7. Zginął w wypadku w Sylwestra.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Igor

Chyba jeszcze nigdy nie stresowałem się tak bardzo, jak w chwili, w której stałem przed budynkiem, w którym znajdował się mój klub. Zwyczajnie bałem się tam wejść. Bałem się ich reakcji. Przecież Dawid mnie tam zabije.

Wziąłem kilka głębszych wdechów, po czym nacisnąłem na klamkę, wchodząc do środka. O tej godzinie w środku było praktycznie pusto. Bez większego namysłu, ruszyłem w kierunku drzwi od mojego dawnego gabinetu. Niepewnie zapukałem, a kiedy usłyszałem ciche "proszę", wszedłem do środka.

Blondyn podniósł na mnie wzrok, otwierając szerzej oczy i układając usta w literkę "o". Był w szoku. Nie da się ukryć. A zresztą... Kto by nie był?

— Ty pierdolony gnoju — podszedł do mnie, zaciskając pięści. Nim zdążyłem się zorientować, poczułem intensywny cios wymierzony w moją szczękę.

— Należało mi się, wiem — wychrypiałem, czując w ustach metaliczny posmak.

— Ty żyjesz — stwierdził, uważnie mi się przyglądając. — Kacper siedzi za zabójstwo, a ty kurwa żyjesz?! — krzyknął, popychając mnie do tyłu. — Jak ty śmiesz?! — warknął, po raz kolejny mnie uderzając. Po chwili jednak odsunął się ode mnie i zrezygnowany, opadł na czarną kanapę, stojącą w rogu pomieszczenia. — J...jakim cudem ty żyjesz? — spojrzał na mnie załamany.

— Mnie nic nie zabije, pamiętasz? — uśmiechnąłem się do niego lekko. — Dawid, ja naprawdę przepraszam cię za sytuację z Kacprem. Ja po prostu chciałem chronić swoją rodzinę. A nawet ciebie. Już raz byłeś ich ofiarą. Nie mogłem pozwolić, aby to się powtórzyło. Wolałem nie ryzykować.

— Ty wiesz, jak ja się czułem przez ten cały czas? — spojrzał na mnie z wyrzutem. — Nie mogłem przestać myśleć o tym, że to wszystko moja wina. Że przeze mnie nie żyjesz. Gdybyś nie próbował mnie wtedy uratować, nic by się nie stało. Nie byłem w stanie poradzić sobie z ogromnym poczuciem winy — wyznał. — A ty nagle pojawiasz się znikąd, ujawniając, że jednak żyjesz i masz się cudownie?

— Tak było bezpieczniej.

— Chuj mnie to obchodzi — syknął. — Myślałem, że straciłem kolejnego przyjaciela. Dzieciaki i klub, tylko to mi po tobie zostało. Kawałki w playliście i wyrzuty sumienia, non stop mi o tobie przypominały. Ja do tej pory nie umiem się pogodzić ze śmiercią Adriana. A teraz pojawiasz się jeszcze ty... Ehh, tego wszystkiego jest dla mnie zdecydowanie za dużo.

— Ja wiem — westchnąłem ciężko. — Wiem, że wszystkich zraniłem. Dawid... Gdybym nie musiał, nie robiłbym tego, naprawdę.

— Nienawidzę cię — wyznał. — Nienawidzę, a zarazem jestem cholernie szczęśliwy — uśmiechnął się lekko. — Ciężko uwierzyć mi w to, że żyjesz. Ale sam ten fakt jest cudowny. Jeszcze tylko Adriana brakuje... — rzucił smutno.

Poczułem nieprzyjemne ukłucie w sercu. Brak Borowskiego chyba zawsze będzie mnie bolał. Minęło już tyle lat, a ja nadal nie jestem w stanie zapomnieć. Zwyczajnie nie umiem.

— Wybaczysz mi kiedyś? — spojrzałem na niego z nadzieją, wierzchem dłoni wycierając krew z twarzy. Wbrew pozorom, Gruszka potrafi nieźle przylać.

— Musiałbym być potworem, żeby ci nie wybaczyć po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłeś — kącik jego ust uniósł się nieznacznie do ust, na co uśmiechnąłem się lekko. W końcu z przyjaciółmi zawsze jest lepiej, czyż nie?

×××

— Dużo się pozmieniało przez ten czas — westchnął chłopak, napełniając colą, szklanki z bursztynową cieczą. Musieliśmy w końcu usiąść i na spokojnie pogadać. Szczerze mówiąc, to brakowało mi tego. Brakowało mi moich przyjaciół, tyle w temacie.

— Co na przykład? — zmarszczyłem brwi.

— Wiktoria urodziła, Ola wyniosła się z Gabrysią z Warszawy. Wraz z Kacprem udało nam się przywrócić świetność twojego klubu — uśmiechnął się lekko. — a Kuba i Oliwia od jakiegoś czasu są razem. Wszystko w końcu zaczęło się układać — zauważył.

— Ola się wyniosła? Gdzie?

— Z tego, co mi wiadomo, to gdzieś do Krakowa — wyjaśnił, podając mi szklankę, którą chętnie przyjąłem. — Dokładnego adresu nie znam.

— Pewnie pojechała do ojca — zauważyłem. — Przecież on mieszka teraz w Krakowie.

— Zawsze myślałem, że Olka jest z Warszawy.

— Przeniosła się tutaj z matką, kiedy miała jakieś pięć lat. Jej ojciec został w Krakowie z jakąś laską — wyjaśniłem. — Dziadek w końcu miał okazję poznać wnuczkę — pokręciłem głową z dezaprobatą.

— A skoro mowa o dziadkach... Twoja matka już wie o twoim nagłym "zmartwychwstaniu"? — spytał, wykonując palcami cudzysłów w powietrzu.

— Nie — mruknąłem, upijając trochę cieczy ze szklanki. — I w najbliższym czasie raczej się nie dowie.

— Bo? — zmarszczył brwi.

— Po pierwsze, nie wiem jak mam jej to powiedzieć. Jeśli dowie się, że jakimś cudem żyję, naprawdę zacznie uważać mnie za szatana — zaśmiałem się smutno, kręcąc głową. — A po drugie, w najbliższym czasie nie mam zamiaru oglądać ojca. Zbyt wiele problemów mam przez niego. A w Piastowie na pewno się na niego natknę. To może poczekać.

— To ty nie wiesz? — spytał, na co uniosłem brwi, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. — Twój ojciec nie żyje. Zginął w wypadku w Sylwestra.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro