17. Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*niesprawdzony

Wiktoria

— No kurwa nie wierzę! — krzyknął Dawid, nerwowo spacerując po pomieszczeniu. — Jak można być aż takim idiotą?! No jak?!

Westchnęłam głośno, splatając dłonie. Odkąd Igor zniknął, wszyscy chodzili cholernie zdenerwowani. Zresztą, nie ma się co dziwić. To, co zrobił było niemałym zaskoczeniem. Niestety, jego "poświęcenie" nic nie dało. Zamiast coś zyskać, straciliśmy jeszcze więcej. Na chwilę obecną, zamiast jednego, mamy dwóch zaginionych. W obecnej sytuacji zdecydowanie nam to nie pomagało.

— Jasne — rzucił do telefonu Oskar, który właśnie pojawił się w salonie. — Okej, czekam.

Mężczyzna odłożył telefon na komodę, a następnie spojrzał na mnie zmartwiony.  

— Dzwonił do mnie Tomek — wyjaśnił. — Próbują ich jakoś namierzyć.

— Znajdą ich? — Gruszecki spojrzał na niego z nadzieją.

— Nie zamierzam robić ci złudnych nadziei... — westchnął. — Robimy wszystko, co w naszej mocy, jednak szanse na ich odnalezienie są naprawdę nikłe. Nie mamy praktycznie żadnego punktu zaczepienia, jedynie telefon Kuby, jednak nawet w nim jakikolwiek sygnał zdaje się być zakłócony — wyznał niepewnie. — Naprawdę nie wiem, co jeszcze mogę zrobić... 

Oskar opadł na kanapę obok mnie, ukrywając twarz w dłoniach. Przytuliłam się do jego boku, cały czas analizując jego słowa. Naprawdę nie dało zrobić się nic, aby ich znaleźć? Przecież nie możemy się tak po prostu poddać, nie możemy ich tak zostawić. Trzeba im pomóc.

Obyśmy nie odnaleźli ich zbyt późno...

Igor

Siedząc na materacu, oparty o ścianę z głową śpiącego Kuby na kolanach, zacząłem odczuwać dziwne déjà vu. Coś takiego już miało miejsce... Jakieś szesnaście lat temu znalazłem się dokładnie w takiej samej sytuacji. Wtedy również sądziłem, że nie mam żadnych szans, aby wyjść z tego w jednym kawałku. Grubo się pomyliłem... Może tym razem także jestem w błędzie i uda nam się wyjść z tego cało?

Złudne nadzieje...

Uważnie przyjrzałem się twarzy szatyna. Kiedy spał, wyglądał na niezwykle spokojnego i opanowanego. Zdawał się nadal być bezbronnym dzieckiem, którego największym zmartwieniem jest przebita opona w rowerze. Aż ciężko uwierzyć, że teraz jest już dorosłym mężczyzną, naprawdę. W moich oczach chyba na zawsze pozostanie takim dzieckiem. Moją małą, idealną kopią. Uroczym szkrabem, który na wszystko patrzył z optymizmem i zawsze miał na ustach cudowny, szeroki uśmiech.

~~ 

— To co mały? Idziemy na gofry? — rzuciłem do siedmioletniego chłopca, wesoło spacerującego obok mnie i zbierającego wszelkiego rodzaju jesienne liście, porozrzucane po jednej z parkowych alejek. Muszę przyznać, iż uzbierał ich już całkiem pokaźną liczbę. Znając życie, za jakieś pół godziny będą one porozrzucane po całym mieszkaniu. A kto je będzie musiał sprzątać? Oczywiście, że zajebista sprzątaczka Igor.

— Tak! — odparł radośnie, po czym złapał za moją dłoń i pociągnął w odpowiednim kierunku. Kawiarnię w pobliżu tego parku odwiedzaliśmy tak często, że już doskonale znał drogę. 

Uśmiechnąłem się lekko, nieco przyspieszając, aby za nim nadążyć. Kuba był pociesznym dzieckiem, zawsze umiał poprawić człowiekowi humor. Nie jestem pewien, jak to wytłumaczyć, jednak sama jego obecność wystarczała, aby się uśmiechnąć. 

Weszliśmy do budynku, gdzie zamówiliśmy gofry, a następnie zajęliśmy miejsce przy naszym ulubionym stoliku. Rozradowany chłopiec zaczął się rozglądać po pomieszczeniu, z niecierpliwością czekając na swój posiłek.

— Igol, myślisz, że mama pozwoli mi zostać u ciebie na weekend? — zaciekawił się, uważnie mi się przyglądając swoimi dużymi, czekoladowymi oczami. Przyznaję, nieco bolał mnie fakt, iż nadal mówił do mnie po imieniu. Chciałbym usłyszeć to cudowne "tato", skierowane do mnie. Niestety, na razie mogłem tylko o tym pomarzyć. — Bo mam ulodziny i chciałbym iść z tobą do kina na tą nową bajkę i...

— W ten weekend nie — przerwałem mu natychmiast. Poczułem nieprzyjemne ukłucie w sercu, kiedy dostrzegłem ogromny zawód w jego oczach. Zdania jednak zmienić nie mogłem. Nie byłbym w stanie spędzić tego dnia z dzieckiem. Wraz z dniem jego urodzin łączyła się inna, bardziej bolesna rocznica. Nie będę w stanie spędzić z dzieckiem dnia, w którym zgodnie z moją małą tradycją, powinienem odpowiednio upamiętnić dzień śmierci przyjaciela. Po prostu nie mogłem tego zrobić.

— Dobze — uśmiechnął się do mnie lekko. — Ale pamiętaj, innym lazem ci nie odpuszczę.

~~

To wspomnienie, z pozoru nieistotne, wywołało we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony było ono przyjemne, ukazywało cudowny czas, jaki spędziłem z Kubą, kiedy mogłem żyć beztrosko, niczym się nie przejmując. Jednak miało też ono drugie dno, zdecydowanie mniej przyjemne. Mianowicie chodziło o Adriana. Kiedy o nim pomyślałem, chciało mi się płakać i śmiać jednocześnie. Wiedziałem, że gdyby żył, przekonałby mnie o głupocie mojego pomysłu i nie pozwoliłby mi się wpakować w kolejne kłopoty. Miał do siebie to, że zawsze mnie chronił. I właśnie chyba tego mi teraz brakowało. Kogoś, kto byłby w stanie ochronić mnie przede mną samym i przed moimi zjebanymi pomysłami.

Potrzebowałem ochrony, której sam nie mogłem sobie zapewnić...

























Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro