6. La belle décadence.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

O wybuchu mówiło całe miasto. Plotkowano o nim także poza jego granicami, co sprawiło, że Fingal, zwykle posępny, teraz tryskał ogromną radością.

Osiągnął zamierzony efekt. W wyniku eksplozji nikt nie ucierpiał, zawaliło się jedynie pomieszczenie w którym podłożył ładunek wybuchowy. Urzędnicy przestraszyli się jednak na tyle, że część z nich przestała pojawiać się w pracy. Jakby było tego mało, reszta zaczęła domagać się wyższych zarobków, tłumacząc się strachem o własne życie.

A tymczasem Fingal bawił się wyśmienicie, napotykając w mieście zdenerwowanych urzędników, rzucających gazetami, w których aż huczało o śmiałym czynie. Nikt nie wiedział, czyją sprawką była zaistniała sytuacja, ale wielu dzieliło się swoimi spekulacjami, jakoby winnym był ktoś z bogatego środowiska. Bo przecież nikt z niższej warstwy społecznej nie miał tam dostępu, nikt nie zostałby przepuszczony.

Jakże srogo się mylili.

Tego dnia było na zewnątrz całkiem przyjemnie. Na niebie tańczyły nieliczne chmurki, a słońce wychylało się zza nich nieśmiało, racząc przechodniów promieniami.

Wallace przeciął główną ulicę wraz z wybiciem godziny dwunastej. Skierował swe kroki na północ. Maszerował żwawo, w głowie mając twarz Jane, która dokładnie tydzień temu zaproponowała mu spotkanie. Cały trząsł się w duchu, bowiem nigdy nie przyszło mu się z nikim spoufalać, a relacja z Jane zaczęła zmierzać w jakimś dziwnym kierunku. Nie był pewien, czy to dobry znak.

Już z daleka rozpoznał jasne włosy schowane pod rondem błękitnego kapelusza. Sukienka dziewczyny miała nieco ciemniejszy odcień i wyróżniała się na tle targu. Tutejsze kobiety spoglądały na nią z zazdrością. Całe szczęście Jane ubierała się dość skromnie jak na swój status społeczny. W innym wypadku zostałaby teraz pożarta żywcem.

Gdy go dostrzegła jej oczy się rozpromieniły. Pomachała mu. Nie wiedział jak to odebrać, więc nic nie zrobił. Cóż, nawet się nie uśmiechnął.

— A co ty taki poważny? — zaśmiała się, kiedy podszedł bliżej.

Przytulić ją? Pocałować w dłoń?

A gdzie tam. Podał jej rękę.

Parsknęła krótkim śmiechem. Chyba nie spodziewała się takiego ruchu z jego strony. Zaraz więc tę gafę naprawiła i objęła go w pasie ramionami, przyciskając głowę do jego klatki piersiowej.

Zastygł w jednej pozycji, z szybko bijącym sercem. Jane odsunęła się od niego po krótkiej chwili z wyrazem rozbawienia na twarzy.

— Jeszcze nigdy nie spotkałam mężczyzny tak niepewnego w towarzystwie kobiety.

Puścił jej słowa mimo uszu, udając, że nic takiego nie padło. Może i miała rację, ale żeby tak od razu jej to przyznawać?

— Przejdźmy się — odrzekł.

Ruszyli przed siebie jedną z alejek w akompaniamencie kłótni handlarzy i kupców oraz rozmów pomiędzy przechodniami. Dzień był piękny i rześki, aż ciężko było nie pokusić się o pełen radości uśmiech.

Rozmawiali o wszystkim. O pogodzie, o ludziach i o świecie. W szerokim znaczeniu także o literaturze, a trzeba zauważyć, że oboje mieli niemałą wiedzę na ten temat.

Fingal nawet nie spostrzegł, że znaleźli się już poza granicami targu, tak był zajęty konwersacją. Z zaskoczeniem uznał, że chyba z nikim nie przyszło mu dogadać się tak łatwo i przyjemnie.

Znaleźli się wreszcie w parku i przysiedli na brzegu fontanny. W samym jej centrum wybudowano postument, na którym dumnie rozpierał się wyrzeźbiony w kamieniu grecki bóg Posejdon trzymający w dłoni swój trójząb.

— Wiesz, Finn — zaczęła Jane, używając znów tego zdrobnienia, które odbierało mu powagi, a dodawało dziecięcej niewinności. Niewinności, o ironio! — Chciałam się spotkać z tobą właściwie w jednym celu.

— Tak? — odchrząknął, stukając nerwowo butem o podłoże. — W jakim?

Jane westchnęła.

— Mój ojciec wyprawia jutro bal na cześć otwarcia własnej fabryki ginu w Dublinie i ja, jako jego córka, muszę się tam koniecznie pojawić. Pomyślałam sobie, że może chciałbyś mi potowarzyszyć? Te bale są okropnie nudne, a i goście zdają się mieć kija w tyłku.

Fingal zastanowił się chwilę. Coś mu tu strasznie nie pasowało.

— A co z twoim kandydatem na męża? Jesteś pewna, że twój ojciec mnie nie ukatrupi, gdy się tam pojawię i zniweczę jego plany co do twojego ślubu?

Dziewczyna zaśmiała się na jego słowa i pokręciła przecząco głową.

— Właśnie o to mi chodzi!

— O to, żeby mnie ukatrupił? — zapytał przekornie.

— O to, żeby zaniechał swatania mnie z jakimś bogatym sztywniakiem! — naprostowała, wybuchając głośnym śmiechem.

Zawtórował jej, a jego oczy nabrały blasku i rozjaśniły się jak nigdy przedtem. Czuł się wspaniale; jakby nie był sobą, jakby był kimś, kto jej dorównywał.

I zaraz potem jego uśmiech przygasł, bo przecież był tylko biednym dandysem, a ona bogatą mieszczanką.

***

Sam nie wiedział, czemu się zgodził. Zrobił to pod wpływem chwili. Chciał nabyć miłe wspomnienia, zanim drogi jego i Jane się rozejdą.

Już następnego wieczora stał przed lustrem, próbując doprowadzić się do porządku. Lubił Jane, a jeśli miał szansę jakoś jej pomóc, to pragnął to uczynić. Nie zasłużyła na tak despotycznego ojca. Poza tym nie potrafił jej odmówić.

Rozmyślał o tym już od samego ranka. Czuł się dziwnie podekscytowany, chodząc tak po pokoju, szukając butów, poprawiając marynarkę. Próbował się opanować, powtarzając sobie, że to przecież tylko drobna pomoc... znajomej? Nie był pewien, jakim słowem mógł ją określić. W każdym razie chciała się ona pozbyć potencjalnego narzeczonego i tylko dlatego dostał od niej zaproszenie. Prawda?

— Szykujesz się na randkę, Wallace? — zapytał gospodarz, zachodząc go niespodziewanie od tyłu.

Fingal wzdrygnął się nieznacznie, zaskoczony jego nagłym pojawieniem się. Z początku nie zrozumiał pytania.

— Słucham?

— Randka? — powtórzył mężczyzna, czając się w progu drzwi jak drapieżnik czyhający na ofiarę.

— Co? Nie, nie! — Fingal zaprotestował stanowczo, a potem zastanowił się głębiej nad tym pytaniem.

A jeśli to była randka? Co jeśli źle zrozumiał Jane i zupełnie tego nie dostrzegł?

Zagryzł zębami dolną wargę zupełnie nie wiedząc, co mógłby jeszcze dodać. Przecież nigdy nie spotykał się z dziewczynami, a to zaproszenie uznał za zwykłą przysługę.

Ale czy Jane nie mogła znaleźć sobie innego towarzysza? Dlaczego wybrała akurat jego?

Usłyszał wesoły śmiech, a zaraz potem gospodarz poklepał go po ramieniu.

— Podaruj jej kwiaty. Na pewno to doceni.

Z tymi słowami wyszedł, żegnając Wallace'a szerokim, wszechwiedzącym uśmieszkiem. Nie spodobało mu się to, ale jedynie przełknął gorycz i po raz ostatni przejrzał się w lustrze.

Nie pamiętał, kiedy ostatnio się gdzieś tak stroił. Chyba nigdy przedtem.

~~~

Już po pokonaniu schodów z włoskiego marmuru, pożałował, że zgodził się na całą tę szopkę. Nie pasował tu. A wręcz odstawał od reszty towarzystwa.

Dla Jane postanowił jednak przełknąć swoje obawy i chociaż udawać, że dobrze się bawi. Było to sztuką niełatwą, zwłaszcza po niezbyt przyjemnej reakcji jej ojca, któremu został przedstawiony zaraz na początku balu.

Fingal przez pierwszą godzinę siedział przy stole, kosztując dziwnie prezentujących się potraw i wdając się w sztywne pogawędki z wysoko postawionymi ludźmi. Czuł na języku okropną gorycz przy każdym nieszczerym komplemencie i pobłażliwym uśmiechu. Tutaj każdy odgrywał inną rolę, każdy szukał pochwały i poklasku, każdy każdemu się podlizywał.

Wbrew pozorom, z Jane nie rozmawiał prawie wcale. Co rusz ktoś porywał ją do tańca lub prosił o rozmowę. Posyłała mu tylko przepraszające spojrzenia i zostawiała go samego.

W końcu udało jej się wyrwać ze szpon potwornej socjety.

— Na Boga, mam dość tych błaznów i ich uprzejmej gadki — stwierdziła cicho, wzdychając i opadła dramatycznie na krzesło tuż obok niego.

Nie odpowiedział. Nie podobało mu się to miejsce, a złe przeczucie ciągle go nie opuszczało, rosnąc w jego klatce piersiowej i grożąc wybuchem.

Siedzieli w ciszy, przysłuchując się okropnie nużącej muzyce. Nagle utwór zmienił się na żwawszy, a Jane poderwała się gwałtownie do góry.

— Chcesz zatańczyć?

Fingal oniemiał. Otworzył szeroko usta, samemu nie wiedząc, czy zamierzał odmówić, czy też przystać na tę propozycję.

— No chodź! Założę się, że nigdy nawet nie tańczyłeś! — zaśmiała się radośnie. Złapała go za dłoń i zaciągnęła na parkiet.

Nie potrafił powstrzymać uśmiechu. I nie chciał tego robić, bo jakoś tak szczęście Jane udzieliło się także i jemu. Właściwie to po raz pierwszy w swoim życiu czuł się tak, jakby miał odlecieć, jakby nagle dostał skrzydeł.

— Wariatka — parsknął cicho, ale posłusznie stanął przed nią na parkiecie.

Zarzuciła mu ręce na kark, śmiejąc się z serdecznością i błyskiem w oku, jakiego nigdy u niej nie widział. No może raz, wtedy gdy opowiadała mu o swojej książce.

— Depczesz mi po stopach — oznajmiła, lecz nie była zła. W jej słowach kryła się odrobina złośliwości, ale głównie rozbawienie.

— Och — odparł. Zupełnie tego nie zauważył. — Wybacz.

— Nie szkodzi. I tak tańczymy wbrew zasadom etykiety.

Rozejrzał się i zauważył, że faktycznie jako jedyni poruszają się niezsynchronizowani z muzyką.

Z opóźnieniem dotarło do niego, jak bardzo blisko była. Mógł dostrzec nawet drobne piegi na jej nosie. Zdziwił się, że uznał to za całkiem urocze.

Co się z nim, u licha, działo?

Poruszali się powoli. Od czasu do czasu łapał za jej dłoń i pozwalał sobie nią okręcić. Gdy robiła obrót, dół jej sukienki wirował, rozpościerając się szeroko. Nikt z pozostałych gości nie zwracał na nich uwagi, bo wszyscy byli zajęci sobą.

Wallace przełknął ślinę. Z jednej strony okropnie mu się to podobało, a z drugiej... z drugiej był po prostu przerażony. Czuł się tak, jakby był pod wodą. Nie mógł oddychać, bo coś uciskało go w piersi.

Uczucie to wzmocniło się jeszcze bardziej, gdy Jane postanowiła go pocałować.

W pierwszej chwili nie dotarła do niego ta informacja. Stanął po prostu w miejscu, jego serce zwolniło, a potem zaczęło bić tak szybko, że myślał, iż wyskoczy z jego klatki piersiowej. Dziewczyna niemal od razu odsunęła się z nieśmiałym uśmiechem, zapewne odstraszona tym, że w żaden sposób nie zareagował.

Myśli zaczęły przelatywać przez jego głowę jak w przyspieszeniu. Nie wiedział, dlaczego to zrobiła. Był pewien, że nie wypadało całować się na oczach tylu wysoko postawionych ludzi. Czy zadziałała instynktownie, pod wpływem chwili i dlatego, że może, może go lubiła? Czy też raczej chciała zrobić na złość ojcu i sprzeciwić się zasadom socjety?

Wpadł w wir pytań bez odpowiedzi. Otworzył już usta, żeby zadać jedno z nich za głos, ale nie zdążył nic powiedzieć.

Bo właśnie wtedy rozległ się wrzask. Zrobiło się przeraźliwie cicho.

— Co się... ?

Powietrze rozdarł huk tak potężny, że Fingal zareagował instynktownie i zamknął Jane w szczelnym uścisku. Objęła go ramionami, ale wyściubiła głowę, żeby wypatrzeć źródło hałasu.

Na podwyższenie wyszła grupa oficerów. Wszyscy mieli na sobie granatowe uniformy. Maszerowali w zwartym szyku. Ustawili się w formacji na kształt półokręgu, tak jakby ćwiczyli to już wcześniej.

— Zostaliśmy zobligowani do jak najszybszej interwencji! — krzyknął głównodowodzący, występując przed szereg. — Wśród nas przebywa zdrajca! Człowiek z niższej sfery, podbudowujący bunt wśród mieszkańców i sprzeciwiający się władzy! Mężczyzna, który stoi za podpaleniem urzędu i będący przyczyną kryzysu wśród szlachty! Niniejszym ogłaszamy, że obywatel ten, bliżej znany jako Fingal Declan Wallace, zostaje pojmany i zaprowadzony przed oblicze Sądu Najwyższego!

— Finn? — wydusiła Jane, odsuwając się od niego na odległość wyciągniętej ręki. — O czym on mówi? Co tu się, do diabła, dzieje?

Fingal stał jak zamroczony. Wpatrywał się w zamieszanie, jakie wprowadził oficer i już rozumiał.

To był koniec. Décadence.

— Finn? Finn!

Zostawił skonsternowaną dziewczynę i zaczął przedzierać się do wyjścia.

— Wallace! Wracaj tu! — krzyczała za nim.

Nie próbowała go jednak dogonić. I całe szczęście. Udało mu się dotrzeć niemal do przedsionka, gdy tłum zrozumiał, że to właśnie on jest owym buntownikiem, o którym mówił oficer.

Rzucili się na niego. Wyrywali go sobie z rąk, oberwał niezliczoną ilość razy. Wiedział, że przyjście tu było złym pomysłem, intuicja mówiła mu, że stanie się coś złego. A jednak ten jeden raz posłuchał się nie głosu rozsądku, lecz serca.

Czuł jak ciepła krew spływa po jego twarzy, mocząc kołnierzyk białej koszuli. Czyjaś pięść uderzyła go w oko, ktoś inny oderwał mu broszkę; spadła na ziemię i zginęła w ferworze walki. Przepychali się, żeby jakoś się do niego dostać. Szarpali go za poły marynarki, zerwali melonik, zdarli koszulę, pozbawili go godności.

Próbował się bronić, jednak było to na nic. Mieli znaczącą przewagę, więc się poddał, nie mógł nawet uciec. W końcu oberwał czymś ciężkim w skroń, chyba świecznikiem.

I wtedy stracił przytomność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro