5. Bunt przeciw filistrom.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy spisał swoją ideę na papierze, zabrzmiała ona wyjątkowo żałośnie. Zmiął kartkę papieru i odrzucił ją na ziemię, gdzie leżały już trzy identyczne, zgniecione kulki.

Wyjrzał przez okno. Słońce zachodziło z wolna, zalewając pokój piękną, pomarańczową barwą. Było takie piękne, a zarazem destrukcyjne. Ludzie ubóstwiali słońce, chociaż nie potrafili patrzeć na nie zbyt długo, bo raziło swoim blaskiem.

To jest to! — pomyślał i zapisał naprędce pomysł, kreśląc słowa staranną czcionką.

Wstał jak rażony piorunem i począł krążyć niespokojnie po przydzielonym mu przez gospodarza pokoju. Musiał obmyślić plan i znaleźć sposób na przedarcie się do głównej filii parlamentu brytyjskiego w Dublinie.

Stanął w miejscu. Zrozumiał, że próba podpalenia tak ważnego budynku mogłaby zostać odebrana za zamach stanu, wypowiedzenie wojny Wielkiej Brytanii, która sprawowała faktyczną władzę nad Irlandią. Tego nie chciał; pragnął jedynie zemsty na bogatej warstwie społeczeństwa, która kpiła ze słabszych od siebie.

Wiedział, że nie powinien wrzucać wszystkich do jednego worka. Nie każdy z nich był zły. Przecież Jane również urodziła się w majętnej rodzinie, a mimo to pomagała babci, którą porzuciła reszta jej krewnych. Jednak złość, która uderzyła mu do głowy zagłuszyła głos zdrowego rozsądku.

Wyszedł wcześnie rano, nie spał całą noc. Zaszedł na targ. Było tam niewielu ludzi. Miał w głowie jasno określony cel, więc ignorował rozpraszające zachęty kupców, nawołujących do nabycia ich cennego towaru.

Gdy był młodszy często uciekał z domu, by poprzechadzać się po brudnych ulicach. Tu nikt nie potrafił go znaleźć, nikt nawet nie pomyślał, że mały Fingal mógłby zakraść się na dzielnicę nędzarzy, ledwie wiążących koniec z końcem.

Pluli na niego, wytykali palcami. Nic w życiu nie osiągnął, a przyszło mu żyć w otoczeniu złota i łóżek z baldachimami. Tylko, że w bogactwie tym brak było szczęścia, więcej znalazł w nim chłodu i twardej ręki ojca despoty. A gdy już się spod jego władzy uwolnił, musiał zmierzyć się z konsekwencjami i sam wylądował pośród pospólstwa.

Właśnie jako dzieciak odnalazł norę na tyłach ogromnej kotłowni fabrycznej. Przesiadywały tam szemrane typy, które wynajdywały niegdyś uciechę w dręczeniu małego mieszczanina. Nie wyganiali go, bo przynosił im zyski w postaci złotych dewizek, brosz i monet zabranych ojcu.

Opowiadali mu historie, mnóstwo historii. Nieświadomie wpoili mu nauki na temat broni, sposobów walki i metod pozyskiwania ładunków wybuchowych. I z powodu tego ostatniego zamierzał zobaczyć się z nimi po raz pierwszy od wielu lat. O ile wciąż jeszcze tam przesiadywali.

Nora była pusta, kiedy dotarł na miejsce. W kałuży brudnej wody leżał wychudzony pies, który mimo sprzyjającej pogody, trząsł się z zimna.

Fingal nie wiedział jak postępować ze zwierzętami, z reguły rzadko je widywał. Zmarszczył brwi, podszedł bliżej i pochylił się nad nim. Sam nie był pewien, czy powinno mu zrobić się żal na ten widok, czy raczej powinien udawać, że nie zauważył psa i odejść.

— Czego tu szukasz, co?

Miał szczęście, że uchylił się w odpowiednim momencie, a napastnik chybił wyrzuconą w jego kierunku puszką. Uderzyła o ścianę.

Wallace odwrócił się i wsunął dłonie do kieszeni. Uśmiechnął się przebiegle. Doskonale wiedział, z kim miał do czynienia.

— Oisin.

Niewiele lat straszy od niego mężczyzna zaśmiał się szyderczo i pokręcił głową.

— Jestem pod wrażeniem, Fingy — zażartował, traktując go znów jak małego chłopca. — Wciąż pamiętasz moje imię.

Po tych słowach poczochrał go dłonią po włosach, jak za dawnych czasów, chociaż teraz był znacznie wyższy. Fingal skrzywił się na ten ruch i wykonał krok w tył, by zwiększyć dzielący ich dystans.

— Nadal mieszkasz w tej dziurze?

Oisin wygiął usta w kpiącym wyrazie i uniósł prowokacyjnie brew.

— A ty nadal uważasz się za lepszego?

Nie doczekał się od niego odpowiedzi. Fingal rzucił spojrzeniem na psa.

— Twój?

Oisin wzruszył w odpowiedzi ramionami. Gwizdnął krótko, a pies jak na komendę otworzył oczy i zaskomlał. Rzucił mu jeszcze kawałek suchego chleba, który uprzednio wydobył z kieszeni. Fingal wywnioskował więc, że nawet jeśli pies nie należał do niego, to przynajmniej był tutaj stałym bywalcem.

— Czego chcesz? — padło znów pytanie.

Fingal nie zamierzał owijać w bawełnę. Nikt stąd tego nie lubił.

— Potrzebuję pomocy — powiedział. Z daleka słychać było krzyki. Czyli wiele się nie zmieniło. — Muszę zdobyć coś, co będzie w stanie wysadzić w powietrze spory budynek.

Oisin parsknął śmiechem i poklepał go po ramieniu, nie biorąc na poważnie jego słów.

— Coś ty, u diabła, wymyślił? Nadal nie udało ci się wyrosnąć z tych głupich pomysłów bogatego dzieciaka?

— Nie jestem już bogatym dzieciakiem — wycedził gorzko Fingal. — Teraz jestem jednym z was.

— Och nie, nie. — Śmiech dawnego znajomego zdawał się być niczym trucizna dla jego myśli. — Ograbiono cię z całego dobytku tylko i wyłącznie z twojego własnego wyboru. Myślisz, że nie słyszałem, że twój ojczulek się wyprowadził? Co ci broniło odejść razem z nim?

Fingal Wallace niczego nie pragnął wówczas bardziej niż uderzenia Oisina prosto w twarz. Tak dla przywrócenia go do równowagi i trzeźwości umysłu.

— Uwierz mi, był to najlepszy wybór z możliwych.

Wtem rozległy się ciężkie kroki. Zaraz potem na horyzoncie pojawił się wysoki dyryblas. Był to starszy brat Oisina. Jego imienia Fingal nie potrafił sobie przypomnieć. Mężczyzna pojawiał się w tej norze, tylko gdy zwęszył dobry interes.

— Jeśli dobrze słyszałem, ktoś tutaj potrzebuje zrobić spore zamieszanie. Zgadza się?

Fingal skinął głową. Trafił w dobre miejsce.

~~~

Niezadowolony zawędrował do parku. Parzył go boleśnie nagi nadgarstek. Zdążył się już przyzwyczaić do ciężaru drogocennego zegarka, a teraz stracił go bezpowrotnie. Bez zająknięcia wymienił swoją własność na pudło wypełnione laskami dynamitu, związanymi po trzy sztuki grubym sznurkiem. Jednakże było mu żal, zważając na fakt, iż zdobycie zegarka przysporzyło mu nie lada kłopotu, a miał go bardzo krótko i nawet nie zdążył się nim nacieszyć.

Usiadł na sfatygowanej, drewnianej ławce w jednej z alejek i odchylił głowę do tyłu. Odetchnął głęboko. Schował pudło razem z rekwizytami do występów przy jadłodajni, gdy wracał ze spotkania z Oisinem i jego bratem.

Mógł jeszcze zawrócić, nie było za późno. Wiedział, że brakowało mu wyraźnego motywu, przez który mógłby usprawiedliwić to, co zamierzał zrobić. Mimo to postanowił sobie, że nie cofnie się przed niczym. Członkowie najbogatszych warstw społecznych poczuli się wolni, bezkarni i bezpieczni. Nadszedł czas, by ktoś pokazał im, że nie znajdują się w centrum wszechświata. Że w gruncie rzeczy są tylko uzależnionymi od pieniędzy i opinii publicznej ignorantami.

— Czy ty mnie śledzisz?

Otworzył oczy i rozejrzał się czujnie. Napotkał wzrokiem Jane, ubraną w kremową suknię z aksamitu i kapelusz z szerokim rondem. W dłoni zakrytej białą rękawiczką trzymała koszyk przykryty ceratą.

— Gdybym chciał cię śledzić, schowałbym się przed twoim wzrokiem.

Uśmiechnęła się słabo i usiadła obok niego. Wyglądała na zmęczoną.

— Masz rację.

Zapadła chwila ciszy, ale Fingalowi nie przeszkadzała ona zupełnie. Zajął się kontemplacją przyrody i wiejącym ze wschodu lekkim wietrzykiem.

— Wszystko u ciebie w porządku? Nie mogę przestać myśleć o tym, że przeze mnie trafiłeś na bruk i być może nie masz gdzie spać i...

— Hej, spokojnie — Złapał jej dłoń i ścisnął delikatnie w pokrzepiającym geście. — To nie twoja wina.

Pokręciła stanowczo głową, pozwalając, by jasne włosy zakryły jej oblicze niczym kurtyna. Fingal nie był pewien, ale wydawało mu się, że kryła łzy, które pojawiły się w jej oczach.

— Jane?

Wystarczyło to jedno słowo, by rozpadła się na kawałki i wybuchła głośnym płaczem. Zaraz potem rzuciła mu się na szyję i schowała twarz w jego ramieniu. Zachwiał się, zaskoczony tym ruchem, lecz nie zaprotestował, tylko z wahaniem objął ją w pasie i zamknął w szczelnym uścisku.

— Jane? — powtórzył.

— Pokłóciłam się z ojcem — wydukała ledwie słyszalnie. — Nie chcę... — Pociągnęła nosem. — Nie chcę wychodzić za mąż. Ale... Ale nie mam wyboru.

Przytulił ją jeszcze mocniej, czując tak ogromną wściekłość, że miał ochotę krzyknąć. To było niepojęte, że na świecie istniała tak wielka nienawiść i niesprawiedliwość. Przecież ta dziewczyna nie zasłużyła na taki los, tak samo jak on nie zasłużył na ojca tyrana. Cóż, i tak znajdował się w lepszej sytuacji.

Jeśli wcześniej uważał, że brakowało mu wystarczającego motywu do zemsty, tak teraz jedynie utwierdził się w przekonaniu, iż jego zamiary były słuszne.

Tak należało postąpić.

~~~

Następnego dnia Fingal obudził się bardzo gwałtownie. Był niewyspany, całą noc dręczyły go niespokojne sny. W domu panowała cisza, wszyscy jeszcze spali. Za oknem było dość ciemno, więc wnioskował, że wybudził się bardzo wcześnie, nawet jak na niego.

Poprzedniego wieczora przygotował się na akcję dywersyjną, którą miał przeprowadzić w pojedynkę. Pragnął zrobić widowisko, ale nie potrzebował do tego partnera. Już i tak pozwolił sobie na zbyt wielką poufałość wobec Jane, której jakimś cudem udało się przebić przez tę ścianę indywidualizmu.

Wyszedł na ulicę, ubrany na tyle elegancko, na ile potrafił. Przywdział białą koszulę i jedyny garnitur. Przypiął złotą broszkę, założył melonik, a z krzykliwego krawatu zrezygnował, gdyż wyróżniałby się zbyt mocno na tle wysoko postawionych urzędników.

Gorzko ubolewał nad brakiem zegarka. Nadałby mu on więcej wiarygodności, bowiem wyglądał kosztownie i dostojnie. Lecz zmuszony był poradzić sobie bez niego.

Dotarł na miejsce bezproblemowo. W dłoniach niósł karton wypełniony ładunkami wybuchowymi, które zdobył od brata Oisina. Na schodach przed głównymi drzwiami siedziby największego biura w Irlandii były tłumy, więc musiał uważać na swój pakunek. Nigdy nie był w tej części Dublina, podjechał więc dorożką i zapłacił ze swoich oszczędności.

Spodziewał się, że nie wpuszczą go tak od razu – nie pracował tu i nie miał żadnych dokumentów uprawniających go do wejścia. Jednak z racji ilości ludzi przekraczających główne drzwi, brakowało w nich strażników. Po bokach budynku stało tylko dwóch milicjantów pilnujących porządku.

W wybornym humorze szedł oświetlonym, przestronnym holem, racząc ludzi uprzejmym uśmiechem. Nikt niczego nie podejrzewał, wszyscy byli całkiem nieświadomi. Czuł się jak bohater jednej z powieści; powieści pełnych napięcia i przemyślanych akcji, prowadzonych przez protagonistę z ogromną kurtuazją i precyzją. Wreszcie czuł się kimś.

Jedynym minusem tejże sytuacji była anonimowość. Uznał ten punkt za nieistotny niuans, ale o wiele większą radość sprawiłoby mu pochwalenie się tym czynem przed całym światem. Aczkolwiek preferował pozostanie na wolności, dlatego zrezygnował z ujawnienia się.

— Stać!

Zatrzymał się. Jego ciało przeszyły zimne dreszcze trwogi i przerażenia. To nie miało się tak skończyć.

— Tak, słucham? — zapytał zadziwiająco spokojnym głosem i odwrócił się w stronę milicjanta.

— W jakim celu zawitał Pan w progi gmachu urzędu?

Fingal wyprostował się, grając ważniaka w garniturze, choć daleko mu było do bogaczy przemierzających hol. Próbował nie zwracać uwagi na drogie żyrandole i błyszczące podłogi. Zmarszczył brwi niczym polityk i uśmiechnął się iście mieszczańsko.

— Zostałem zobligowany do dostarczenia tejże przesyłki do biura Eugene'a Walsh'a — odparł krótko i przełknął ślinę. Co prawda dowiedział się, że pracował w tym budynku ojciec Jane, ale nie miał pewności czy było to prawdą.

Milicjant przyjrzał mu się uważnie, lustrując go od stóp do głów. Widać było, że Fingal nie przekonał go do siebie swoim wizerunkiem.

— Proszę pokazać zawartość przesyłki.

Wallace przygryzł ze zdenerwowania wargę.

— Czy będzie to konieczne?

— Owszem.

Niechętnie postawił pudło na ziemi i mozolnie odtworzył je, ukazując oczom mężczyzny stos papierów zapisanych drobnym drukiem. Dało się też wypatrzeć pomiędzy nimi oprawione w sztuczną skórę czarne i granatowe teczki.

— W porządku — odparł milicjant wciąż strojąc podejrzliwe miny. — Do Pana Walsh'a korytarzem na prawo i schodami na drugie piętro. — Wskazał Fingalowi kierunek ręką.

— Jestem wdzięczny za pomoc.

Skinęli sobie głowami na pożegnanie i każdy odmaszerował w innym kierunku.

Wallace odetchnął z ulgą. Już wcześniej przygotował się na nieplanowaną rewizję, jednak nie spodziewał się, że mogła go ona kosztować aż tyle stresu.

Udał się w prawo, tak jak kazał mu mężczyzna. Na schodach jednakże, wbrew zdobytym wskazówkom, skierował się w dół, prosto do najniżej kondygnacji budynku.

Po drodze nie natknął się na nikogo. To był dobry omen. Oznaczało to, że urzędnicy rzadko zaglądali w te strony, więc miał wolną rękę i większą pewność, że nikt nie przyłapie go na gorącym uczynku.

Na dole znajdował się szeroki korytarz ze ścianami w kolorze głębokiej czerni i lampami zawieszonymi w równych odstępach na suficie. Jedna z nich mrugała jakby ostrzegawczo, rzucając niepewne kręgi mdłego, żółtawego światła.

Fingal złapał pewniej karton, czując dreszcz adrenaliny przemykający po jego kręgosłupie. Świadomość tego, że ktoś mógłby go złapać ciążyła na jego barkach, dodając mu więcej zapału i ekscytacji. Bo nie bał się konsekwencji. Czuł jedynie ogromną satysfakcję i napięcie krążące w jego żyłach niczym katalizator napędzający go do szybszego działania.

Z rzetelnego źródła wiedział, że na końcu korytarza znajduje się magazyn ze starymi aktami, dokumentami i innymi bezwartościowymi papierami, które przechowywano tam z niewiadomego powodu. Rzadko kiedy ktoś zapuszczał się w to miejsce i właśnie dlatego Fingal obrał je sobie za cel.

Wszystko poszło sprawnie i zgodnie z planem. Rozłożył laski dynamitu w równych odstępach, moszcząc je pomiędzy segregatorami na półkach. Dalej już tylko podpalił lont i zmył się z miejsca zdarzenia odpowiednio szybko, żeby uniknąć konsekwencji.

Przyspieszył kroku na schodach, niemalże biegnąc. Dynamit mógł wybuchnąć w każdej chwili, więc nie zwracając uwagi na innych ludzi, Fingal wypadł głównym wejściem, potrącając przy tym jakąś dziewczynę.

— Wybacz, nie chciałem. Po prostu się śpieszę i...

— Fingal Wallace?

Na chwilę go zamroczyło, nie chciał zostać rozpoznany. A zaraz potem zrozumiał, że dziewczyna, która przed nim stoi to Nora. Ta sama, którą wyłonił z tłumu do pomocy na scenie.

— Nora — odparł, upewniając się, że nie pomylił jej imienia. — Może innym razem uda nam się pogadać, ale teraz niestety jestem już spóźniony, więc żegnaj.

Nie czekając na jej odpowiedź, popędził schodami w dół, a towarzyszył mu silny huk gdzieś za jego plecami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro