XXVI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Szturmowiec miał rację. Napieprzało deszczem. Materiałowe dachy, źle rozciągniętych namiotów, uginały się pod ciężarem wody. Sucha ziemia, momentalnie zamieniła się w lepkie, gęste błoto. Do tego dochodził wiatr, zacinający deszczem akurat w nasze twarze. W takich warunkach musieliśmy zwinąć obóz, i ruszyć na bitwę. A nawet nie było mowy o zjedzeniu śniadania. Cały prowiant przemókł, ponieważ woda dostała się do składziku. Zostaliśmy z niczym. Nie było czasu na polowanie, więc ruszyliśmy z pustymi żołądkami. 

Droga była ciężka. Muł skutecznie utrudniał wędrówkę. Zapadałam się w nim po kolana. Pomimo wysokich butów, dostawał się do środka. Praktycznie od razu przemokły mi skarpetki. O dziwo, pod kombinezon nie dostała się ani jedna niechciana kropla. Materiał skutecznie chronił przed wilgocią i porywistym wiatrem. W tamtym momencie, nawet nie obchodziło mnie z czego jest wykonany. Liczyła się tylko ochrona, jaką mi dawał. 

Przez trudne warunki pogodowe, nasza pomoc mogła nie dojść na czas. O dziesiątej mieliśmy być. Godzina przybycia zbliżała się nieubłagalnie, a ja nie słyszałam "wojennych dźwięków". Na dobrą sprawę, to nawet nie wiedziałam jak wygląda bitwa. Nigdy nie brałam w żadnej udziału. Nie za bardzo wiedziałam, jak się odnajdę w tym całym chaosie. W takiej ogromnej grupie wojowników. Nie wiedziałam jak walczyć u czyjegoś boku. Mój jedyny raz, kiedy walczyłam przeciwko większej ilości osób niż jedna, nastąpił podczas gdy Kylo Ren wybierał swojego ucznia. Ciarki mi przeszły na to wspomnienie. 

John. Ciekawe co by teraz robił, gdyby żył? Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. Nie mogłam płakać. Joha nie było i mój płacz nic nie mógł zmienić. Mimo to, nie otarłam łzy. Przez deszcz i tak nikt jej nie spostrzegł. Jednak, ktoś wyczuł mój chwilowy smutek. Kylo wysłał w moją stronę pocieszającą strużkę mocy. Nadal nie wiedziałam, jak on to robi. Chciałam odpowiedzieć tym samym, ale próba przysporzyła mnie jedynie o ból głowy.

*

Pole bitwy nie wyglądało tak, jak to sobie wyobrażałam. Było tak... cicho. Pomimo deszczu, ptaki dzióbały ostudzone ciała. Ale polegli nie wyglądali upiornie. Trwali w spokoju. Nikt po nich nie przyszedł. Ludzie pozwolili swoim towarzyszą broni, wykrwawić się na gołej ziemi. Pozwolili, żeby odeszli w deszczu. Żeby ich krew, zmieszała się z błotem. To było przykre, nie ohydne. 

Przeszliśmy przez pole usłane trupami, w kompletnej ciszy. W pewien sposób, okazaliśmy szacunek poległym. Nigdy nie mieli zaznać spoczynku w ziemi, więc chociaż to im się należało.

*

Obóz był rozbity praktycznie zaraz za polem. Zginęło tak wielu, ponieważ wróg zaatakował z innej strony, niż się spodziewano. Dlatego też wezwano naszą jednostkę. Żeby uzupełnić braki w ludziach. Kiedy się o tym dowiedziałam, poczułam się jak zwierzę. 

Z racji, że puki co było spokojnie, udałam się niewielkiego namiotu w którym trzymano jedzenie. Wybór nie był oszałamiający. Miałam do wyboru krakersy, sucharki. Albo krakersy i sucharki. Szwedzki stół. Postawiłam na krakersy i gorzką herbatę. Ten posiłek, miał mi dać energię, niezbędną do walki. Miał, ale nie koniecznie dał. 

*

Bitwa zaczęła się niewinnie. Strony wymieniły się strzałami z blasterów. Padło tylko kilku szturmowców. I wtedy się zaczęło. Nie zaatakowała nas jedynie piechota. Do tego doszły siły powietrzne. W przestworzach unosiło się tyle wrogich myśliwców, że miałam wrażenie, że wypuścili wszystkie jednostki. Ruch Oporu okazał się liczniejszy, niż sądziłam. 

Trzymałam się z tyłu. Kapitan polecił mi atak, kiedy wyczuję, że robi się źle. Według mnie, od początku nie było dobrze. Z każdą kolejną minutą walki, spychano nas w las. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Tak fatalne położenie, od razu skreśliło by naszą wygraną. W którą szczerze powątpiewałam. I to coraz bardziej. 

W pewnym momencie, straciłam poczucie czasu. Przestałam liczyć trupy. Ilość śmierci, zniszczyła mnie. Miałam ochotę upaść na ziemię i się rozpłakać. Niby od dziecka byłam przygotowywana na pozbawianie życia, ale wcześniej nie widziałam czegoś podobnego. Czegoś tak okrutnego. Białych pancerzy było znacznie więcej niż poległych członków Ruchu Oporu. Wygrywali. 

Kiedy byłam bliska poddania się, wycofania i ucieknięcia do względnie ciepłego namiotu, usłyszałam dźwięk. Cudowny zgrzyt, z którym byłam zapoznawana od najmłodszych lat. Miecz świetlny. Gdzieś wśród naszych, był ren. Nie mogłam się poddać. Sięgnęłam do biodra i czerwień zabłysła. 

Kierowałam się sykiem miecza drugiego rena. Moja droga, została usłana trupami, pozbawionymi rąk, nóg i głów. Starałam się nie myśleć o tym, ile żyć odebrałam. Potem. Potem będę przepraszać. Teraz musiałam działać. Walczyć tak długo, aż nie padnę. Aż nie polegnę. Chociaż bardzo tego nie chciałam. 

W momencie, kiedy prawie dogoniłam rena, coś przestało mi się zgadzać. Moc. Nie czułam ciemnej strony, którą powinien emanować posiadać miecza. Jasność. Czysta, gładka i krystaliczna jasność. To nie był ren. Niebieski miecz, natarł na mnie niezgrabnie. Bez problemu odparłam nieudany atak. Cięłam od dołu, jednak ku mojemu zdziwieniu, zostałam zablokowana. W tamtej krótkiej chwili, mogłam się przyjrzeć przeciwnikowi. Ze strachem spoglądały na mnie zielone oczy. Jej złote włosy, dawnej upięte w ciasny warkocz, targał silny wiatr. Ta dziewczyna nie miała pojęcia o walce. Nie wiedziała nawet czym jest moc. A w jakiś sposób, zablokowała mnie.  Nie miałam zamiaru się z nią cackać. Uderzyłam ponownie, tym razem od góry. Trafiłam. Moje ostrze gładko przecięło skórę na barku dziewczyny. Krzyknęła i upadła na kolana. Miałam ochotę się nad nią pastwić. Użytkownicy jasnej strony nie powinni żyć. Niszczyli harmonię. Podeszłam do swojej ofiary wolnym krokiem. Nie zasługiwała na szybką śmierć. Najpierw, chciałam poobcinać jej palce. Potem dłonie. Potem przedramiona. Chciałam ciąć ją po kawałeczku, kończąc na głowie. Miała cierpieć. Już unosiłam miecz. I wtedy moje udo przeszedł przeszywający ból. Ktoś we mnie strzelił.

- Olivia!

Do spazmatycznie oddychającej dziewczyny, dopadł chłopak. Brunet, trochę starszy ode mnie. Spojrzał przelotnie na bark nijakiej Olivii, a następnie przeniósł wzrok na mnie. W jego brązowych tęczówkach, szalały płomienie. Strzelił we mnie ponownie. Tym razem byłam przygotowana. Pomimo bólu, stanęłam pewnie na dwóch nogach i odbiłam pocisk. Dałam radę zrobić tak z czterema. Potem ranna noga odmówiła mi posłuszeństwa. Załamała się pode mną. Brunet znowu wymierzył. Uniosłam rękę. Jak nie dam rady bronić się mieczem, zrobię to mocą. Ale nie musiałam. Czerwone ostrze przeszyło chłopaka na wylot. Jego wiotkie ciało opadło, odsłaniając mi sylwetkę mojego wybawcy. Zaschło mi w gardle, kiedy spostrzegłam białą bliznę, przecinającą twarz na pół. 

- David. 

Był tu. Uratował mnie. Przy okazji, odciął głowę blondynie. Zapiął sobie jej miecz za paskiem i podszedł do mnie bez słowa. Pomógł mi wstać. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Ostatni raz, widziałam go dzień po balu. Byliśmy skłóceni, a mimo to, ocalił mnie. 

- Nie patrz tak na mnie Rey. Ty zrobiłabyś to samo. Uważaj na tą nogę. I najlepiej wróć do obozu. 

Już się odwracał, z zamiarem ponownego wpadnięcia w wir walki. W ostatniej chwili, złapałam go za ramię. 

- Przepraszam. Za wszystko. 

Spojrzał na mnie z niesłychanym spokojem i odetchnął cicho. 

- Nie musiałaś. I tak ci wybaczyłem. 

Wyrwał się z mojego chwytu i zniknął gdzieś pomiędzy szturmowcami, a rebeliantami. Przez chwilę zapominałam, że znajduję się w środku pola bitewnego. Kulejąc, ruszyłam w stronę obozu. O dziwo, nikt nie zwracał na mnie uwagi. 

*

To była katorga. Z początku byłam w stanie iść. Ale po przejściu niespełna dziesięciu kroków, noga ponownie się pode mną załamała. Musiałam naderwać mięsień. Do sześciu upadnięć, podnosiłam się i parłam dalej. Przy siódmym, nie miałam siły. Szłam na czworaka. Co chwile ktoś się o mnie potykał, albo deptał mnie po palcach. Chciałam do łóżka. Najlepiej do tego, które dzieliłam z Kylo. On sobie na pewno radził lepiej niż ja. Raczej wątpiłam, żeby czołgał się na kolanach między wojownikami, wracając do obozu w trakcie bitwy. Takiego upokorzenia, mogłam doświadczyć jedynie ja. 

Chodzenie na czworaka, okazało się strasznie męczące. Gliniaste podłoże, po całodniowym opadzie deszczu, zamieniło się w bagno. Wręcz płynęło. Co chwila lądowałam twarzą w lepkiej brei. Cała byłam brudna, mokra i zmarznięta. Nawet dziwaczy kombinezon, zaczął przepuszczać wodę i wiatr. Głosy przestały do mnie docierać. Nie rozumiałam słów, które raz za razem ktoś wykrzykiwał. Jednak domyśliłam się, że chodziło o odwrót. O nasz odwrót. Przegrywaliśmy. Ocaleni, usiłowali biec w stronę obozu. Jednak rany i pogoda, bardzo im to utrudniały. Tylko krzyk. Tyle pozostawało z tych ludzi. Postrzeleni w plecy, podczas ucieczki. Odwróciłam się. Musiałam się upewnić. Pomimo, że czułam Davida w mocy, musiał zobaczyć, czy na pewno żyję. Czy zmysły ze mnie nie kpią. Żył. Żył i nadal walczył. Widziałam jego zmęczenie, coraz powolniejsze ruchy. Mógł nie dać rady. Nawet z daleka widziałam, krew sączącą się z jego rany na ramieniu i łydce. Był znacznie osłabiony. Upadł. Z mojego gardła wydobył się niemy krzyk. Nie, nie, nie! Nie mogłam go stracić.

Nie myślałam za wiele. Moja dłoń samoistnie sięgnęła do buteleczki. Ciężko mi ją wyło otworzyć zabłoconymi rękami. Udało się zębami. David, trzymaj się! Nie było innego wyjścia. Mocno uścisnęłam wisiorek od Kylo. Nie wiedział jakie będą skutki. 

Połowę płynnej mocy wlałam sobie do gardła. Nie miała smaku. Resztką, oblałam sobie twarz. Nie wiedziałam jak jej użyć. A musiała zadziałać. To była ostatnia deska ratunku. Dla mnie, dla Davida. Dla całego oddziału, a może i nawet Najwyższego Porządku. Działałam w dobrej sprawie. 

Z początku nie działo się nic. Jakbym napiła się wody. Dopiero po jakiś dwóch minutach, poczułam zryw. Moc ze strumyka, łączyła się z moją. Nigdy wcześniej, nie czułam takiej energii. Nigdy wcześniej, nie byłam taka silna. 

Uniosłam rękę...


Hejka!

Dzisiaj trochę później, ale mam nadzieję, że Wam to nie przeszkadza. Dla tych co nie wiedzieli, wrzuciłam nową książkę. Jest już skończona. I bardzo króciutka. Ale mam nadzieję, że się komuś spodoba. 

Zachęcam do komentowania i wyrażania własnej opinii o dzisiejszym rozdziale. 

Do następnego i niech Moc będzie z Wami!

P.S. 

Nie sprawdzone! Za błędy, przepraszam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro