Epilog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Media...

— Nie udało nam się go uratować.

Sześć słów, które razem potrafią złamać serce nawet największego twardziela. Sześć słów, które są w stanie zniszczyć wszystko. Dosłownie wszystko.

— To wszystko twoja wina! — Zdesperowana blondynka rzuciła się na ciemnookiego, uderzając pięściami w jego ciało. Jej głos był płaczliwy, cała postawa drżała. — Ty go zabiłeś! To wszystko przez ciebie! To ty powinieneś umrzeć do chuja! 

Szatyn przyjmował kolejne ciosy dziewczyny, nie będąc w stanie poruszyć się chociażby o centymetr. Wraz z wiadomością przyniesioną przez lekarza, jego serce już całkowicie się połamało. Nie miało już dla kogo bić. Osoba, która była dla niego najważniejsza, istotniejsza, niż on sam, właśnie odeszła. Zginął jego pierworodny syn. Syn, którego kochał ponad miarę.

Teraz nie zostało mu już nic.

***

Dwunaste piętro. 

Wysoki budynek, który raptem półtora roku temu, był jego domem, teraz miał stać się miejscem jego zguby. Miał stać się jego własnym przejściem do lepszego świata. Świata, w którym już nie dopadnie go smutek, ani cierpienie. Świata, w którym nie będzie ranił już nikogo ze swoich bliskich. 

Kilka łyków czystej, z prawie pustej butelki, klika głębszych wdechów, jedno spojrzenie w dół. Co czuł? Strach, a zarazem rozpacz. Wszechobecna gorycz wywołana utratą dziecka, napełniała jego serce smutkiem, cierpieniem. Nie próbował niczego się wypierać, doskonale wiedział, że to on jest temu wszystkiemu winien. Zawinił. I teraz musiał ponieść za to odpowiednią karę.

Tylko śmierć była w stanie zrekompensować całe zło, jakie wyrządził swoim bliskim...

Dopił resztę alkoholu, który znajdował się w butelce, po czym odrzucił ją gdzieś na bok. Żałował, że nie miał przy sobie kolejnej, wierzył, że dodałaby mu odwagi, której w tym momencie zdecydowanie mu brakowało. Wiedział, że niezależnie od wszystkiego, będzie musiał to zrobić. Nie umiałby żyć ze świadomością, że zabił własne dziecko. Tego wszystkiego było dla niego zbyt wiele.

Po raz ostatni, wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer do Dawida, jedynego zaufanego przyjaciela, który mu pozostał. Musiał go przeprosić, póki miał jeszcze okazję...

— Igor, gdzie ty jesteś do cholery?! Szukam cię od godziny!

— Przepraszam cię — załkał do telefonu, wzrok cały czas mając utkwiony w ulicy pod nim. — Proszę cię, nie martw się tym, co zaraz się może wydarzyć. Po prostu o tym zapomnij, dobrze?

— O czym mam zapomnieć?! Igor, co się dzieje, gdzie ty jesteś?!

— O mnie — szepnął, mocno zaciskając powieki, jednocześnie wstając na równe nogi. Musiał to zrobić. Teraz albo nigdy. — Dziękuję ci za bycie tak cudownym przyjacielem. Za bycie moim bratem. Nigdy nie zapomnę ci tego, co dla mnie zrobiłeś — rzucił, ledwie słyszalnie, po czym, kierując się wizją lepszego świata, która stworzyła się w jego głowie, zrobił jeden krok naprzód. Decydujący krok, który zakończył wszystko.

Niektórzy twierdzą, że tego rodzaju skok można porównać do skoku na bungee. Spadasz w dół, czujesz się wolny. Wierzysz w to, że już nic nie może ci zaszkodzić. Czujesz, jak twoje serce bije coraz szybciej, ciesząc się ze swobody jaką otrzymało. Czujesz się cudownie.

Do czasu...

Im niżej upadasz, tym bardziej cierpisz. Sekundy zdają się trwać niezwykle długo, powolnie zbliżasz się do powierzchni, która będzie twoim oprawcą. 

Im niżej był, tym więcej spanikowanych postaci pojawiało się na chodniku. Wzywali pomoc, która w tym momencie była zbędna. Niektórzy nagrywali całe zajście, chcąc pochwalić się tym, czego byli świadkami.

A on tylko zamknął oczy, uśmiechając się delikatnie.

Walczył o szczęście. 

I właśnie w ten sposób miał je otrzymać.










Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro