyjemności.

Przymknęła oczy, a świeże łzy zaczęły dołączać do tych starszych. Miała zamiar uciec. Przecież rezydencja w Mais Dorato była opuszczona, nikt poza nią nie zaglądał tu od lat. Któż zatem natknąłby się na nieboszczyka? Tysiące myśli biegło po głowie Clary, lecz nie potrafiła posłuchać tej, która wydawałaby się najbardziej rozsądna.

— Nie mogę tego zrobić — rzekła w końcu, krztusząc się słonymi łzami. — Nie mogę cię zostawić. — Obdarzyła Giorgia wstydliwym spojrzeniem, choć bała się, że jeśli zawiesi na nim swój wzrok, uczyni mu dodatkową krzywdę. Tak bardzo nie chciała patrzeć w jego stronę, ubierać go i sprawiać wrażenia dzielnej kobiety. W tamtej chwili nie była dzielna. Cofała wszystkie słowa mówiące o jej silnym charakterze. Stała się słaba. Słaba jak nigdy dotąd.

— Cla...

Usłyszała kiepski, dobiegający z bliska głos. Zajrzała w usta mężczyzny. Drżały. On jednak żył!

— Giorgio? Giorgio! — Zaczęła panikować jeszcze mocniej, acz jej serce wypełniła niesamowita radość. — Telefon! Czy jest tu telefon? — krzyknęła rozproszona, nie wiedząc, gdzie szukać ratunku. — Pomogę ci. Pomogę. Oddychaj. — Doprowadziła się do porządku. Nie mogła płakać. Jeśli pragnęła zagłuszyć wyrzuty sumienia, musiała znaleźć kogoś, kto sprowadziłby do rezydencji lekarza.

Nic ci się nie stanie, Claro. Coś wymyślisz. Na pewno coś wymyślisz pocieszała się, mając nadzieję, że chociaż w taki sposób ukoi swoje nerwy.

— Czy jest tu telefon?! — Zaczęła pospiesznie krążyć po pomieszczeniu w celu wytropienia sprzętu, z którego mogłaby skorzystać. Towarzyszyła jej pewność, że już kiedyś trzymała go w ręku, ale przez rozkojarzenie nie potrafiła stwierdzić, czy było to w tej, czy w innej posiadłości. Ostatnio, gdy mijała... Och, nie mogła sobie przypomnieć! Rezydencja przytłaczała ją swą wielkością, a jej siły okazały się zbyt małe, by ich resztkami zdołała doprowadzić się do opanowania.

— Cla... ro...

Oczy wciąż miał zamknięte. Powieki były takie ciężkie.

— Oddychaj — rozkazała, po czym zmusiła się do skupienia.

Na myśl przyszło jej jedno pomieszczenie, w którym mogłaby szukać telefonu. Nie tracąc ani chwili, pobiegła więc do opuszczonego gabinetu ojca. Trzymała się wiary, że znajdzie tam coś, co uratuje zarówno Giorgia, jak i ją.

Stanęła w progu. Silne wspomnienia uderzyły ją prosto w twarz. Nie rób tego! Nie teraz! — skarciła się w duchu i podbiegła do biurka swego rodziciela. Odzyskała siły. Męski głos przywrócił ją do życia. Chciała walczyć. Była przecież wytrzymała, prawda?

— Boże, niech się znajdzie — przywoływała w swych modlitwach Tego, w którego obliczu umiała ujrzeć ostatnią nadzieję, a z którym tak rzadko w minionym czasie rozmawiała. — Niech się znajdzie. — Zaczęła zamieniać słowa w pętlę, licząc, że nabędą dzięki temu mocy. Dopiero niebawem uzmysłowiła sobie, że kiedy jej ojciec był ostatnio w Mais Dorato, telefonów jeszcze nie wynaleziono. Krzyknęła w swej bezsilności, nie mogąc uwierzyć w naiwność, której się poddała, i panikując, pobiegła w stronę Giorgia.

— Rana! — Spojrzała na łożę oraz sięgnęła po biały materiał wciąż pachnący jej drogimi perfumami. Zwinęła go w kłębek i przyłożyła do miejsca, z którego sączyła się krew. — Muszę iść po pomoc. Oddychaj, Giorgio. Oddychaj.

On jednak nie miał już siły, a Clara była zbyt przejęta, by zauważyć, że mężczyzna nie żyje.

— Zaraz będę. Wytrzymaj!

Okolica niezmiennie od kilku lat pozostawała pusta, lecz hrabianka wiedziała, którędy najprędzej dostać się do miasta. Znała Mais Dorato lepiej niż jej rodziciele i tylko dzięki temu wiedziała, jak szybko minąć zielonkawe pola oraz znaleźć się na wymalowanej ludzkimi sylwetkami ścieżce.

To właśnie tam za każdym razem kazała czekać swemu stangretowi, gdy uciekała w objęcia opuszczonej rezydencji. Teraz także na nią czekał. Wysoki brunet stał przed powozem, a Clara biegła w jego stronę najszybciej, jak mogła, skupiając oczy przechodniów na swym zmarnowanym ciele. Mimo to nikt nie zdołał jej rozpoznać. Nie dlatego, że wielki kaptur rzucał cień na jej zmizerniałą twarz. Prostu nie była nikim ważnym. Wtedy przynajmniej tak o tym nie myślała.

— Francesco! Trzeba znaleźć lekarza — wydusiła ledwo słyszalnie, nabierając do piersi powietrza, które, zdawało jej się, zbyt prędko z niej uciekało.

— On nie żyje, signorina — oznajmił doktor i westchnął ciężko.

Dama, straciwszy grunt pod nogami, zaczęła osuwać się na ziemię. Umarł. Przez nią. On umarł przez nią! Nie mogła w to uwierzyć. Nie chciała. Przecież... jeszcze niedawno uśmiechał się do niej i zapewniał o swej miłości, o swym przywiązaniu. Jeszcze niedawno pisał o niej tak pięknie, wychwalając niezasłużenie. Och, wcale go nie kochała, lecz świadomość, że odebrał sobie życie dlatego, iż go odrzuciła, doprowadzała ją do szczerej rozpaczy.

Można by pomyśleć, iż nie znała granic swej obojętności. Sama uważała się za osobę niewrażliwą i egoistyczną, zatem doświadczając czegoś tak odmiennego, zupełnie nie wiedziała, jak powinna się zachować. To uczucie było dla niej obce, nieprzyjemne i zarazem przytłaczające. W prędkiej chwili dotarło do niej, że naprawdę stała się przyczyną śmierci Giorgia. To brzmiało jak zły sen. Jak koszmar, z którego chciała się obudzić, ale nie umiała. A czy zasłużyła chociaż na rozgrzeszenie?

Zabiłam człowieka. Zabiłam człowieka. Zabiłam człowieka powtarzała jak mantrę. Jej życie całkowicie się zmieniło. Ono... nie miało już nigdy wyglądać tak samo; jej silny charakter nie powinien dalej dominować nad współczuciem oraz dobrocią serca; wrażliwość musiała w końcu wypłynąć z duszy tonącej w wodach nienawiści. Nigdy nie sądziła, że byłaby na to kiedyś gotowa.

Lekarz kontynuował:

— Musimy wezwać policję, by zbadała sprawę. Proszę mi powiedzieć, jak to się stało, signorina?

Clara wciąż patrzyła na Giorgia pozbawionym emocji i iskry światła wzrokiem. Doktorowi natomiast nic nie odrzekła. Czekała. Ale na co? Na to, aż ludzie dowiedzą się, do czego tutaj doszło, a ona zostanie zhańbiona? Ojciec ją zabije! Była tego bardziej niż pewna.

Komendant policji, Leonardo Russo, przybył do Mais Dorato kwadrans temu, by spisać zeznania od hrabianki Fantuzzi. Uważany za kompetentnego człowieka postanowił osobiście zająć się tą sprawą i przyjechać prędko na miejsce zbrodni. Ciekawym wzrokiem przyglądał się niewieście, zastanawiając się nad jej skuloną postawą oraz spojrzeniem tak marnym jak drzewo w świetle zimowych barw.

— On...

Nie mogła tego powiedzieć. Nie mogła dać nikomu do zrozumienia, że jeszcze kilka godzin temu dzieliła z Giorgiem łoże, że lubiła zabawiać się w towarzystwie chłopów, a potem zostawiać im pieniądze i wyrzucać ze swojego życia. To by ją zniszczyło.

— Tak?

— On próbował mnie zgwałcić! — krzyknęła w końcu, ponownie zalewając się łzami.

Musiała się ratować. Musiała wyjść z tej sytuacji cało i uciec od twardej ręki ojca, wszak jeśli dowiedziałby się, jak grzesznie się prowadziła, z pewnością srogo by ją ukarał.

Komendant przełknął tylko ślinę i zagryzł lekko dolną wargę. Słowa te niezbyt go poruszyły, gdyż dotąd był świadkiem wielu przykrości, które spotykały kobiety. Zresztą nie tylko je — choć nie zmieniało to faktu, że zbyt dużo w swym życiu widział, by kolejny raz zapłakać nad czyimś losem.

— Czy stało się coś więcej?

— Nie. — Pokręciła głową, wbijając mizerne spojrzenie w przestrzeń przed sobą.

— W takim razie skąd wziął się trup?

Oboje skierowali wzrok na ciało bruneta.

— Chciał mnie zastrzelić — odpowiedziała bez emocji, jakby została z nich całkowicie wypruta. — Ale ostatecznie zabił siebie.

Nie miała siły dalej zeznawać. Skłamała. Och, jakże perfidnie skłamała, oczerniając człowieka, który jako jedyny w jej życiu nie zasłużył na potępienie. Zrozumiała to jednak zbyt późno.

— Broniła się pani, signorina? — Komendant jął rozglądać się dokładniej po pomieszczeniu i wkrótce zwrócił uwagę na znajdujące się w nieładzie łoże. Zupełnie jakby ktoś przed chwilą z niego korzystał. To przykuło jego uwagę. — Proszę mi wybaczyć, ale...

Clara zauważyła obiekt zainteresowania mężczyzny i od razu domyśliła się, jak będzie brzmiało następne pytanie. Poprawiwszy się więc w miejscu, rzekła:

— Rzucił mnie na łoże.

— Rozumiem. Powrócę do wcześniejszej kwestii. Broniła się pani?

Dlaczego on tak mocno ingerował w jej intymność, wiedząc przecież, że przed momentem przeżyła traumę? Czy łatwo było mówić kobiecie napastowanej przez obcego człowieka o sytuacji, która doprowadziła ją do utraty honoru?

Przynajmniej nie musiała grać, aby jej zeznana brzmiały wiarygodnie. Szok bowiem, który przeżywała, bardzo jej wszystko ułatwiał, lecz z drugiej strony ciążył jej na sercu. Wciąż nie mogła oswoić się z tym podłym kłamstwem, uzmysłowić sobie, że już zaschło na jej spierzchniętych wargach.

— Rozumiem. Na dziś wystarczy, aczkolwiek proszę się przygotować na kontynuację tej rozmowy. — Zaczął się wycofywać, gdy zauważył końcówki od papierosów, które leżały rozrzucone na stole. — Pali pani, signorina?

Już wcześniej wyczuł gęsty, wiszący w powietrzu smród, lecz z racji, że stanowił jedynie tło, nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Teraz natomiast okazał się dlań niezwykle interesujący, a być może i istotny w sprawie.

— Tak.

— Miała pani hrabianka czas, aby wypalić aż tyle? — Padło ostatnie pytanie.

Odpowiedź natomiast wkradła się w ręce ciszy.

Usiadła. Dość tych wspomnień i ponownego rozdrapywania ran. Przecież nie mogła zabijać się ciągłym poczuciem winy. Musiała tak postąpić – skłamać i dalej utwierdzać się w przekonaniu, że to, co zrobiła, okazało się słusznym rozwiązaniem. Jednak czy Bóg był w stanie wybaczyć jej zło, które wyrządziła? Tylko On znał jej serce, sekret, który tak mocno trzymała na jego dnie. Pragnęła zapomnieć, wyrwać się z pajęczyny niezgrabnie owijającej się wokół jej umysłu i nauczyć się żyć według wartości, jakich nie znała.

Obiecała sobie, że nigdy więcej nie wróci do Mais Dorato, że stanie się dobrą, przykładną żoną, a jej jedynym grzechem będzie skrywanie tajemnicy, o której wiedział tylko Stwórca. Co się z tobą stało, Claro? Obwiniała się za słabość, tak intensywnie narzucającą jej swe imię. Nie chciała być słaba! Nie umiała. Gdzie uciekły odwaga i pewność siebie, jakimi dotychczas się szczyciła?

Zaczęła uderzać pięściami o swoją głowę, psując całą fryzurę, która i tak od początku nie była ułożona. Latarnie rzucały na jej sylwetkę delikatne światło, lecz wokół było zbyt ciemno, by ktoś z daleka mógł zauważyć, że odizolowana od wszystkich, na tamtej ławce siedzi właśnie ona. Powinna w końcu uwolnić z siebie emocje. Bez płakania. Jej łzy bowiem już dawno zaschły na bladych policzkach, a nowe nie miały siły, by ochładzać gorącą od wrażeń dziewczęcą twarz.

— Córko?

A jednak została zauważona. Dlaczego nie mogła pobyć chwilę sama? Dlaczego do tej pory nikt nie dostrzegał jej nieobecności i dopiero po ostatnich wydarzeniach wszyscy przypomnieli sobie o jej istnieniu? Nie potrzebowała litości, a zwłaszcza od rodzicielki, do której niedawno dotarło, że Clara łaknęła bezinteresownej troski.

— Matko.

Kobieta przysiadła się do córki i dotknęła jej dłoni.

— Chłodne. Dlaczego wyszłaś na dwór?

Clara nie udzieliła prędko odpowiedzi. Chciała nieco się uspokoić, wzięła zatem kilka głębokich wdechów i zwróciła podbródek ku górze, chcąc uzyskać pewność, że starsza kobieta nie dostrzeże jej piekących policzków.

— Boli mnie głowa. Postanowiłam zaczerpnąć świeżego powietrza — rzekła w końcu. — Poza tym, spójrz. — Skierowała wzrok Lucrezi w stronę nieba. — Jest pełne gwiazd. Czyż nie robi wrażenia?

Pierwszy raz od dawna się uśmiechnęła. To była krótka chwila, ale bez kłamstw, oszustw oraz manipulacji. W tym oto momencie brała udział nieznana dotąd sobie Clara, szyta igłą i nicią niewinności.

— Robi, acz powinnaś już wrócić — odpowiedziała niezbyt zainteresowana dama. — Mąż zacznie się niecierpliwić, a goście zastanawiać, gdzie podziała się panna młoda. Pamiętaj, musisz mieć uniesioną głowę i patrząc w oczy ludzi, uzmysławiać im, że nie dałaś się złamać i twa rodzina wciąż pozostaje silna. Twój ojciec także...

— Nie mów mi o nim, matko.

— Twój ojciec także musiał sobie poradzić z tamtymi wydarzeniami.

„Z tamtymi wydarzeniami". Tylko tyle zdołała powiedzieć.

— Wrócę do męża. — Clara wstała z miejsca i zostawiwszy swą matkę, udała się do rezydencji.

Wkrótce potem zauważyła jego. Vinzenz siedział przy stole oraz konwersował o czymś ze swym ojcem, którego gestykulacja była niezwykle żywa, jakby z przejęciem opowiadał o jakiejś poruszającej sytuacji. Młodszy dżentelmen natomiast wydawał się opanowany i słuchał w skupieniu wszystkich kierowanych doń słów. Clara nie chciała im przeszkadzać, stała więc na środku sali i przyglądała się z daleka, zatracając w istocie czasu, który płynął po tarczy wielkiego zegara.

Dopiero teraz spostrzegła, że jej mąż jest naprawdę przystojnym człowiekiem, a w jego oczach zdołała odnaleźć spokój i pewnego rodzaju tajemniczość. Nie mówił zbyt wiele, co zauważyła już wcześniej, lecz to może dodawało mu uroku?

— Hrabino?

Obróciła się w stronę głosu, po czym wzięła kieliszek szampana. Nieprzyjemna woń alkoholu prędko wkradła się w kobiece nozdrza, doprowadzając ją do stanu, którego się obawiała. Mimo to, przypomniawszy sobie o problemach tak gwałtownie uczepionych jej duszy, postanowiła skosztować trunku. Wtedy jednak ponownie ujrzała swojego dziadka. Jego pomarszczone lico, zapadające w głęboki sen oczy oraz mokre, siwe wąsy, takie niezadbane. Ów obraz znów stał się dla niej lekcją. Lekcją, która trwała od jej wczesnego dzieciństwa.

— Garson! — zawołała w końcu, a mężczyzna zjawił się w jej pobliżu. — Weź to. — Oddała kieliszek pełen alkoholu i zaczęła zmierzać ku toalecie.

Vinzenz przyglądał się tej scenie z miejsca siedzącego. Zauważył Clarę w momencie, gdy podszedł do niej kelner, i właśnie wtedy pozwolił swemu spojrzeniu zastygnąć na jej sylwetce. Wyglądała inaczej niż jeszcze kilka minut temu. Jednak nie to wzbudziło w nim największą ciekawość, lecz fakt, że kolejny raz odstawiła nietknięte naczynie, nie upiwszy nawet jednego łyka. Tak bardzo zapatrzył się w swoją żonę, że odprowadził ją wzrokiem aż do chwili, gdy zniknęła w gęstym tłumie gości.

— Synu? Zamyśliłeś się. — Alberto sprowadził go na ziemię, on zaś przeniósł uwagę na rodziciela i obdarzył go uśmiechem.

— Wybacz, ojcze. Moja żona wyszła jakiś czas temu i dopiero wróciła. Martwiłem się, lecz gdy ją ujrzałem, poczułem ulgę — skłamał, choć bardzo gardził kłamstwem.

Starszy hrabia Castelli nie musiał o tym wiedzieć, ponieważ ufność w słowa syna wielce radowała jego serce. Vinzenz nigdy nie chciał zawieść swego ojca, za wszelką cenę starał się mu udowadniać, że jest szczęśliwy i niczego mu nie brakuje. Tak było i tym razem.

— Wiedziałem, że istnieje jakiś powód twojego roztargnienia. Nie słuchasz mnie bowiem od kilku minut — zaśmiał się.

Alberto pomimo trudności, z którymi zmuszony był się w życiu zmierzyć, sprawiał wrażenie człowieka niezwykle radosnego, pełnego energii i miłości dla całego świata. Czyli stanowił zupełne przeciwieństwo swego syna — zamkniętego w sobie, skrywającego emocje oraz dość szybko tracącego cierpliwość. Różnice te wynikały być może z faktu, iż starszy mężczyzna musiał stracić, by docenić, Vinzenz zaś nigdy świadomie nie doświadczył owej utraty i nie mógł dowiedzieć się, jak gorzki smak potrafiła nieść ze sobą.

— Ach, biedna kobieta z tej Clarissy — kontynuował. — W tak młodym wieku spotkało ją tyle upokorzenia. Widziałeś, jak ludzie na nią patrzą? Mam nadzieję, że teraz rozumiesz, co by było, gdybyś nie wziął jej za żonę. I to z czyjej winy? Z jej winy? — Pokręcił głową i westchnął ciężko.

— Rozumiem, ojcze — przyznał, choć nie miał pewności, czy rzeczywiście rozumie. — Budzisz wśród arystokracji ogromny szacunek i nikt nie odważyłby się stanąć przeciw tobie. Najpierw uratowałeś mą matkę, później uratowałeś Clarissę, dlatego źle się czuję z tym, że wszyscy myślą, iż zasługa leży po mojej stronie.

— Leży, Vinzenzie. Czy to ja ożeniłem się z tą kobietą? Mógłbym. Wszak jestem wdowcem. Ale ty będziesz dla niej dużo lepszy. Otoczysz ją troską, której ja nie mam siły już dawać, a swą młodością przywrócisz ją znów do życia. To jest twój cel.

Twój cel, ojcze. To jest twój cel pomyślał młody szlachcic, wciąż nie mogąc pozbyć się niechcianych emocji.

Clara wydawała mu się osobą tajemniczą, niemówiącą całkowitej prawdy. Jednak dlaczego miałaby kłamać? Dlaczego miałaby oczernić martwego człowieka i brnąć dalej w fałsz, nie bacząc na konsekwencje? Żeby się uratować... Ale przed czym?

— Twoja żona wróciła — zauważył Alberto, a Vinzenz obrócił się i zlustrował Clarę stoickim spojrzeniem. — Nie wygląda najlepiej. Pójdź do niej, a ja porozmawiam z hrabią Lorenzem. W końcu zostaliśmy swatami, czyż nie?

— Prawda. — Vinzenz uśmiechnął się, lecz wcale nie zbierał się do wstania z miejsca.

— Idźże, synu — pospieszał swe dziecię, klepiąc jego kolano.

Czynił tak nawet w dzieciństwie, gdy jego potomek nie kwapił się do robienia czegoś, o co go prosił. Nie wiedział jednak, że owo uderzenie, z pozoru delikatne, sprawiało Vinzenzowi ból, do którego nigdy się nie przyznał. Dziś zaś wspominał tamte czasy z uśmiechem, odbierając je jako lekcję znoszenia rzeczy, które nie zawsze muszą sprawiać człowiekowi przyjemność.

W końcu opuścił siedzenie i dołączył do swej małżonki, która zmierzała właśnie ku przebywającym przy stole ludziom. Gdy ich sylwetki się spotkały, oboje stanęli i spojrzeli sobie prosto w oczy.

— Clarisso.

— Prosiłam cię o coś — rzekła niezbyt przyjemnym tonem.

Nie chciała, by tak na nią mówił. Czy nie potrafił zrozumieć, że imię, którego w stosunku do niej używał, wcale jej się nie podobało? Z pewnością robił jej na złość, zamierzał udowodnić swą pozycję oraz wyższość, ponownie przypominając o tym, że jest zwykłą niewiastą, zależną od otaczających ją osób.

— Dlaczego Clara?

— A dlaczego Vinzenz? Masz niemieckie korzenie?

Tym sposobem nieświadomie uderzyła w najciemniejszy zakamarek jego serca.

***
Dzień dobry w drugim rozdziale, w którym, jak zauważyliście, przeważały retrospekcje. Cóż mogę więcej powiedzieć? Kilka zdań dopisałam, dlatego też "Krwawe Mais Dorato" jest dłuższe niż pierwotnie. Jestem całkiem, całkiem zadowolona i ciekawa Waszych opinii;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro