28. Chwilowy stan błogości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Poranne słońce wdarło się do sypialni małżonków przez kremowe zasłony, a kilka jego promieni zaczęło głaskać twarz Vinzenza, nie do końca jeszcze przygotowaną na owo spotkanie. Odwrócił więc głowę w przeciwną stronę, chcąc pozbyć się łaskotek, które wyraźnie dawały mu do zrozumienia, że powinien już wstawać, po czym niechętnie otarł swe oczy i spojrzał na ukochaną żonę, która wciąż spała.

W porównaniu do niego zdawała się odporna na poranne wybryki natury, czego bardzo jej zazdrościł. Mimo to gotów był zmierzyć się z nadchodzącym dniem i stawić czoła nowym obowiązkom, ponieważ one go ukształtowały, pozwoliły stać się człowiekiem dumnym oraz ambitnym. Ale nie mógł tak po prostu wstać z łoża i bez słowa opuścić alkowy. Czuł potrzebę muśnięcia dłonią kobiecych pleców, złożenia pocałunku na ramieniu Clary, a także wchłaniania jej zapachu, by jak najdłużej czuć jej bliskość przy sobie.

Nawet jeśli widział tylko część lica ukochanej, gotów był się tym zadowolić, ponieważ wciąż miał przed sobą piękno, którym Bóg ubogacił jego życie. Odkąd pamiętał, nigdy nie spotkał niewiasty tak uroczej, z oczami tak mocno zielonymi, z ustami tak pociągającymi, jak właśnie jej. Delikatnym ruchem zbliżył się zatem do swej oblubienicy i czując na ciele dotyk kasztanowych włosów, westchnął z zachwytu.

— Dzień dobry, najdroższa. — Położywszy wargi na skórze Clary, uśmiechnął się czule. Po chwili wstał niechętnie z łoża i nadal nie zdejmując spojrzenia z lubej, pokierował się ku drzwiom.

Niedługo potem przebywał już w męskiej garderobie, ubrany w białą, świeżą koszulę z wysokim kołnierzykiem, ciemny surdut oraz czarne spodnie. Służba zawiązywała mu jeszcze szkocki krawat w kolorze zielono-amarantowym, a kiedy zakończyła swą pracę, on przejrzał się w lustrze ostatni raz i uczynił pierwszy krok do wyjścia.

— Dzień dobry, wielmożny panie — przywitała go Azzurra, kiwając posłusznie głową.

— Dzień dobry. Nie będę jadł śniadania — rzekł krótko, po czym podążył do sypialni córki, nie chcąc opuszczać rezydencji bez wcześniejszego jej ujrzenia.

Kiedy wszedł do środka, zastał widok Domeniki troskliwie trzymającej dziewczynkę w objęciach i śpiewającej jej Nana Bobò — starożytną kołysankę weneckiej laguny. Uśmiechnął się na ów uroczy widok i zbliżył się do Vittorii, czym przykuł uwagę skupionej na jej usypianiu mamki. Mimo to nie zaprzestała swojej czynności, a dziecko przyciągnęła energicznie do piersi, wzmacniając uścisk na jego drobnych pleckach.

— Daj mi ją na moment — powiedział i wyciągnął ręce w stronę niemowlęcia, ale Domenica wciąż nie zmieniała swojej pozycji. — Daj mi ją na moment — odchrząknął, powtarzając swą kwestię w nadziei, że tym razem kobieta ją usłyszy i nie zignoruje.

Dopiero wtedy przestała śpiewać i delikatnie — choć bardzo nieufanie — ofiarowała dziewczynkę w objęcia jej ojca, prosząc jednocześnie, by zachował wszelką ostrożność oraz chwytał główkę tak, jak należy.

— Nie musisz mówić mi, jak winienem opiekować się własną córką. — Spojrzał na nią z lekkim wyrzutem, a ona kiwnęła w zrozumieniu głową i ukryła wzrok w swej granatowej szacie, próbując pozbyć się niepokoju związanego z brakiem dotyku Vittorii. — Kocham cię, córeczko — Vinzenz szepnął do dziecięcia i pocałował jego czółko.

Nawet jeśli Vittoria nie pojmowała wypowiedzianych przezeń słów, on wierzył, iż sama jego obecność jest dla niej ważna, a znajomy zapach pozwala odczuć bezpieczeństwo. I to w zupełności mu wystarczało.

W końcu oddał ją w ręce mamki, życząc udanego dnia i zmierzył w kierunku drzwi. Zegar bowiem wskazywał godzinę wyjścia, a z racji, że Vinzenz nigdy się nie spóźniał, i tym razem nie chciał przybyć do banku po czasie. Uważał, że zmniejszyłby wtedy autorytet wśród pracowników, ale i ojca, z którym niebawem miał odbyć spotkanie. Dlatego jego obecność w BanCastelli zdawała się jeszcze bardziej pożądana niż zwykle, nawet jeśli najchętniej zostałby w domu przy córce oraz żonie, z którą znów nie mógł odpowiednio się pożegnać. Żałował tego. Kiedy niespełna pół godziny temu odchodził od małżeńskiego łoża, doznał nieprzyjemnego ścisku w żołądku, ponieważ wiedział, że jak Clara się obudzi, znów go nie zastanie.

Gdyby tylko miał okazję zobaczyć moment jej przebudzenia, wzrok wpatrujący się w niego z miłością, czy usta mówiące o bliskości, której serce tak długo pragnęło, i za którą serce tak mocno tęskniło... Och, ale nie potrafiłby skrócić snu Clary.

Długi błękitny materiał sukni z bufiastymi rękawami powiewał spokojnie na wietrze, który tego dnia był miłym towarzyszem wszystkich pobliskich mieszkańców. Clara nie stanowiła wśród nich wyjątku, wszak również pragnęła napawać się jego serdecznym dotykiem i przed wyruszeniem w podróż do miasta przespacerować się po złotych ścieżkach ogrodu.

Był znacznie piękniejszy. Piękniejszy niż wtedy, gdy ostatnio w nim przebywała. Może dlatego uśmiech nie znikał z jej twarzy, a myśli wciąż biegły w objęcia minionej nocy, tak wyjątkowej oraz tęsknej? Każda czułość, jaką Vinzenz ją obdarowywał, każde wspaniałe słowo, które szeptał do jej ucha, każde zapewnienie o miłości wciąż rodziło w niej ciepło i malowało na policzkach różowe rumieńce. A one — mimo niesympatyzowania z nimi — wcale Clarze nie przeszkadzały.

Wciąż mogła wdychać zapach męża, czuć na skórze jego wolniutko spacerujące po niej dłonie, ponieważ wspomnienia były zbyt energiczne, zbyt pożądane, by mogły tak prędko ulecieć z niewieściej świadomości. Nad ranem jednak doznała zawodu, nie odnajdując w łożu ukochanego. „Dlaczego inni ludzie mają okazję zobaczyć cię wcześniej niż twa własna żona, najdroższy? Czy twoja twarz nie powinna być tym widokiem, który ujrzę zaraz po przebudzeniu?" To były pierwsze słowa wypowiedziane przez nią bieżącego dnia, a zarazem słowa usłyszane jedynie przez zimne ściany — nie Vinzenza, ponieważ on znajdował się już daleko. Dama liczyła, że rankiem otworzy oczy w jego ramionach, zaraz po tym pocałuje go i wkrótce oboje udadzą się na wspólne śniadanie. Teraz wiedziała, że znów będzie czekać zbyt długo, by móc wtulić się w jego pierś. Ponieważ Vinzenz wciąż pozostawał człowiekiem ceniącym sobie pracę i wysiłek intelektualny.

Nie mogła w nim tego zmienić.

Mimo to starała się o tym nie myśleć, wszak była dziś umówiona z Anną Visconti do krawcowej, toteż najbliższe godziny pragnęła spędzić na prowadzeniu z nią rozmów, a także zamierzała dać miarę do uszycia odpowiednich sukien na zbliżający się piknik nad rzeką. Cieszyła się, iż pierwszy raz od ponad miesiąca zrobi dla siebie coś dobrego.

Wkrótce, zrozumiawszy, iż nadszedł czas, skierowała się ku pojazdowi, a już kilkadziesiąt minut później weszła do zakładu, w którym czekała na nią jak zwykle przepiękna, elegancka dama.

— Dzień dobry, Claro — rzekła Anna, posyłając przyjaciółce promienny uśmiech.

Ona odwzajemniła miły gest, po czym przywitała się z krawcową i nakazała służce oddać jej materiały, które miały zostać wykorzystane do stworzenia wspaniałej kreacji.

— Nawet nie wiesz, jak rada jestem, że zgodziłaś się ze mną spotkać. Uwierz, nasze suknie będą najpiękniejsze ze wszystkich i nawet Aurelia poczerwienieje z zazdrości! — dodała rozbawiona, a pani Castelli również udzielił się ten pozytywny nastrój.

— Ale pamiętaj, że żadna niewiasta nie powinna być wspanialsza od ciebie — odpowiedziała Clara, obserwując uważnie zaintrygowane lico koleżanki. — W końcu jesteś gospodynią, prawda?

Obie zaśmiały się cichutko, co przywróciło Clarze dobry nastrój. Ostatnie dni zapamiętała jako trudne, dlatego cieszyła się, iż przystała na propozycję Anny, by się spotkać i oddalić od codziennych, przytłaczających ją problemów. Kiedy podejmowała tę decyzję, dokładnie w dniu chrztu Vittorii, nie była do końca przekonana, czy czyniła słusznie. Teraz jednak rozumiała, że winna zacząć nareszcie wychodzić z domu i powrócić do życia, które — choć fałszywe i niemoralne — pozwalało jej poczuć się atrakcyjną.

Już podchodziła do krawcowej, by ta zajęła się pomiarami, gdy głos Anny zatrzymał ją.

— Nie mówiłaś mi, co tak długo cię trapiło, lecz... naprawdę jestem szczęśliwa, że nareszcie widzę cię uśmiechniętą. Rób to częściej — oznajmiła przyjacielsko, a odbiorczyni owych słów poczuła wewnętrzne ciepło spowodowane szczerością płynącą z serca Anny.

Nietrudno było zauważyć, że Clara ubogacała otoczenie swoim cudownym nastrojem, ale czy mogła się tego wstydzić, skoro od tak dawna nie doświadczała żadnej radości? Miała przecież prawo do skupienia się na sobie, na swych pragnieniach, na myślach, które wciąż krążyły wokół jej męża oraz rozpoczętej dzisiejszej nocy przyszłości. Miała prawo, ponieważ zaczęła wszystko od nowa — bez ojca, który nią pogardzał i nienawidził; bez matki, która pozostawała obojętna na krzywdy własnego dziecka; bez kłamstw, które opuściły ją wtedy, gdy wyznała Vinzenzowi całą prawdę. Musiała jeszcze tylko zupełnie o nich zapomnieć.

Kiedy damy zakończyły wszystkie przymiarki, podziękowały krawcowej za dobre przyjęcie i profesjonalizm, po czym skierowały się do wyjścia. Znalazłszy się na dworze, jęły rozprawiać o efekcie sukien, których widoku nie mogły się już doczekać i postanowiły kontynuować miłe spotkanie w najlepszej rzymskiej kawiarni. Konwersowało im się bowiem tak dobrze, że nie chciały wracać jeszcze do domów, a wizja zjedzenia czegoś słodkiego zdawała im się niezwykle kusząca.

Wtem jednak Clara kogoś dostrzegła. Znała tę kobietę zbyt dobrze, by nie rozpoznać jej twarzy. Odchrząknęła w niezadowoleniu i zmieszała się nieco, czując zawód, iż beztroski humor, którym mogła się do tej pory cieszyć, tak prędko ją opuścił.

Ujrzała matkę.

Albo w zasadzie hrabinę Lucrezię Fantuzzi, która zerwaniem więzi z własną córką zasłużyła sobie na miano osoby Clarze dalekiej. Bo jak inaczej można nazwać kogoś, kto opowiedział się po stronie milczenia i obojętności?

— Anno, jeśli nie masz nic przeciwko i zaczekasz na mnie w powozie, niedługo do ciebie dołączę. Wszak nie zrezygnuję z obiecanego deseru. — Starała się brzmieć zabawnie, a zarazem pewnie. Jej serce jednak okazało się silniejsze od niej i prócz klatki piersiowej, kurczyło także mięśnie twarzy.

Pani Visconti skinęła głową w zrozumieniu, po czym wraz z pokojówkami — zarówno swoją, jak i Clary — oddaliła się na tyle, by nie być świadkiem rozmowy między matką a córką. Wiedziała już, że wywoła ona wiele emocji, mimo że jeszcze się nie zaczęła.

— Witaj — rzekła Lucrezia do Clary, przełykając ślinę. Ton jej głosu był bardzo niemrawy, a spojrzenie zatrzymało się na ziemi, ponieważ trudność mu sprawiało spoczęcie na niewidzianym kilka dni, a jakże skrycie stęsknionym licu dziecka. — Pojechałam do waszej rezydencji, lecz mi powiedziano, że odwiedziłaś zakład krawiecki. Postanowiłam więc sprawdzić, czy nadal tu przebywasz. Jeśli nie masz planów i zgodzisz się poświęcić mi parę minut, będę niezwykle rada.

— Stoi przede mną kobieta, która w dniu chrzcin swojej wnuczki opowiedziała się po stronie męża i wyrzekła się własnej córki. Dziwię się zatem, iż pragniesz teraz rozmowy ze mną. — Clara próbowała ukryć drżące dłonie pod skórą ciemnych rękawic; krew gotującą się w jej żyłach; serce stukające energicznie o jej pierś.

Przecież zaczęła akceptować myśl, że została opuszczona, że znów rodzicielka nie wyciągnęła do niej ręki, że ponownie mogła liczyć tylko na siebie. Dlaczegóż więc Lucrezia zjawiła się w jej pobliżu i grała skruchę oraz żałość?

— Córko — oznajmiła i podeszła bliżej. Miała zamiar chwycić ramię niewiasty, lecz ostatecznie się powstrzymała, uznając, że nie zasłużyła na ową zażyłość. — Mam wrażenie, że minęło mnóstwo czasu, a to tylko kilka dób. Kilka dób, choć widzę w tobie... zmianę.

Pozostawiłam anioła, zastałam wrak człowieka — pomyślała w duchu.

— Po cóż ci jestem potrzebna? — spytała oschle młoda hrabina, następnie poprawiła się, odchrząknęła pod nosem i odwróciła wzrok, by nie musieć być świadkiem bólu malującego się na twarzy matki. — Naprawdę chcesz rozmawiać ze mną na ulicy? Myślę, że to ryzykowne, zważywszy na fakt, że ktoś może donieść o tym twemu mężowi.

— Cóż, będę musiała zatem skonfrontować się z jego nieprzychylnością. Ty się jednak o to nie martw, Claro. Wiem jak rozmawiać z ojcem — rzekła niemalże szeptem i uśmiechnęła się delikatnie. — Myślałam, że udamy się na spacer albo... Sama nie wiem. Może do kawiarni?

— Pewnie zdążyłaś już to zauważyć, ale obiecałam swe towarzystwo komuś innemu. Nie wypada, aby hrabina Visconti czekała na mnie zbyt długo. Nie pomyśli o mnie zbyt dobrze. — Pokręciła głową, wciąż nie obdarzając matki swoim spojrzeniem.

— Nie chcę się narzucać, masz bowiem prawo do spędzania czasu, z kim chcesz, ale... Spójrz, przedstawię ci kogoś. To Cristina. — Wskazała na kobietę, z którą przyszła.

Clara dostrzegła jej sylwetkę od razu, gdy tylko ujrzała matkę, lecz zbyt zaabsorbowana Lucrezią, nawet przez moment nie poświęciła myśli nieznajomej niewieście. Teraz chyba nie miała wyjścia.

— Nie wiesz o tym, gdyż długo cię u nas nie było, acz Cristina bardzo mnie wspiera i mi pomaga. Kiedy czuję się samotna, opowie jakąś ciekawą historię, podtrzyma mnie na duchu, poczyta książkę...

— Doprawdy nie rozumiem, do czego zmierzasz — wtrąciła zniecierpliwiona Clara, atakując matkę swymi zgryźliwymi słowami.

Lucrezia nigdy wcześniej nie poczuła takiego skrępowania w obecności własnej córki; chłodu, którym emanowała. Clara nigdy taka nie była. Przecież zawsze odzywała się do niej z szacunkiem, nawet jeśli ich relacji brakowało wielu wartości.

Pani Fantuzzi przywołała nawet w pamięci moment, gdy Clara miała sześć lat i bawiła się swą ulubioną porcelanową lalką. Nie widziała poza nią świata, spędzała z nią wszystkie chwile i nie obawiała się, że zabawka wskutek drobnej nieuwagi, może upaść na ziemię tudzież się roztrzaskać na dziesiątki kawałeczków. Kiedy zaś była upominana przez matkę, by stać się uważniejszą i nie pokazywać lalki ojcu — ona, mimo wielkiego rozczarowania, zawsze posłusznie kiwała głową.

Ale te czasy już nigdy nie miały wrócić.

— Brakuje mi ciebie, Claro — wykrztusiła w końcu. — Jak i Vittorii. Chciałabym ją zobaczyć. Jeśli tylko pozwolisz, bym wkrótce was odwiedziła, przysporzysz mi wielkiej radości.

— Nie wiem — odpowiedziała niepewnie. — Nie wiem, ile w tym szczerości, a ile poczucia obowiązku.

— Rozumiem cię, Claro, ale uwierz mi, że ta decyzja nie była łatwa zarówno dla mnie, jak i dla twojego ojca — rzekła w geście wyjaśnienia, a młoda dama prychnęła. — On jest zraniony, dlatego nie widzi swych błędów. Ale jak każdy, posiada serce. Wkrótce pożałuje, że tak z tobą postąpił. Znam go.

— Nie musisz go tłumaczyć. Wiem, że nawet jeśli będziesz starać się załagodzić spór między mną a swym mężem, ostatecznie staniesz po jego stronie. Zawsze taka byłaś. Czy kiedykolwiek mogłam dostać od ciebie prawdziwe wsparcie? Przez was znienawidziłam własne dziecko. Nie potrafię spojrzeć w jego oczy, bo stale mi przypomina mnie z dzieciństwa — wzgardzaną i poniżaną.

Lucrezia starała się powstrzymać łzy, które zagościły w kącikach jej oczu. Nie mogła płakać. Przyzwyczajona była do pozostawania silną kobietą, toteż chwile wzruszenia ją irytowały i nie przyjmowała do wiadomości faktu, że mogłyby jej przecież ulżyć.

— Mówisz o dzieciństwie, ale ono zawsze jest piękne. Nie pamiętasz już, jak biegałaś beztrosko po ogrodach w Mais Dorato i wspinałaś się na gałęzie Infanzi? — Jej głos przepełniony był nutą ciepła, tęsknoty za czymś, co piękne, a zarazem bolesne.

Clara milczała, błądząc wzrokiem po ruchliwej ulicy i oczekując kontynuacji słów rodzicielki. Ona natomiast nie rzekła nawet jednego, za to dała swej córce możliwość do ponownego stania się malutką dziewczynką, która nie zna jeszcze podłości otaczającego ją świata.

Piękne lazurowe niebo rozprzestrzeniało się nad postawą młodziutkiej hrabianki, z kolei drzewa i krzewy znajdujące się wokół, sprawiały wrażenie na tyle stęsknionych swego dotyku, że robiły wszystko, by móc jeszcze raz przylgnąć do siebie sylwetkami. Rezydencja zdawała się Clarze niezwykle wielka, ale równie wspaniała. Już wtedy dama była nią zachwycona, dzięki czemu ukochała ją sobie najmocniej. Na samo wspomnienie tamtego lata, roku 1874, Clara uśmiechnęła się niemrawo i otworzyła wpółprzymknięte oczy. Sama nie wiedziała, kiedy dokładnie je zamknęła.

— Dlaczego nie może być tak, jak kiedyś? Przecież wtedy byliśmy szczęśliwi — wyrwała ją z rozmyślań Lucrezia.

— Po co mamy wracać do przeszłości? Czy ona coś zmieni? — Nie rozumiała, skąd w jej matce wzięło się tyle troski oraz współczucia. Jeszcze niedawno wcale nie interesowała się jej poczynaniami, uczuciami i pragnieniami.

— W porządku, Claro. Rozumiem, że nie jesteś jeszcze gotowa na otwarcie się przede mną. Wracaj więc do przyjaciółki. Z pewnością na ciebie czeka. Przepraszam, że zabrałam twój cenny czas — oznajmiwszy ze smutkiem te słowa, obdarzyła córkę ostatnim spojrzeniem. — Mam nadzieję, iż Vinzenz dał ci takie życie, o jakim zawsze marzyłaś.

Księżyc okrył się gęstą warstwą chmur, a słońce opuściło miejsce swej posługi i udało się na nocny odpoczynek. Niebo malowało także pojedyncze gwiazdy, które wspaniałym blaskiem zdobiły ciemną szatę i pozwalały podziwiać jej piękno z oddali.

Clara stała przy oknie, wpatrując się w przestrzeń przed sobą i rozmyślając o spotkaniu z matką. Być może była dla niej zbyt oschła? Natrętne myśli zmusiły ją do podjęcia wysiłku i wkrótce zaczęła nerwowo krążyć po sypialni, aż w końcu wkroczyła do salonu i skierowała się ku schodom. Zanim jednak stanęła na pierwszym z nich, płacz dziecka zadźwięczał w jej uszach. Zatrzymała się na moment, kładąc dłoń na swoim sercu. Miała wrażenie, jakby biło znacznie szybciej niż jeszcze przed chwilą, i... nie wiedząc, jak to się stało, znów dotarła pod drzwi sypialni Vittorii.

— Cii, cichutko, moja ukochana. Cii...

Domenica trzymała w objęciach małą dziewczynkę i całowała delikatnie jej drobne czółko.

Clara przyglądała się tej scenie z niedaleka, czując we wnętrzu dziwne ukłucie zazdrości. Próbowała zignorować ów stan poprzez mocne zaciśnięcie pięści i pragnęła, by łzy nie napłynęły jej do oczu, a dusza nie rozdarła się na kawałki.

Przecież jej nie chcesz zaczęła monolog w myślach. Jest przeklęta tak samo, jak ty.

Trudno było jej uwierzyć, że mogłaby otworzyć się na Vittorię, na miłość do niej; przygarnąć ją do siebie i szepnąć do ucha piękne słowa; być blisko; zapomnieć o wszystkim, co je oddaliło. To zdawało się takie nierealne, a zarazem zbyt piękne, by mogło się kiedyś ziścić.

— Ucisz ją — rzekła nieco poirytowana, po czym weszła do środka. — Albo daj mi. Ty nie potrafisz zachować się rozsądnie. — Wyciągnęła ręce w kierunku niemowlęcia, chcąc włożyć je do kołyski. Nie przyszło jej to z łatwością, lecz świadomość zażyłości, która wystąpiła między Domenicą a małą dziewczynką sprawiała, że Clara czuła się dziwnie. Lepiej, gdyby nigdy nie była jej świadkiem.

— Nie mogę — odpowiedziała podniesionym głosem mamka. — Powinna czuć znajomy zapach.

— Mój zapach też zna. Ty zaś znaj swoje miejsce i oddaj mi córkę.

— Ale pani nie wie, jak się nią zająć. — Wciąż nie dopuszczała do siebie bliskości Clary, co coraz bardziej denerwowało hrabinę.

Obie tak zaabsorbowane sobą nie zdawały sobie nawet sprawy, iż małe dziecko stało się przedmiotem w ich dążeniu do dominacji. Patrząc na własne cele już dawno zapomniały o płaczącej Vittorii i szczerej chęci uciszenia jej. A przecież obie na swój sposób ją kochały.

— Wiem, że opiekujesz się Vittorią najlepiej, jak umiesz, lecz przywołaj się do porządku i włóż dziewczynkę do kołyski — nakazała stanowczo Clara, czyniąc kilka kroków w tył, a Domenica mimo opanowania gospodyni, wciąż patrzyła na nią nieprzyjaźnie i wzmocniła uścisk na sylwetce Vittorii. — Zrób, co ci każę, inaczej zostaniesz odprawiona.

— Zatrudnił mnie hrabia Castelli i tylko jego będę słuchać — odpowiedziała. Łzy napłynęły do jej oczu, usta wykrzywiły się w bolesnym grymasie, pięści zacisnęły mocno, jakby widziały w Clarze wroga, przed którym musiały się bronić.

Dama widziała w spojrzeniu Domeniki obłąkanie i rozpacz. Ona sprawiała wrażenie osoby, która zakazywała komukolwiek zbliżyć się do niemowlęcia, gdyż jako jedyna miała do niego prawo. Traktowała je jak... własność.

— Ostatni raz ci mówię, byś włożyła dziecko do kołyski. Jeśli tego nie zrobisz, natychmiast opuścisz pałac — zagroziła Clara, nie kryjąc swojej irytacji. — Wystarczy tego. Nie będę tak litościwa, jak mój mąż. Odłóż dziecko i się pakuj.

— Nie! — Kobieta usadowiła Vittorię w jej łóżeczku i rzuciła się w stronę hrabiny, upadając rozpaczliwie na ziemię. Mimo iż Clara kazała jej się podnieść, ta wciąż pozostawała skulona i przytulała się mocno do nóg gospodyni. — Proszę nie zabierać mi dziecka! Nie dam rady żyć bez Vittorii! Poprawię się! Zrobię wszystko, co pani zapragnie, ale proszę mnie nie wyrzucać! Pokochałam to miejsce. Błagam!

— Tobie potrzebny jest alienista! Puść mnie! — Clara zaczynała się lękać. Kogo jej mąż wpuścił do ich domu? Przecież ta niewiasta była szalona! Znów jej nie posłuchał! Znów musiał być mądrzejszy! — Agnese! — zawołała w końcu, a po chwili służka znalazła się w pomieszczeniu. — Zabierz ją ode mnie. Spakujcie również jej rzeczy. Ta wariatka już więcej nie postawi nogi w moim domu.

— Dobrze! — krzyknęła nagle Domenica, prostując się. Wkrótce otarła łzy, poprawiła krucze włosy i pognieciony materiał swojej granatowej sukni. — Obiecuję, że już nigdy się pani nie przeciwstawię. Proszę mi tylko pozwolić tu zostać — przyrzekała, po czym zrobiła miejsce dla hrabiny, by ta mogła bez problemu dojść do własnego dziecka. — Niech pani ją weźmie na ręce. Proszę się nie krępować. To pani córka. Albo proszę poczekać, ja ją pani podam.

Clara zerknęła pogardliwie na uśmiechającą się przepraszająco kobietę. Kiedy przyjrzała się dokładniej jej zmarnowanej twarzy, dostrzegła, że jest naprawdę piękna, jednak w towarzystwie łez oraz strachu stawała się zupełnie innym człowiekiem.

Miała długie ciemne włosy, niezbyt jasną cerę, a tęczówki tak duże, iż gdyby tylko chciały, utopiłyby w sobie niejedno spojrzenie. Domenica nie należała do niewiast wysokich, mierzyła bowiem jedyne metr pięćdziesiąt. Była dość pulchna, co w szczególności odznaczało się na jej mięsistych policzkach i podbródkach, które pod wpływem złości stukały się ze sobą.

— Agnes, wyprowadź ją. I przyślij kogoś, by uciszył to dziecko — nakazała ponownie Clara, po czym usiadła na wielkiej, szarej sofie i schowała twarz w dłoniach. Musiała odetchnąć. To, co przed momentem się wydarzyło, wciąż zdawało się takie nieprawdopodobne i nierealne. Nigdy nie pomyślałaby, że spotka na swej drodze kogoś podobnie szalonego!

— Proszę, nie! Zrobię wszystko, aby pani mi wybaczyła. Nie mogę stracić kolejnego dziecka! — krzyczała z przejęciem Domenica, wyrywając się z ramion służki. Chwilę potem podbiegła do Clary i położyła drżące dłonie na jej kolanach, a wzrok wbiła w jej zdezorientowane lico.

Clara naprawdę zaczęła się lękać.

— Co się tutaj dzieje?

W pomieszczeniu zjawił się Vinzenz, jego włosy opadały delikatnie na czoło, a oczy były zmęczone. Kiedy spostrzegł przerażający widok mamki wtulającej się w nogi jego żony, wykrzywił usta w zdziwieniu i podszedł bliżej.

— Vinzenzie. W samą porę — rzekła zniecierpliwiona Clara, starając się zrzucić z siebie natrętne ciało pracownicy.

— Dlaczego ta kobieta jest w takim stanie? — Wpatrywał się w jej opętany wzrok, który zawisnął na jego twarzy.

Domenica wstała niemrawo z podłogi i wytarła łzy, które wciąż wypływały z kącików jej oczu. Następnie westchnęła cicho i uczyniła krok do przodu, by sprawiać wrażenie opanowanej. Hrabia Castelli musiał jej wysłuchać. Przecież miał dobre serce. Nie potraktuje jej tak, jak jego małżonka, prawda?

— Ona nie może opiekować się naszą córką, Vinzenzie. Spójrz tylko na nią. Nie wiesz nawet, cóż przed chwilą uczyniła. Jeśli mi nie ufasz, spytaj...

— Ufam ci, Claro — oznajmił z czułością w głosie. Pragnął, aby jego ukochana zrozumiała, że ma w niej wsparcie, że on zawsze stanie po jej stronie, i że niesłusznie postąpił, pozwalając, by tamtego wieczoru Domenica potraktowała ją w niegodny sposób. Poznał swój błąd i teraz postanowił go naprawić.

Clara uśmiechnęła się lekko, a jej serce znów zabiło mocniej. Te trzy słowa wystarczyły, aby poczuła się ważna i wartościowa.

— Możesz się pakować — dodał w kierunku Domeniki, już bardziej stanowczo.

— Ale panie hrabio! Nie mam dokąd pójść. Proszę pozwolić mi odejść z rana. Błagam! Ja... Ja nie chciałam nikogo zawieść! Jeśli mi pan pozwoli — przełknęła ślinę — dalej będę opiekować się Vittorią.

Mężczyzna spojrzał na swą żonę, której wzrok wyrażał obojętność. Nie mógł odczytać z niego żadnej odpowiedzi, i w tamtej chwili naprawdę był bezradny. Pierwszy raz nie wiedział, jaką powinien podjąć decyzję, a przecież — jeśli chodziło o pracowników — zawsze był ich pewien. Teraz jednak wszystko zdawało się inne — Domenica wymagała współczucia, ale jednocześnie nie okazała się osobą zdolną do zajmowania się ich dzieckiem.

— Tylko jedną noc — oznajmiła Clara, a mamka obróciła się, by ją ujrzeć. — Jutro z rana natychmiast opuścisz rezydencję. Zamknijcie ją w komnacie, aby nikomu nie zagrażała. Boję się zostawiać dziecko w jej towarzystwie.

— Dziękuję. Dziękuję z całego serca. Dziękuję — powtarzała uszczęśliwiona Domenica, doznając większego spokoju. Następnie posłała ostatnie tęskne spojrzenie Vittorii i pozwoliła wyprowadzić się z pomieszczenia.

Dopiero kiedy zostali w nim tylko Clara, Vittoria oraz Vinzenz, mężczyzna podszedł bliżej żony, ujął z czułością jej dłonie, a wzrok swój wbił w jej zielone oczy. Widział, że zaistniały przed momentem incydent wpłynął na nastrój Clary, lecz pragnął, aby skupiła się na tym, że zło przeminęło.

— Wszystko w porządku, ukochana?

— Możemy nic nie mówić? — spytała cicho, po czym wtuliła się w ramiona męża.

On ucałował czubek jej głowy i zaczął głaskać materiał sukni, dzięki czemu dama mogła zapomnieć o urazie związanym ze spotkaniem z matką, czy z chaosem wokół Domeniki. Teraz chciała po prostu doświadczać bliskości Vinzenzza, napawać się nią i wierzyć, że w jego ramionach zdoła wyrzec się wszelkich problemów.

Oboje trwali w ciszy, która niezwykle chętnie przywarła do ich warg. Pierwszy raz od wielu dni była taka przyjemna, taka kojąca, zarazem taka potrzebna. Dotąd bowiem świadczyła o bólu, a przecież oboje pragnęli nauczyć się żyć bez jego udziału.

— Tak dobrze, że wróciłeś — rzekła w końcu.

— Jestem przy tobie, najdroższa. — Chwycił Clarę za policzki i spojrzał w jej piękne, jasne oczy. Następnie pocałował ją w czoło, znów przygarnął do siebie oraz dodał: — Ona także nigdy cię nie opuści. — Wskazał wzrokiem na kołyskę, w której spoczywała Vittoria. — I niech wie, że my jej również. Proszę, dajmy naszej córce siebie, swą miłość i świadomość, że zawsze będzie mogła na nas liczyć. Czyż Bóg nie mówi nam tego poprzez ludzi, których spotykamy na swej drodze? Wiele osób może się opiekować dzieckiem, ale nikt nie zastąpi mu matki.

— Nie jestem dobrą matką, Vinzenzie. Nie umiem odnaleźć się w swojej roli — powiedziała słabo.

Zawsze, gdy spoglądała na twarz Vittorii, przypominała sobie pogardliwe spojrzenie ojca, które przeszywało ją na wskroś. Dlaczego nigdy nie zaskarbiła sobie jego miłości? Niekiedy dumała, że gdyby miała brata, być może rodziciel znalazłby dla niej odrobinę szacunku lub wsparcia, a ona dziś byłaby zupełnie innym człowiekiem. Ale potem wracała do rzeczywistości i odczuwała ból, że owe myśli zawsze pozostawały tylko myślami...

Mimo iż Clara nienawidziła Lorenza całym sercem, skrycie marzyła o tym, by choć raz wziął ją w swe ramiona, dzięki czemu udowodniłby, że ona zdoła jeszcze obdarzyć go cieplejszym uczuciem. Tymczasem jej największym grzechem było to, że przyszła na świat jako dziewczynka, następnie urodziła kolejną, nic niewartą w oczach dziadka istotę. Jak zatem miała ją otwarcie pokochać? Mimo niewinności tej drobnej buźki, widziała w niej własne cierpienie. I to niszczyło ją dogłębnie.

W końcu odsunęła się od męża, po czym chwyciła jego dłoń, zapraszając go do skierowania się ku kanapie. Usadowiwszy się na niej wygodnie, poprawiła włosy, przełknęła ślinę i znów obdarzyła Vinzenza spojrzeniem pełnym ciepła. Tonęła. Sposób, w jaki na nią patrzył był tak przejmujący, że miała ochotę zatopić się w nim bez pamięci. Jego oczy... Och, jego oczy były najpiękniejsze ze wszystkich, jakie widziała!

— Dziś spotkałam się z matką — rzekła po dłuższej chwili, a Vinzenz wykrzywił twarz w zadziwieniu. — Pragnęła się pojednać, ale ja chyba nie jestem na to gotowa. Być może uznasz, że uczyniłam źle, jednak...

— Ciii... — Położył dłoń na jej ciepłym policzku i uśmiechnął się do niej wspaniale. — Pamiętaj, że każde dziecko odłącza się kiedyś od tych, którzy dali mu życie, i tworzy swoją rodzinę. Ja jestem twoją rodziną, Claro. My jesteśmy twoją rodziną. Vittoria, ja i ty stanowimy jedność. Ale proszę, nigdy w to nie wątp. Nawet jeśli nie wychowywałaś się w szczęściu, wiedz, że te czasy przeminęły, a dziś stanowi radość — mówił to z takim przejęciem i szczerością, że Clara bardzo się wzruszyła.

— Tak mocno cię kocham. — Złożyła czuły pocałunek na ustach mężczyzny.

Świadomość, że poprzedniej nocy rozpoczęli wszystko od nowa, napawała ich dumą, nieokiełznaną ekscytacją, jak i spokojem. Ich serca nie musiały już dźwigać na swych barkach samotności, a znów wygrywać wspólne dźwięki, za którymi tak długo tęsknili.

— Ja również cię kocham. I nigdy o tym nie zapominaj, dobrze? — Wyciągnął w stronę Clary ramiona, ona zaś wtuliła się w jego pierś.

Oboje, trwający w bezpiecznym, miłosnym uścisku, zamknęli oczy na otaczający ich świat i nie mieli prawa nawet pomyśleć, że wkrótce czarne chmury zgromadzą się nad ich duszami i przyćmią swą szatą ich chwilowy stan błogości.

***

Z racji, że pan od niepełnosprawności wydłużył termin oddawania prac, mogłam spokojnie zająć się korektą i ostatecznie wstawić rozdział. Przepraszam jednak za wszelkie błędy – oko wieczorem nie jest takie dobre jak to nad ranem. 

A teraz przechodząc do sedna: ten rozdział był dla mnie strasznie ciężki, co pewnie odczuliście, bo nie wyszedł najlepiej, ale nie zniechęcajcie się, proszę xd Następne powinny być lepsze dzięki akcji, która się szykuje ;D

No i pragnę zaznaczyć, że zostało pięć rozdziałów do końca II części :o Ona akurat jest najkrótsza ze wszystkich, więc 33. rozdział powinnam wstawić dokładnie 17 maja (jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro