2. Justice Part I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Pakistan to młody kraj założony 1947 roku po odseparowaniu się od Indii. Jednak gdy pierwsi prymitywni ludzie zaczynali żyć w Japonii, w Pakistanie istniała już cywilizacja. Tu, w Pakistanie ludzie kontynuują pięciotysięczną historię subkontynentu Indii.
     Droga była długa, nie natrafiali na wiele miejscowości, ale tak było nawet wygodniej, bo nic nie zaprzątało im głowy poza widokami. Po opuszczeniu Delhi planowali nie mieć wielu przystanków, o ile nie będą do tego zmuszeni. Nie spodziewali się, żeby znaleźli jakąś miejscowość tu, w górach. Droga była tak wąska, że gdyby ktoś jechał znad przeciwka, prawdopodobnie nie zmieściliby się na niej oboje i ktoś by z niej wypadł. Zaczęło robić się nieco mgliście, więc istniało ryzyko, że przez brak widoczności i tak będą musieli się zatrzymać.
     Anari usiadła pośrodku tylnego siedzenia, między Jotaro a Josephem. Nie miała tam wiele miejsca, gdyż auto było stosunkowo małe, a mężczyźni dosyć duzi. Wolała jednak być ściśnięta, skoro w ten sposób mogła lepiej poznać ich wszystkich i zyskać zaufanie. I tak nie spodziewała się, by coś miało im zagrozić podczas jazdy, a nie chciała wchodzić do portalu. Była tam całkowicie samotna, a czas w przedsionku wrót dłużył się niemiłosiernie. Jedna chwila była jak dni, a tych chwil w zamknięciu miała naprawdę wiele od czasu tego, co się wydarzyło z jej rodziną. Z nimi, choć obcymi i nieco oziębłymi (przynajmniej w stosunku do niej), czuła się jakoś bezpiecznie. Dawało jej to także niemiłe uczucie bycia małą oraz nieporadną, ale jednak to bezpieczeństwo wszystko jej rekompensowało. Miło było zobaczyć czyjś uśmiech rzucony w jej stronę. Polnareffa był pełen energii i flirciarski, jak cały on; Kakyoina ciepły, przypominający uśmiech rodzica dumnego ze swojego dziecka lub próbujący podnieść na duchu. Joseph uśmiechał się dziarsko, w jego duszy wciąż żyła ta młoda, pewna siebie wersja i ciągle wychodziła na światło dzienne, nawet w takich szczegółach. Tylko Jotaro w ogóle się nie uśmiechał. Ogólnie nie okazywał zbyt wielu emocji – poza obojętnością rozróżnić można było tylko irytację oraz złość. A przecież w środku nie był aż taki straszny, jak mogłoby się wydawać.
     Podróż przebiegała jej w takim dumaniu. Nie mówiła zbyt wiele, bo i też o niezbyt wiele ją pytano. Niektórzy starali się być mili, ale widać było, że czuli się przy niej niekomfortowo. Największym zaufaniem pałał do niej Polnareff. Uważał, że gdyby była ich wrogiem, już dawno by ich zaatakowała. Nie wyglądała z resztą podejrzanie.
     W pewnym momencie Anari zrozumiała, dlaczego pochłonięcie tak dużej ilości wody na poprzednim postoju, było złym pomysłem.

     — O nie... — wydusiła z siebie, czując, jak od razu zaczyna się czerwienić ze wstydu. — Czy spodziewamy się niedługo trafić na jakąś stację lub malutkie miasteczko? — Zagryzła zaniepokojona wargę.

     — Raczej wątpię — odpowiedział na jej pytanie Polnareff prowadzący pojazd. —Dlaczego?

     Jej policzki zrobiły się jeszcze czerwieńsze. Nie tylko sam powód zatrzymania ją zawstydzał, ale także nie czuła się komfortowo z faktem, że zatrzymuje ich podróż. Spuściła wzrok.

     — Ja... Muszę skorzystać z toalety.

     — Yare yare daze, nie możesz się wstrzymać? — zirytował się Jotaro.

     Zmarszczyła brwi, będąc teraz nie tylko zawstydzoną, ale i złą. Jotaro nie należał do najprzyjemniejszych osób, miała wrażenie, jakby nie był taki zwłaszcza dla niej.

     — Niefortunnie kobiety mają krótszą cewkę moczową — burknęła.

     — Oj Jotaro, każdemu mogłoby się zdarzyć. — Próbował obronić ją Jean. — Zresztą ja też chętnie skorzystałbym z toalety. Krzaki nie wydają się gorsze od tych wszystkich wcześniejszych łazienek. — Skrzywił się, mówiąc to. — Gdyby jeszcze były tutaj jakiekolwiek krzaki...

     — Hmm? — Joseph wydał z siebie zdziwiony dźwięk, próbując dojrzeć coś w oddali. — Chyba macie szczęście. Wydaje mi się, że zobaczyłem na dole jakieś budynki.

     Próbował ponownie się przyjrzeć, a mgła odsłoniła przed nim jeszcze więcej. Były to jedynie górne części budynków, lecz tyle wystarczyło, by określić, że na dole znajduje się miasto.

     — Polnareff, czy droga jest bezpieczna? Wygląda na to, że mgła zrobiła się gęstsza.— Zauważył Kakyoin, który wcześniej przeważnie milczał.

     Jean spojrzał dokładniej w dół, a potem spróbował zauważyć, na jaką odległość cokolwiek widać. Wynik obserwacji nie był pozytywny.

     — Może nie być, zwłaszcza że jedziemy nad niezabezpieczoną przepaścią.

     — Rzeczywiście mgła się zagęściła. — Joseph wyjął kieszonkowy złoty zegarek, by sprawdzić godzinę. Wskazówki pokazywały drugą pięćdziesiąt sześć. — Nie ma nawet trzeciej, ale chyba nie mamy wyboru. Znajdźmy tu miejsce do przenocowania.

     Minęli dwa filary, wyglądające jak oznakowania wjazdu do miasta. Polnareff zamyślił się nad tym, gdzie dotrą, zamiast skupiać się na drodze. Całe szczęście mimo tego jechał prosto, nie widać było zagrożenia spadnięciem.

     — Oby był tam porządny hotel.

     — Porządny? — Na twarz Kakyoina wpełzł uśmiech. Podchodził żartobliwie do słów Polnareffa, który najwyraźniej nie był przyzwyczajony do warunków, jakie się znajdowały w podróży. Ktoś, kto za nim nie przepadał, mógł nazwać go wymuskanym Francuzikiem, jednak nie można było go winić o przyzwyczajenie (i z tego względu również pewne oczekiwania) co do jakości miejsc. W tym czasie jednak nie miało się zbyt wielkiego wyboru, brało się, co oferowali. Lepsze kiepskie jedzenie od głodu, lepsze twarde łóżko od siedzeń samochodu.

     — Taki z przyzwoitą łazienką, oczywiście! — powiedział głośno, uśmiechając się w taki sposób, jakby sam żartował ze swoich wcześniejszych przygód.

     — O tak. — Przytaknęła mu, myśląc tylko o tym, by trzymać pęcherz w ryzach.

     — Wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tych z Indii i Zachodniej Azji, gdzie podmywasz się własnymi rękoma.

     Faktycznie Polnareff miał niemiłe historie z toaletami. Nie było co się dziwić, gdyż każdego turystę takie rzeczy, jak świnia zaglądająca od spodu toalety, wprawiłyby w osłupienie i odrazę. Załatwianie swoich potrzeb, będąc ukrytym w zieleni, wydawało się ciekawszą opcją, o ile miało się pod ręką papier oraz butelkę wody. Każdy z nich zawsze mógłby liczyć na obstawę patrolującą, czy nikt nie nadchodzi, jednak taka sytuacja i tak nie miałaby miejsca, gdyż postępowanie w ten sposób godziłoby w ich dumę.

     Jechali tak dalej, zbliżając się coraz bardziej do miasta. Nikt nie zauważył, że po lewej stronie coś się znajdowało. Nikt, poza Jotaro. Świeże zwłoki psa, niezbyt wyraźne w ruchu auta, zwisały nabite na pal. Rzecz ta była tak niespodziewana i makabryczna, że ciężko było uwierzyć własnym oczom. Czy to naprawdę mogło być to, co widział?

     — Coś nie tak, Jotaro? — zaniepokoił się Joseph, widząc szok w jego oczach i słysząc cichy, gwałtowny wdech powietrza.

     — Nie. To nic takiego.

     Naprawdę tak myślał. Uważał, że musiało mu się coś przewidzieć albo tak naprawdę nie było to nic istotnego lub dziwnego w tych rejonach.

     Gdy już wjechali do miasteczka, minęli jedynie kilkoro ludzi oraz budynków. Widok zupełnie niepodejrzany. Wydawało się, że ludzie mieszkający tu nie byli „na czasie” z obecną technologią i luksusami, jakie dawała, nie byli oni jednak także zacofani. Prowadzili swoje proste, spokojne życia w znanym społeczeństwie. To przynajmniej można było pomyśleć, gdy się na nich pobieżnie spojrzało.

     — To ładne małe miasto — stwierdził Joseph, trzymając się za brodę, chociaż tak naprawdę wcale nie był wyjątkowo zachwycony tym miejscem. — Powiedziałbym, że jego populacja wynosi kilka tysięcy.

     Zatrzymali się dosyć prędko. Nie mogli jechać na ślepo – dosłownie i w przenośni. Jeśli chcieli gdzieś nocować, musieli się dowiedzieć gdzie, w tej mgle można było przeoczyć takie miejsce. Gdy tylko auto stanęło, Kakyoin, który był sprawnym obserwatorem, natychmiast z niego wyszedł i wskazał na budynek z zielonym szyldem.

     — Spytajmy o hotel w tej restauracji.

     Polnareff obserwował przechodzących tędy ludzi. Jeden mężczyzna miał na głowie chustę, inny niósł na głowie czerwoną miskę. Wszyscy podążali ścieżką swojego życia, pracowali jak w zegarku, nie zwracając uwagi na obcych.

     — To miasteczko jest dziwne ciche. — Podszedł kilka kroków ku środku drogi. — Każde inne miejsce było bardzo zatłoczone i głośne.

     — To pewnie przez mgłę — Joseph próbował go uspokoić. — Słuchajcie wszyscy! — zwrócił się do wszystkich swoich towarzyszy, chcąc coś ogłosić. — w Pakistanie i dalszej zachodniej islamskiej części świata tak się wita z ludźmi. — Wskazał na siebie kciukiem, komunikując, że mają robić to, co on. — Najpierw uśmiechacie się i mówicie... — Gwałtownie odwrócił się do mężczyzny stojącego w progu drzwi do restauracji. — Assalamu alaikum!

     Mężczyzna z niewzruszoną twarzą patrzył przed siebie. Joseph zaczął wątpić w swoje działania, a gdy odźwierny zmienił niespodziewanie tablicę z „otwarte” na „zamknięte”, nie rozumiał, dlaczego tak się stało.

     — Nie musiałeś tak nagle zamykać sklepu... — Machał rękoma w zakłopotaniu. — Chcieliśmy tylko o coś zapytać. Czy jest tu jakiś hotel?

     On jednak dalej stał jak posąg. Ciężko było stwierdzić czy w ogóle patrzył na nich, wzrok spod opadających powiek miał pusty.
     Anari czuła jak coraz bardziej pęcherz domaga się skorzystania z toalety. Na pewno nie zostałaby wpuszczona, a restauracja była najbliższym miejscem, które z pewnością miało łazienkę.

     — Nie wytrzymam — powiedziała zdesperowanym głosem i wyciągając coś z kieszeni, przykucnęła, jakby chcąc zawiązać buty. Zrobiła mały zamach przy ziemi i rzuciła przed siebie metalowy przedmiot, mając nadzieję, że brzdęk nie zwróci uwagi postawnego faceta. Nie zwrócił.

     Odeszła mały kawałek od nich i rozejrzała się po okolicy. Było tu dużo ludzi, ale wszyscy byli tak zajęci sobą oraz swoimi obowiązkami, że nic by nawet nie zauważyli.

    — Danse Macabre: Dead Or Alive! — przywołała swój Stand, który od razu otworzył portal, w którym zniknęła. Wszystko to obserwowali Kakyoin i Jotaro, zastanawiający się, co właśnie zrobiła.

     I niespodziewanie dziewczyna pojawiła się za plecami mężczyzny w przejściu. Podniosła przedmiot z ziemi i od razu weszła w głąb tego miejsca, by odnaleźć łazienkę. Joseph był tak przejęty jednostronną rozmową, że nawet tego nie zauważył.
     W środku było bardziej osobliwie niż na zewnątrz. Część mgły dostawała się także tutaj, tworząc równie tajemniczy klimat, co na zewnątrz. Nie było tu czuć żadnych zapachów ani słychać rozmów czy dźwięków sztućców uderzających delikatnie o talerze. W głąb pomieszczenia można było znaleźć kwadratowe stoły, przy niewielu stołach ludzi, którzy siedzieli przed swoimi daniami zupełnie jak martwi, nie robiąc nic. Dziękowała Bogu, że toalety były niemal przy wejściu, dzięki czemu nie musiała przechodzić przez to niepokojące miejsce. W łazience było wystarczająco czysto, by nie bać się z niej skorzystać. Ściany może nie lśniły czystą bielą, bo raczej były postarzałe, ale nie narzekała. Chociaż nikogo tu nie było, przez stres szybko załatwiła swoje potrzeby.

     — Halo?! — Joseph poczuł, jakby mężczyzna zupełnie nie rozumiał wypowiadanych przez niego słów.

     Człowiek w drzwiach odwrócił się i rzucając olewcze „Nie wiem”, wszedł do środka.

     — Hej! Czekaj! — oburzył się Joseph, ruszając za mężczyzną. — Jak to nie wiesz? — Stanął jak wyryty, zauważając jak po karku osoby, z którą rozmawiał chodzące karaluchy. Już nie ubiegał się o informacje. — C-co jest z tym kolesiem? — spytał zdziwiony, ale pomyślał sobie, że to, co widział, było tylko jego wyobraźnią.

     Anari otwierała drzwi, ale zobaczyła ruch, więc szybko się cofnęła. Po odczekaniu chwili uchyliła je, rozglądając się, czy nie ma tutaj tego człowieka. Widząc, że teren jest bezpieczny, wróciła do swoich towarzyszy.

     — Dowiedzieliście się czegoś? — spytała wszystkich, gdy tylko ich ujrzała.

     — Niestety nie...

     Joseph wyglądał na zagubionego.

     — Jestem pewien, że nie mógł cię zrozumieć, bo źle to wymówiłeś. — Polnareff wskazał kciukiem w bok. — Spytajmy tego gościa, co tu siedzi. — Przesunąwszy się w lewo, z przyjaznym wyrazem twarzy, pochylił się nieco nad mężczyzną okrytym szarą szatą, który siedział oparty o słup na ziemi. — Hej, ty! Wybacz, ale szukamy hotelu. Najlepiej hotelu z ładnymi, czystym toaletami. Znasz jakieś... — Wydał z siebie stłumiony dźwięk i momentalnie zamarł, zauważając dokładniejszy stan osoby, do której się zwrócił. Miał wytrzeszczone oczy i otwartą buzię, twarz przepełnioną przerażeniem. — Hej! Co się dzieje? — Chciał nim potrząsnąć i go ocucić, ale gdy tylko złapał jego ramię, ciało zachwiało się i wykrzywiło do tyłu, odsłaniając dokładnie jego twarz. Z głębi gardła zaczęły wychodzić, wspinając się po języku, dwie małe jaszczurki, jedna po drugiej.

     — Nani?! — krzyknęli wszyscy poza Jotaro, gdy tylko to zobaczyli. Na twarzach Kakyoina, Anari oraz Josepha pojawiło się zdziwienie, Jotaro próbował zrozumieć całą sytuację, a Jean poza zdziwieniem był także obrzydzony.

     — Jest martwy! Umarł z wymalowanym przerażeniem na twarzy! Co to ma znaczyć? — panikował Polnareff. — Czemu leży martwy na ulicy? Co było powodem śmierci?! Zawał serca? Udar?

     W tym momencie wtrącił się Jotaro, który przez cały ten czas wszystko analizował.

     — To mogłoby być to... — Podszedł do przodu. — Ale to nie wygląda na zwykły problem z sercem.

     Spojrzał na jego dłoń, a zaraz za nim Polnareff.

     — Pistolet! On trzyma pistolet...

     W rzeczy samej mężczyzna miał w dłoni pistolet, chociaż martwe palce ledwo go trzymały. Z lufy ulatywał jeszcze dym.

     — Dopiero zauważyłeś? — Zdziwił się Kakyoin.

     — Wydostaje się z niego dym. Wystrzelił — zauważył Jotaro.

     — Wydaje się, że niedawno... — wtrąciła Anari.

     — Wystrzelił może od dwóch do pięciu minut temu — Joseph rozwinął to spostrzeżenie. — Było to więc chwilę przed naszym przyjazdem.

     — To samobójstwo? Zastrzelił się? — spytał zestresowany Polnareff.

     — Nie — odpowiedział mu Kakyoin. — Nie widać żadnych ran na ciele i nie ma nigdzie krwi.

     — Więc jak umarł? — Anari była równie spięta, co Polnareff.

     Joseph przykucnął nad ciałem.

     — Właśnie! Spójrz na niego! — Polnareff ugiął kolana. — Jego twarz jest tak wykrzywiona, jakby krzyczał w całkowitym terrorze!

     — Nie wiem... — rzekł Joseph. — W co strzelał? Co do diabła się tu dzieje?

     Kakyoin spojrzał na ludzi, którzy wciąż niewzruszenie szli w swoją stronę.

     — Nikt w tym mieście nic nie zauważył?

     Zauważywszy w pobliżu dwie postacie, wyciągnął ku nim dłoń.

     — Przepraszam, proszę pani... Ktoś tu umarł. Proszę, zadzwoń na policję.

     Pierwsze odwróciło się dziecko, ale natychmiast skryło się za matką z bobasem w ramionach. Ona odwróciła głowę w stronę chłopaka, ujawniając twarz pełną ropiejących bąbli, które popękały, przez co żółta ciecz zaczęła z nich wypływać.

     — Przepraszam. — powiedziała, zakrywają twarz rękawem. — Wygląda na to, że moje pryszcze ropieją. Chciałeś czegoś?

     Noriaki się otrząsnął.

     — Powiedziałem, żebyś zadzwoniła na policję.

     — Policję? — Opuściła rękę. — Po co?

     Kobieta przyprawiała go o dziwne, nieprzyjemne uczucie, ale teraz liczyła się sprawa ze śmiercią tego mężczyzny. Wskazał na niego.

     — Patrz! Tu jest martwe ciało!

     Podrapała się po pryszczach.

     — Jest tu martwe ciało? Czy mogę cokolwiek zrobić?

     — Przed chwilą poprosiłem cię o wezwanie policji!

     — Tak, tak, zadzwonić na policję. Dobrze. — Odwróciła się i zaczęła odchodzić. — Moje pryszcze ropieją, to swędzi. Strasznie swędzi...

     Kakyoin zakrył twarz w obrzydzeniu. Rozejrzał się jeszcze raz wokół. Wciąż nikt nie reagował.

     — Co jest z tymi ludźmi? Ktoś umarł i nawet jedna osoba tego nie zauważyła. Nie ma ciekawskiego tłumu. Czy ci ludzie nie usłyszeli nawet wystrzału? Są bardziej niewzruszeni od ludzi w wielkich miastach jak Nowy Jork lub Tokio.

     Jotaro zdołał zauważyć co innego. Pies, ten sam, którego wcześniej zdawało mu się widzieć nabitego na pal, teraz przechadzał się uliczką.

      Po plecach Anari przeleciał zimny dreszcz. Ten zapach... Wcześniej nie zwróciła na niego uwagi, ale teraz go wyczuła. Śmierdziało tu śmiercią, mgła tylko rozmywała tę woń.

     — Coś tu jest nie tak. — Odwróciła się do Josepha. — Załatw mi, proszę, jakoś łóżko, nieważne jak. Nie chcę, żeby ktokolwiek więcej zauważył, że tu jestem. Masz. — wręczyła mu do dłoni duńską monetę z dziurą w środku. — Zostaw ją w pokoju, tam będę mogła wyjść — powiedziała, po czym nie dając nawet Josephowi nic powiedzieć, przywołała Danse Macabre i zniknęła w portalu. Joseph tylko mruknął coś pod nosem i schował monetę do kieszeni.

     — Wygląda na to, że mgła się zagęszcza — zauważył Polnareff.

     Kakyoin podszedł bliżej do nich.

     — Jakby pochłaniała całe miasto.

     — To niepokojące. — Jean wskazał palcem do góry. — Czy ta część nie wygląda jak czaszka?

     Jotaro tak samo, jak Joseph, pochylił się nad zwłokami.

      — Co chcesz zrobić, dziadku? Nie myślisz chyba, że to sprawka kolejnego użytkownika Standu?

     — To wydaje się niemożliwe, nie ma motywu. Czy ktoś polujący na nas zabiłby człowieka, który nie ma z nami nic wspólnego, przed naszym przyjazdem? Jeśli tak, to dlaczego? Ale istnieje taka możliwość. Jego śmierć wydaje się nietypowa. Sprawdźmy ciało na tyle, na ile się da bez dotykania go, zanim policja przyjedzie. — Wyciągnął długopis i nim przesuwał warstwy materiału. — Wygląda na to, że podróżował, zupełnie jak my. Ma bilety na autobus i pociąg. I wygląda na to, że jest z Indii, ma hinduskie pieniądze. — Zmienił miejsce przeszukiwania na jego klatkę piersiową. — Nie jest z tego miasta. Oh?! — Zdziwił się, odkrywający materiał. — Rana! — Wszyscy się poruszyli, gdy on odkrył klatkę piersiową mężczyzny jeszcze bardziej. — Na jego szyi jest rana wielkości monety. Czy to powód jego śmierci?

     — Czemu rana nie krwawi? — dopytywał się Jojo. — przy tak wielkiej dziurze powinna wylewać się litrami. Przynajmniej normalnie. Wygląda na to, że to nie jest zwyczajny morderca. Musimy wiedzieć. Nie wahajmy się — Sięgnął do zwłok. — Ściągnijmy jego ubrania — powiedział, po czym szarpnął za materiał, ukazując nagi tors mężczyzny, pełen dziesiątek dziur podobnej wielkości.

     — Co jest z tymi zwłokami? — Przeraził się Polnareff. — Wszędzie są dziury! Wygląda jak ser z kreskówki "Tom & Jerry"!

     — I z żadnej z tych dziur nie wypływa krew. — Zauważył Joseph. — Jak do diabła ten mężczyzna został zabity? Co to wszystko znaczy?

     — Bądź ostrożny — ostrzegł go Jotaro. — Anari miała rację, coś tu jest nie tak. Możliwości przebywania użytkownika Standu w pobliżu wzrosły.

     Joseph wstał i postawił rękę na fragmencie samochodu, zamierzając do niego wskoczyć.

     — Hej wszyscy! — krzyknął podczas skoku. — Wsiadajcie do auta! Opuszczamy to miasto!

     W trakcie lotu w stronę siedzeń zorientował się, że wcale nie wskakuje do auta, a na ostre szpikulce czarnego, metalowego płotu.

     — Nani?! To niemożliwe! To nie jest auto! Hermit Purple! — krzyknął, zanim zdążył nabić się na ostrze czy nawet najzwyczajniej się zranić. Jego Stand go uratował.

     — Hej, staruszku. Co do cholery wyprawiasz. Jesteś głupi?

     Joestar osunął się po ścianie z ulgą.

     — Oh, no! Co masz na myśli, pytając, co wyprawiam? Jeszcze przed chwilą stał tu samochód!

     — Samochód? — zdziwił się Jean. — Zaparkowaliśmy go tam. — Wskazał na miejsce niedaleko.

     — Co? — Złapał się za głowę. — A-Ale przed chwilą... — przerwał, widząc zbliżającą się do nich, niską staruszkę. Kobiecina była naprawdę drobna, w dodatku zgarbiona, co odejmowało jej kilka centymetrów. Miała w prawej dłoni laskę wyższą od niej samej, jednak wcale się nie podpierała. Stukała jedynie o ziemię, jakby chcąc wszystkim zakomunikować, że idzie. Każde z nich podeszło do niej bliżej i gdy stanęli naprzeciwko siebie, skinęli wzajemnie głowami na przywitanie.

     — Widzę, że jesteście podróżnikami. Obawiam się, że to zbyt niebezpieczne, żeby jechać gdzieś w taką mgłę. Mamy tu wiele klifów — powiedziała skrzeczącym, przyjaznym głosem. — Prowadzę hotel. Może zatrzymacie się u nas na noc? Dam wam rabat.

     Wyglądało na to, że poznana przed chwilą staruszka chwilowo wydawała się jedyną normalną osobą w tej mieścinie. Polnareff wydawał się zachwycony tym faktem, jednak u Jotaro wzbudziło to pewne podejrzenia. Wiedzieli, że wróg może być wszędzie, więc trzeba było uważać. Mgła postawiła ich w niekorzystnej sytuacji. Tracili czas na przeczekiwaniu jej, w dodatku byli uwięzieni na terenie, w którym grasowało zagrożenie i nie wiadomo było, skąd nadciągnie podczas ataku. Dlatego Jojo próbował kontrolować sytuację i nie opuszczać gardy. Gdy tylko coś wydało mu się podejrzanego, zaraz zwracał na to uwagę, kiedy w tym czasie Polnareff żartował sobie w najlepsze z Enyabą, nie wiedząc nawet, że ona to tylko mistrzowsko odegrana rola.
     Każde z nich wpisało się do listy gości, jedni dokładnie, Jotaro – ze względu na swoją podejrzliwość – podpisał się jako Qtaro. Od tego momentu mogli już pójść do siebie.

~~~~~~~~~~~~~~~

Zobaczyłam pierwsze gwiazdki pod rozdziałami i bardzo mnie to uszczęśliwiło, dziękuję.
Mogę pomijać pewne części z anime lub opisywać je bardziej pobieżnie, bo jednak praktycznie wszystko znacie z oglądania. W takim przypadku lepiej jest jednak skupić się na akcjach, gdzie jest nowa postać.
Stwierdziłam też, że nie będę tłumaczyć niektórych kultowych zwrotów ʕ ·ᴥ·ʔ
Miłego dnia lub wieczoru wam wszystkim!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro