Rozdział 2.4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Leżałam w szpitalu kolejny dzień.

Obudziłam się ze słuchawkami na uszach, muzyka leciała cały czas. Po pierwszej nocy pełnej koszmarów nie miałam ochoty ponownie zasnąć, ale w końcu odpłynęłam, nawet nie zauważyłam kiedy. W snach ponownie nawiedziły mnie wspomnienia z tamtego poranka, tak realistyczne, że miałam wrażenie, jakbym ponownie wszystko przeżywała.

Drżącymi, zimnymi palcami starłam z policzków łzy. Pociągnęłam nosem, nie chciałam ponownie się rozpłakać. Starałam się spokojnie oddychać. To był tylko sen. Moje serce waliło przeraźliwie szybko, moja piżama była przepocona i marzyłam o zimnym prysznicu.

Ponownie leżałam na plecach. Zaklęłam pod nosem i ostrożnie przekręciłam się na bok. Zacisnęłam zęby z bólu, gdy ciężar mojego ciała przeniósł się z pleców na poparzone ramię, ale to i tak było nic w porównaniu z tym, co czułam jeszcze przed chwilką.

James siedział na krześle i drzemał. Miał głowę opartą o ścianę, jego tors unosił się miarowo przy każdym wydechu. Na szafce stał kubek z resztkami kawy. Usłyszałam w słuchawkach pierwsze dźwięki Bring Me to Life Evanescence. Przymknęłam oczy i skupiłam się na słowach piosenki, musiałam zaczekać, aż palenie skóry pleców zniknie. Leki przeciwbólowe wzięte wieczorem przestały działać i zadzwoniłam po kolejną dawkę.

W końcu po dłuższej chwili mogłam się trochę rozluźnić. Nagle utwór został przerwany i usłyszałam refren Numb Linkin Park zwiastujący przychodzące połączenie.

Cieszyłam się, że mam słuchawki. Dzięki nim głośny dzwonek nie obudził Jamesa. Sięgnęłam ostrożnie po telefon leżący na łóżku obok mnie.

Dzwoniła moja mama. Odebrałam i przysunęłam mikrofon do ust.

— Cześć, mamusiu — odezwałam się, mój głos był trochę zachrypnięty. Przełknęłam ślinę.

— Córeczko, nic ci nie jest? — wyszlochała. — Tak bardzo się martwiłam! Umieramy z tatą z niepokoju o ciebie. Gdzie jesteś? Jak się czujesz? Dopiero się dowiedzieliśmy.

Mogłam się spodziewać, że jakoś się dowiedzą. Starałam się ich uspokoić najlepiej, jak umiałam.

— Nic mi nie jest, naprawdę. Jestem tylko trochę poparzona.

Naciągnęłam prawdę. Usłyszałam zaniepokojony głos mojego taty:

— To coś poważnego?

— Nie, naprawdę — zapewniłam. Ujrzałam kątem oka, że James zaczyna się budzić. Starałam się mówić cicho, ale najwyraźniej nie wystarczająco. — Niedługo wychodzę ze szpitala.

— Boże, Liv... Miranda zadzwoniła do nas kilka minut temu, nie chciałam w to uwierzyć. Tata właśnie kupuje dla nas bilety na samolot, będziemy u ciebie tak szybko, jak to możliwe. Odchodzimy od zmysłów.

— Nie musicie, naprawdę. Jestem cała.

— To nie podlega żadnej dyskusji. Musimy cię zobaczyć. Jesteś tam całkiem sama?

Jej podenerwowany głos wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że przylecą do mnie bez względu na to, co powiem. Poczułam ścisk w gardle ze wzruszenia. Podejrzewałam, że tak będzie, ale zupełnie czym innym jest podejrzewać, a czym innym mieć pewność.

— Nie, jest ze mną... — urwałam, bo nie chciałam mówić o Jamesie. W końcu ostatnim razem, gdy im o nim opowiadałam, płakałam i nieźle się zdenerwowali.

— James Sheridan, tak? To ten chłopak, który cię skrzywdził? — zapytała gniewnym głosem mama.

— Skąd znasz jego imię? — wydukałam zaskoczona.

— Córeczko, nie tylko ty masz dostęp do internetu. Zaraz gdy się dowiedzieliśmy o tobie, tata zaczął szukać w internecie artykułów na temat zamachu. Miranda powiedziała nam jedynie, że jesteś w szpitalu i twój stan jest stabilny.

Miałam pustkę w głowie i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Na szczęście w tym momencie do sali wszedł doktor Gardens w towarzystwie pielęgniarki. Uratowali sytuację.

— Mamo, muszę kończyć, bo właśnie przyszedł lekarz. Oddzwonię do ciebie niedługo.

Mama westchnęła ciężko, jakby nie chciała się ze mną rozłączać.

— W porządku, skarbie.

— Uściskaj ode mnie tatę.

Rozłączyłam się i odłożyłam telefon na szafkę. James usiadł prosto na krześle, całkowicie obudzony. Posłał mi lekki uśmiech i sięgnął po swój kubek, by dopić zimną kawę. Skrzywił się nieznacznie. Wstał z krzesła i pocałował mnie w policzek.

— To ja pójdę po świeżą kawę, wrócę niedługo, słońce. Chyba że wolisz, żebym został z tobą?

Pokręciłam przecząco głową.

— Poradzę sobie, idź.

Odsunął się i wyszedł z sali, a ja powoli zaczęłam siadać na łóżku, co nie było łatwą sprawą. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu moja skóra się naciągała i palenie się wzmagało. Pielęgniarka podeszła do mnie szybkim krokiem i ostrożnie mi pomogła.

— Nie przemęczaj się, kochanieńka.

— Dziękuję. — Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się słabo.

— Dzień dobry, Livio. Jak się dzisiaj czujesz? — przywitał się lekarz i usiadł na krześle przy łóżku. — Najpierw ja cię troszkę pomęczę, a potem Shelly się tobą zajmie.

Pielęgniarka zwykle pomagała mi brać prysznic, a potem zmieniała opatrunki. Nie byłam na razie w stanie sama swobodnie chodzić, a przewrócenie się w moim przypadku byłoby cholernie bolesne.

— Boli mnie, ale znośnie. Przez leki czuję się trochę otępiała. — Wzięłam głębszy wdech. — Czy będę miała blizny?

Nie pytałam o to wcześniej, bo za bardzo bałam się odpowiedzi. Jednak nie mogłam się oszukiwać: wiele od tego zależało. Lekarz położył na swoich kolanach kartę pacjenta i zaczął stukać w nią końcem długopisu.

— Trudno powiedzieć, każdy przypadek jest inny. Większość blizn z czasem powinna zniknąć, jednak to czasochłonny proces. Najpierw należy poczekać, aż oparzenia się zagoją. Może być tak, że za dwa miesiące nie będzie ani jednej blizny, możliwe jest też, że ślady zostaną na całych plecach. Teraz nie mogę niczego stwierdzić.

Kiwnęłam głową i słuchałam dalej lekarza.

— Zazwyczaj blizny po oparzeniach termicznych znikają w ciągu dwóch lat — powiedział i posłał mi uspokajający uśmiech. — Zastanowimy się nad jak najlepszą kuracją, gdy będę już mógł ocenić stan skóry po leczeniu. W porządku?

— Dobrze, dziękuję, doktorze.

Odwzajemniłam uśmiech ze znacznie lepszym humorem niż wcześniej.

— To teraz pozwól, że zdejmę ci opatrunek i zerknę na rany — poprosiła Shelly.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro