4. Kwiaty zła (grzechu).

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Co tu się, na Boga, wyprawia?!

Fingal obudził się natychmiast i zesztywniał, słysząc od razu wściekły głos pani Byrne. Czego ta kobieta znów chciała? Przecież...

Przełknął ze zdenerwowaniem ślinę, gdy poczuł owinięte wokół niego drobne ramię. Musieli zasnąć po długiej rozmowie o sztuce w obszernym znaczeniu i jakoś tak się złożyło, że podczas snu zmienili nieco swe położenie.

Nie wyglądało to za dobrze. Jak to się u licha stało, że koszula Fingala miała jeden oderwany guzik, a pozostałe rozpięte? W konsekwencji leżał praktycznie półnagi, z głową Jane na swojej klatce piersiowej. Dziewczyna obudziła się chwilę po nim i także zdawała się być zszokowana zaistniałą sytuacją. Żadne z nich tego nie przewidziało.

— Złaź z tego łóżka, panie Wallace! — krzyczała dalej pani Byrne, ściągając z niego Jane i ciągnąc ją niedelikatnie w stronę drzwi. Dziewczyna była jeszcze zaspana, więc zdawała się nie mieć żadnego pojęcia, co się dzieje. — Wynoś się z mojego domu! Natychmiast!

Zrobiło mu się zimno. Przeraźliwie zimno. Mieszkał tu już od dawna, nie płacił dużo, ale miał swoje miejsce, do którego mógł zawsze powrócić. A teraz, przez taki głupi przypadek, miał stracić swój dom?

— Ale ja nie... — zaczął się tłumaczyć.

To było na nic. Pani Byrne chwyciła jego ubrania porozwieszane na ramie łóżka i rzuciła nimi w jego stronę. Nie była skora do wysłuchania jakichkolwiek wyjaśnień.

— Ubieraj się! Za pięć minut ma cię tu nie być!

Zacisnął ze złością wargi, gdy kobieta wyszła, ciągnąc za sobą wnuczkę. Drzwi zatrząsnęły się z hukiem, pozostawiając go w dzwoniącej w uszach ciszy. W oddali słychać było krzyki.

Fingal warknął zdenerwowany i począł przeklinać pod nosem swój parszywy los. A było już tak dobrze! Miał układy z Peterem w milicji obywatelskiej, zarabiał tyle, że starczało mu na przeżycie i nawet nie musiał zbyt często kraść, a wynajmowany pokój wciąż był jego prawdziwą oazą. A teraz musiał opuścić swoje lokum i znaleźć inne. Co nie było łatwe w samym centrum Dublina.

Nie wydał z siebie już żadnego dźwięku. Zacisnął szczękę tak mocno, że niewiele brakowało od jej połamania, a jego oczy ciskały gromy. Co go podkusiło, żeby wypytywać Jane o tę cholerną książkę? Dlaczego oboje zasnęli, dlaczego jej nie wyprosił?

Wyrzucał sobie wszystkie popełnione błędy. Został z niczym.

Chyba, że napisałby do ojca list, w którym...

Nie — postanowił sobie twardo. — Za żadne skarby tego świata nie wyjadę do Paryża.

Wysunął spod łóżka całkiem niewielką, zgrabną walizkę lekarską, oprawioną w czarną skórę. Prawdopodobnie była to druga, zaraz po zegarku, najcenniejsza rzecz w jego posiadaniu. Dostał ją od ojca, ale nie potrafił się jej pozbyć. Była bardzo praktyczna.

Szczególnie w tym momencie.

Otworzył ją i z degustacją wrzucił do niej cały swój dobytek. Nie było tego dużo. Parę ubrań, książek. Same podstawowe rzeczy. Pośród nich także powieść Jane Byrne aka Fingala Branwella. Schował ją na samo dno, okazując jej całe pokłady nienawiści.

Ubrał się do porządku, zarzucił marynarkę, zasłonił oderwany guzik krawatem i przypiął do koszuli broszkę. Na głowie umieścił melonik i wyszedł, nie oglądając się za siebie. Miał ochotę wrzeszczeć do utraty tchu, ale zamiast tego oddychał ciężko, pokonując korytarz.

— Zostaw go w spokoju, Jane! On nie jest tego wart! Cholerny manipulator!

— To nie jego wina, babciu!

W tym momencie dziewczyna wybiegła z kuchni, z zaczerwienionymi od płaczu oczami i rozejrzała się w poszukiwaniu jego osoby. Gdy dostrzegła Wallace'a, westchnęła z ulgą i omiotła go nerwowym spojrzeniem.

— Przepraszam, nie chciałam żeby tak wyszło — zaczęła się tłumaczyć. — Zupełnie nie pomyślałam, że...

— Daj spokój dziecko! Miał jedną, jedyną zasadę w stosunku do ciebie, a ja nie będę tolerować takiego zachowania!

Fingal wyprostował się, przybierając prawdziwie nieprzyjemny wyraz twarzy i skinął kobiecie na do widzenia.

— Wybaczy mi pani poczyniony kłopot. A teraz żegnam.

Sztywno pokonał dystans dzielący go od wyjścia i wystawił twarz na promienie słońca. Nie przewidywał, że kiedykolwiek mógłby znów skończyć na bruku, tak bardzo przyzwyczaił się do życia w tej kamienicy.

Nie odszedł nawet na kilka kroków, gdy dogoniła go zapłakana Jane, podtrzymująca dłońmi materiał ciężkiej sukni, żeby się przez nią nie potknąć.

— Poczekaj, Finn! Przepraszam!

Zmarszczył brwi, zatrzymał się i spojrzał na nią z konsternacją.

— Jak mnie nazwałaś?

Dziewczyna poczerwieniała na twarzy i otworzyła usta, jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zaniemówiła. Chyba sama nie była pewna, czemu zdrobniła jego imię.

— Przepraszam, nie chciałam.

Jego wzrok złagodniał, a ramiona nieco opadły. Dotarło do niego, że to przecież nie była jej wina. Westchnął i uśmiechnął się do niej delikatnie, co było widokiem tak rzadkim, że aż zaparło jej dech. Zazwyczaj popadał jedynie w skrajności: szczerzył się i śmiał jak nawiedzony, bądź emanował czystą powagą.

— Nie musisz mnie przepraszać — oznajmił z charakterystycznym, teraz może nieco bardziej smutnym błyskiem w oku. — Powinienem już iść.

— Zanim pójdziesz — zatrzymała go. Po jej łzach nie było już śladu, chociaż oczy zdawały się wciąż zaczerwienione. — Co powiedziałbyś na spotkanie?

Nie ukrywał zaskoczenia. Nie spodziewał się takiej propozycji z jej strony. Było to co najmniej zastanawiające i budzące dezorientację.

— W porządku. — Słowa te wyszły z niego jakoś tak mimowolnie. — Kiedy?

Zmarszczył brwi. Dlaczego właściwie się zgodził? Przecież nie lubił towarzystwa.

— Za tydzień w południe — odpowiedziała, przerywając jego rozterki. — Na targu, w północnej części.

Obiecał jej, że się zjawi i odszedł w przeciwnym kierunku.

~~~

Znalazł schronienie w jadłodajni, przy której chował sprzęt do występów magicznych. Gospodarz pozwolił mu zająć na kilka tygodni zaplecze, póki nie znajdzie czegoś dogodniejszego, co mieściłoby się w jego budżecie.

Fingal był mężczyźnie po stokroć wdzięczny. Bez wahania mu pomógł, nawet nie poddając prośby w wątpliwość. Takich ludzi brakowało niestety w społeczeństwie, ale przyjemnie było pomyśleć, że jeszcze można spotkać ich na drodze swojego życia.

Gospodarz miał trójkę dzieci, które były naprawdę zachwycone pojawieniem się Fingala w ich własnym domu. Najmłodsze miało sześć lat, najstarsze jedenaście. Wszystkie chciały, żeby pokazał im swoje magiczne sztuczki. Z początku się nie zgodził, nie miał bowiem ręki do dzieci i sądził, że wystarczy odgonić je ręką jak natrętne muchy. Jednak to nie podziałało, więc zmuszony był wyczarować im garść monet które zwinął z kieszeni kurtki wiszącej w przedsionku.

Nie powinien okradać człowieka, który wyciągnął w jego kierunku pomocną dłoń, ale hej! Przecież oddał pieniądze jego dzieciom!

Tego dnia zjadł obiad razem z nimi. Może było to nawet lepsze niż pomieszkiwanie ze starą kobietą, ale czuł się nie w porządku, siedząc na głowie zupełnie obcej rodzinie. Zarzekali się, że niczego od niego nie chcą, ale postanowił dołożyć się na utrzymanie, skoro wzięli go pod swój dach. W ten sposób uciszył sumienie.

Wyszedł na miasto później niż zwykle. Na ulicach było gwarno i tłoczno. Śmierdziało dymem z kominów i potem, a pył wznoszący się w górę z każdym przejazdem bryczek nieprzyjemnie drażnił nozdrza.

Fingal przeciął zwyczajową trasę i skierował się na wschód. Nie robił sobie nigdy bezsensownych wycieczek, ale musiał wyrzucić z siebie natłok myśli i rozsadzającą go złość. Dlatego też udał się na spacer.

Postanowił przejść się mniej zatłoczonymi uliczkami biedniejszej dzielnicy, w której mieszkał na samym początku własnej drogi życia. Kiedy jego ojciec postanowił wyjechać z kraju do Paryża, Fingal zbuntował się i oznajmił, że zostaje w Dublinie. Ojciec o dziwo zgodził się, jednak zostawił syna bez grosza przy duszy, aby dać mu cenną, życiową nauczkę.

Początkowo młody Wallace spadł na samo dno. Nigdy nie należał do nędzarzy, ale przez swój sprzeciw trafił wówczas na ulicę. Jego zawziętość i ambicja pozwoliły mu na szczęście wyjść z gorszego okresu. Zatrudnił się w podupadłym szynku, gdzie zbierały się hordy pijaków i nieudaczników i zarobił wystarczająco, by wynieść się z tej podłej okolicy.

A teraz z własnej woli postanowił wrócić, by poprzyglądać się ludziom, którzy jeszcze rok temu byli mu bliscy.

— Ej, ty!

Nie zdołał w pełni się odwrócić, bo oberwał czymś twardym w potylicę. Zachwiał się i potknął o nierówny krawężnik, upadając na szorstki bruk.

Przez chwilę go zamroczyło, po tym jak uderzył w niego głową. Dźwięki dochodziły do niego spłycone, cichsze, lecz nie miał czasu na dojście do siebie, bo już szarpnięto go do pionu.

— Laluś wrócił na kloszardzkie peryferie?

To był zły pomysł, by odwiedzać tę dzielnicę. Roiło się tu od przestępców, drobnych kieszonkowców i ludzi, którzy nienawidzili takich jak on.

Nienawidzili tych, którym udało się stąd wydostać.

W ostatniej chwili zablokował uderzenie w twarz i odskoczył do tyłu, tworząc bezpieczny dystans. Stanął w lekkim rozkroku z dłońmi zwiniętymi w pięści, w międzyczasie obrzucając spojrzeniem przeciwników.

Byli zorganizowaną szajką złodziei, może dwa lub trzy lata młodszych od niego. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że zadarli z kolegą po fachu, który znał wszystkie ich tandetne sztuczki. Chociaż zdawali się pamiętać go jeszcze z czasów, gdy tu mieszkał.

Nie przeciągali bójki zbędnymi przemówieniami. Od razu ruszyli mu na spotkanie, otaczając go z każdej strony.

Uchylił się przed pierwszym z nich. Był najpewniej przywódcą, bo rzucał się najbardziej i prychał najgłośniej.

Fingal wymierzył mu cios w nos, poleciała krew. Podciął mu nogi i zaserwował wykop z półobrotu drugiemu ze złodziei, który szykował się do zaatakowania go od tyłu.

Najtrudniejszy okazał się być trzeci. Siekał pięściami powietrze i parł ostro naprzód, więc jedynym, co mógł robić Wallace było stosowanie defensywy. Wykonywał unik za unikiem, starając się wyprowadzić wroga z równowagi. Zapiekły go kostki po prawym sierpowym, gdy w końcu udało mu się przebić przez agresywny atak. Uderzył jeszcze dwa razy, aż powalił go na ziemię.

Spostrzegł, że pierwszy z nich już podnosi się z bruku, więc nie namyślał się długo. Chwycił melonik, który spadł z jego głowy w czasie walki i rzucił się biegiem przed siebie.

Nie odpuścili mu, ruszyli za nim w pościg. Sądził, że po przekroczeniu granicy ich terytorium zostawią go w spokoju, ale przeliczył się, bowiem w żaden sposób ich to nie zniechęciło. Wręcz przeciwnie, jakby wzmogło w nich to jakiś nieposkromiony gniew i żądzę zemsty.

Wpadł w ślepy zaułek, dysząc niemiłosiernie. Pot lał się z jego czoła, a rozbiegany wzrok jedynie utrudniał mu rozeznanie się w sytuacji. Wiedział tylko tyle, że znalazł się w bardzo niekorzystnym położeniu.

— Tu jest!

Trzech nieznajomych pojawiło się nagle w zasięgu wzroku, niemal przypierając go do ściany.

— Myślisz, że możesz nam zwiać, ukrywając się za mieszkaniami bogaczy? — Przywódca bandy stanął na czele. Splunął tuż pod stopy Fingala i uraczył go szczerbatym uśmiechem. — Zapomniałeś, że lubimy działać wbrew zasadom.

Wallace wyprostował się, nie okazując strachu i umniejszając tym samym przewadze złodziejaszków. Dziwili się, że biła od niego odwaga i siła, skoro i tak był na przegranej pozycji. Ich było trzech, on jeden. W dodatku nie miał szansy na ucieczkę.

— Żyłem na tej samej ulicy, co wy. Jadłem ten sam chleb. Wiem więc, na czym polega wasza gra i jak ją przetrwać.

— Och czyżby? Nie wiem, czy zauważyłeś, ale różnica między nami jest taka, że ty, w przeciwieństwie do nas, się tam nie wychowałeś.

— Może właśnie dlatego udało mi się stamtąd wyrwać.

Słowa Fingala były zapalnikiem do wznowienia rękoczynów. Tym razem rzucili się na niego jednocześnie. Droga ewakuacji była odcięta, a on nie miał pod ręką żadnej broni, więc musiał improwizować.

W przypływie adrenaliny chwycił cienką rurę rzuconą pod ścianę. To było rozwiązanie na krótką metę, ale spełniło swoje zadanie, wzbudzając lekkie zaskoczenie u przeciwników. Jednego powalił na ziemię, drugi został zablokowany, a trzeci zwiększył dystans, odepchnięty w tył z ogromną siłą.

Zatargowi przysłuchiwała się dwójka dobrze usytuowanych mieszczan, wychylająca się z okien. Brali to jako swego rodzaju rozrywkę; śmiali się, obstawiali, kto oberwie najmocniej.

To tylko jeszcze bardziej rozjuszyło Fingala. Im bogatszy był człowiek tym bardziej stawał się bezduszny i bezkarny. Nikt nie potrafił postawić się komuś z wyższego szczebla i ta cała hierarchia sprawiała, że niektórzy pozwalali sobie na zbyt wiele.

Nie udało mu się wygrać ze złodziejami, ale uciekł. Uciekł jak ostatni tchórz, a gorąca krew wrzała w jego żyłach, podnosząc mu ciśnienie. Stawiał ciężkie kroki, chyba ich zgubił. Wyrwał się spod ich mocy, jednak nie odetchnął z ulgą, nie uspokoił się.

W życiu nie odczuwał tak wielkiego gniewu. Wciąż słyszał w głowie ten potworny śmiech filistrów i poprzysiągł sobie, że się na nich odegra. Na nich wszystkich. Ukróci ich smycze i udowodni, że hierarchia w społeczeństwie nie ma zupełnie żadnej wartości.

I właśnie wtedy, w przypływie tak ogromnej nienawiści, rozkwitły w jego myślach kwiaty zła, popychające jego ręce do czynów niegodnych dobrego człowieka.

Zakwitły kwiaty czarne i brzydkie. Kwiaty zgubne i niszczycielskie.

Zakwitły kwiaty grzechu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro