Spotkanie 8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ból.

Przeszywający, odbierający oddech ból po lewej stronie to jedyne, co czuła przez te kilkanaście sekund – a może godzin – kiedy niefortunnie upadła na ziemię. Uczucie senności powróciło ze zdwojoną siłą, przy każdym oddechu fale tępego bólu napierały na nią i przygniatały do ziemi. Nawet nie próbowała się poruszyć.

Jeszcze nigdy nie czuła się tak zmęczona; sama nie wiedziała, czy już śpi, czy dopiero zasypia. Powieki zbyt ciążyły, by mogła je otworzyć. Otwierała usta, by nabrać kolejny płytki oddech i krzywiła się przez piach zgrzytający między zębami.

Cały czas słyszała i czuła Michaela gdzieś obok siebie. Był przerażony, nie potrafił tego ukryć. Próbował podnieść dziewczynę, lecz przy każdym najmniejszym dotknięciu krzyczała, jakby ją ranił nożem.

– Musimy dotrzeć do Renée. Bądź wreszcie cicho i wstawaj – wysapał lekko drżącym, ale i zirytowanym głosem, mało delikatnie ciągnąc ją do góry za prawe ramię.

Z każdą kolejną sekundą słyszała i czuła coraz więcej, ale kiedy próbowała się na tym skupić, wszystko jeszcze bardziej się rozmazywało. Poruszyła lekko głową; nie chciała nigdzie iść, otwierać oczu, nawet krzyczeć – mimo to ten dziwny, świszcząco-charczący odgłos sam wydobywał się z jej gardła.

– Obawiam się, że nie masz wyjścia.

Jęknęła przez zaciśnięte z całej siły zęby, kiedy udało jej się usiąść. Każdy wdech promieniował bólem od żeber aż po czubek głowy, ale kiedy próbowała wstrzymać powietrze, krztusiła się.

Patrzyła na Michaela, próbując odwrócić uwagę od bólu i zmęczenia. Klęknąwszy tuż obok z kapturem zaciągniętym na twarz tak mocno jak zdołał, nie wiedział, co począć z rękoma; wydawało się, jakby część niego chciała już uciekać, ale druga część zatrzymywała go przy niej. Nagle jednak zastygł z przerażenia. Wyglądał, jakby też chciał krzyczeć, lecz głos zatrzymał się gdzieś w gardle.

Cienie zdołały już do nich dotrzeć.

Jeden z mężczyzn skrzywił się na ich widok; może spodziewali się, że po takim upadku nie będą musieli zajmować się dziewczyną. Tym razem nie mieli zamiaru się bawić – zaczęli biec, jednak spod ich stóp nie wydobywał się żaden dźwięk, zupełnie jakby stąpali po miękkiej wacie. Michael bez wahania przełożył rękę Margot przez swoją szyję, podniósł się i zaczął uciekać.

Biegła prawie na oślep; ziemia co chwilę unosiła się i opadała przed jej oczami jak morskie fale. Nigdy nie byłam nad morzem. Jej głowa nieznośnie ciążyła, zdawała się ważyć więcej niż wszystkie te skały nad rzeką, które jako dzieci próbowali przenieść w jedno miejsce, by stworzyć jaskinię. Wiedziała, że jeśli pozwoli myślom odpłynąć, zaśnie i upadnie pod jego nogi. Tak jak wtedy, gdy...

Potrząsnęła głową. Spróbowała skupić uwagę na nogach Michaela, rytmicznie odbijających się od ziemi. Choć starała się dopasować, nie potrafiła myśleć jednocześnie o biegu i oddechu.

– Musimy dobiec do jeziora przy granicy Dijon. Najlepiej sami. – Niespodziewanie skręcił za róg budynku, przez co Margot zatoczyła się i omal nie potknęła o worek śmieci. – Myśl, jak mamy ich zgubić?

Nie odpowiedziała. Chciała zatrzymać się choć na chwilę, by móc nabrać więcej powietrza i wyjąć wreszcie broń, co chwilę uderzającą w już obolałą nogę. Żałowała, że jej nie wyrzuciła.

– Pistolet – wydusiła przez zęby, jednak Michael nie zwrócił na to uwagi. Dlaczego nie weźmiesz tego pistoletu?

Chłopak obejrzał się za siebie, lecz szybko tego pożałował. Zdawało się, że Cienie zmienią kształt na ciemną plamę, by szybciej ich dogonić, ale tym razem zdecydowanie zwolnili. Zatrzymawszy się w końcu, przez kilka sekund z szyderczym uśmiechem patrzyli, jak Margot i Michael – choć powoli – coraz bardziej się oddalają. Momentalnie jednak pyłkowe żyłki z twarzy oraz szyi spłynęły w dół, pozostawiając skórę nieskazitelnie białą, za to całe ich dłonie pokryła czerń – zupełnie jakby właśnie wyjęli je z ognia. Już po krótkim czasie w powietrzu wokół nich pojawiła się dziwna, ciemna mgła, przypominająca dym. Mężczyźni całkowicie w niej zniknęli.

Margot wydawało się, jakby skóra Michaela zaczęła parzyć to gorącem, to zimnem; stała się wilgotna i przybrała niezdrowy odcień prześcieradła. Chłopak natychmiast przyspieszył, jednocześnie panicznie waląc pięścią w drzwi i okna domów, by uciec jak najdalej od mgły. O tej porze jednak Dijon od dawna było pogrążone w głębokim śnie.

– Musimy przejść na drugą stronę, zanim nas dosięgną – mówił gorączkowo do siebie; cisza jeszcze nie zdołała do niego dotrzeć. – Przemienili się, nie złapią nas, jeśli uciekniemy przed mgłą... Tam!

Głuchą noc zakłóciło szuranie gruzu pod ich stopami, kiedy próbowali przedostać się przez na wpół zawalony budynek; prawdopodobnie jeszcze kilka miesięcy wcześniej był to nieduży sklep. Kawałki rudych cegieł boleśnie obijały nogi, a szorstkie ściany raniły skórę dłoni, ale Michael nie zwracał na to uwagi. Przedostali się na równoległą ulicę. Przebiegli na drugą stronę i ominęli zakręt przy Collège’u Champollion, kiedy nagle Margot zesztywniała.

Jej wzrok utknął na kawałku niegdyś białej, teraz niemal czarnej od pyłu i sadzy ścianie dawno zniszczonego budynku, skrywającego się za domem kilka metrów przed nimi. Zdawało się, że doskonale znała każdą jego cegłę, części tynku i ułamaną rynnę, chociaż przez tyle lat nie miała odwagi podejść do nich bliżej niż na odległość jednej ulicy. Bała się na nie spojrzeć; wiedziała, że jeśli jej wzrok powędruje choćby centymetr dalej, nie będzie potrafiła się poruszyć.

Czuła się dziwnie – na chwilę jakby coś się w niej odblokowało, oddech stał się głębszy, a serce zwolniło. Zapomniała o bólu żeber, przeniósł się on za to nieco wyżej. Ziemia zaczęła wysuwać się spod jej nóg. Chciała, żeby Margot upadła; po tak długim czasie żeby wreszcie przyznała, że próbowała zapomnieć. Musiała sobie uświadomić własne tchórzostwo.

Ogarniało ją przeraźliwe zimno, zdawało się ciasno otulać mroźnymi ramionami jej wstrząsane dreszczami ciało, aż zaczynało brakować jej powietrza. Wiedziała, że to nie zasługa Cieni. To te przerażająco puste od pięciu lat ściany, bliższe jej sercu od czegokolwiek na świecie, choć nie chciała się do tego przyznać – nawet przez samą sobą. Nie potrafiła. Wpadła w ich sidła, jednak wiedziała, że nie mogły jej zranić; kiedy patrzyła na zziębnięte mury, łzy powoli ogrzewały policzki i nawilżały popękane, drżące wargi. Chciały uwolnić ją z objęć chłodu. To w ich objęciach powinna być.

Przestała czuć ręce Michaela na swoich ramionach, kiedy próbował ją popychać dalej do biegu. Zdawało się, że jedyne, co na sobie czuła, to szorstki dotyk popękanej ulicy pod nią. Szloch przerywał jej oddech, a bok palił żywym ogniem, jednak to gorycz bolała bardziej. W jednej sekundzie wszystkie wspomnienia, które próbowała zepchnąć gdzieś do tyłu jej głowy, naparły na nią jednocześnie ze wszystkich stron; niemal słyszała szybki tupot ich stóp podczas zabawy, szczekanie psa, śmiechy, czuła ten cudowny zapach kwiatów ze sklepu rodziców. Zdawała się w nich topić.

Obudził ją nagły, pulsujący ból na policzku.

– RUSZ SIĘ WRESZCIE, JEŚLI NIE CHCESZ ZGINĄĆ! – wrzasnął Michael, przecinając śmiertelną ciszę, która zastygła wokół nich zupełnie jak fale na morzu, które naraz się zatrzymały. Gwałtownie szarpnął ją do góry za ramię i popchnął do przodu, jednak raptem cofnął rękę, jakby nagle się opamiętał. Oddychał ciężko, ze szczęką zaciśniętą z całej siły. Margot odsunęła się, cały czas się trzęsąc, z czerwoną twarzą spuchniętą od płaczu i uderzenia o ziemię. Jej ciało zdawało się gubić, jakby została wyrwana ze świata i wrzucona nagle gdzieś indziej. Nie wiedziała, co się dzieje. Michael unikał jej wzroku, ale zauważyła, jak jego oczy niewiarygodnie ściemniały, stały się niemal czarne. Pierwszy raz widziała go w takim stanie. Przypominał dzikie zwierzę w sidłach przeciwników, nieokiełznane i bez skrupułów – byle by przetrwać. Dziewczyna ze zdumieniem złapała się na tym, że mimowolnie zacisnęła ręce w pięści, jakby chciała się... bronić. Przed nim?

Nie pamiętała, jak szybko dotarli nad jezioro; nic więcej nie mówiła, starała się nie patrzeć na chłopaka, który również ani na chwilę nie spuszczał wzroku z drogi przed nimi. Nadal pomagał jej utrzymać się na nogach, jednak zdawał się być nieobecny, niemal automatycznie skręcał w kolejne ulice aż do oddalonego od ostatnich budynków jeziora. Margot, choć wciąż roztrzęsiona, nie mogła pozbyć się sprzed oczu obrazu jego zamarłej z przerażenia twarzy, wściekłości przepełniającej oczy, o których przez kilkanaście ostatnich miesięcy potrafiła myśleć całymi dniami. Czuła się podle.

Nigdy nie zapytała, jak trafił do grupy. Nie tylko jej bliskich odebrały Cienie. Uratował ją, choć sam się narażał. Też się bał, może tak jak ona myślał, że nie zdołają dotrzeć w bezpieczne miejsce, zanim mgła dotrze do nich.

Dlaczego ja wróciłam po to szkiełko?

Michael pomógł blondynce usiąść przy drzewie, jednak zanim zdążyła ułożyć się tak, by ból w boku jak najmniej jej doskwierał, zniknął szybko w grupie mieszkańców ewakuowanej kamienicy. Renée wraz z jakąś dziewczyną z innej grupy zajęta była sprawdzaniem i zapisywaniem nazwisk. Na ich widok otworzyła szeroko oczy, po czym, z zeszytem i długopisem w dłoni, zaczęła iść w stronę dziewczyny, jednak ktoś szybko podszedł do niej i odciągnął do wtulonych do jednej z kobiet, płaczących dzieci.

Margot przez chwilę patrzyła na mętne wody rzeki, obmywające brzeg z drobnych kamyczków i jałowej ziemi, a następnie zamknęła oczy. W porównaniu do ostatnich kilku godzin wydawało się, jakby tamto zmęczenie było chęcią drzemki z nudów. W tym momencie usnęłaby nawet na środku autostrady. Próbowała pogłębić i unormować oddech – pamiętała, jak Édith mówiła o ćwiczeniach oddechowych dla jakiegoś chłopaka, który miał problem z żebrami – ale słabo jej to wychodziło. Nie mogła się skupić, ciągle czuła lekkie mrowienie na policzku. Co w niego wstąpiło?

Otworzyła oczy, kiedy poczuła, jak ktoś kuca tuż obok niej. Renée patrzyła na nią z zaciśniętymi ustami, ale wzrokiem pełnym troski. Margot wytarła nos oraz twarz brudnym rękawem i westchnęła.

– Oszczędź mi komentarzy – powiedziała cicho łamliwym głosem, z trudem łapiąc powietrze przez uporczywe kłucie w boku. – I błagam, powiedz, że... zostały ci leki... przeciwbólowe.

– André przez ciebie zwariuje – stwierdziła i podała jej małą tabletkę. – Zostało kilka, chociaż wszyscy próbują dostać cokolwiek, żeby się choć trochę uspokoić.

Margot natychmiast połknęła lek, nie zważając na przynajmniej dziesięć osób, spoglądających na nią ukradkiem.

– Chcę wiedzieć, jak to sobie zrobiłaś?

Blondynka pokręciła stanowczo głową.

– Dlaczego w ogóle tam wbiegłaś? Jeszcze się niczego nie nauczyłaś, po tylu latach? Musisz zacząć chociaż trochę nas słuchać, bo może się to skończyć gorzej niż złamanie.

– Usłyszałam płacz... dziecka. Myślałam, że... ktoś został. – Czuła się okropnie, okłamując Renée. Oprócz Andrégo, była dla niej najbliższą osobą z grupy. Jednak nie mogła przecież wyjawić jej prawdy.

– Jak udało wam się uciec?

– Przez jakieś ruiny... dzięki Michaelowi.

Grupa przy jeziorze przerzedziła się – większość osób przeszła już poza granice miasta, udając się w stronę tymczasowego schronienia. Margot patrzyła na chłopaka, który stał z dala od innych. Pochylony oddychał ciężko, opierając ręce na kolanach. Zdawało się, jakby wokół niego roztaczała się dziwna aura, odpychająca pozostałych. Renée podążyła za wzrokiem Margot i delikatnie poklepała ją po plecach.

– Nie martw się o niego. Wiesz, jak Oni na nas oddziałują, nawet, jeśli jesteśmy w ich pobliżu choć przez chwilę. Michael spędza wśród Ich otoczenia za dużo czasu, po prostu ponad siły. Reaguje... ciężej. To zostawia ślad – powiedziała cicho, patrząc na chłopaka dziwnym wzrokiem. – Wracajmy do domu.

Margot czuła, jak dziewczyna powoli wstaje i wyciąga rękę, by pomóc jej wstać. Ona jednak cały czas widziała tylko twarz Michaela oraz pozostałości po jedynym miejscu, w którym była całkowicie bezpieczna, kochana. Nie wiedziała, co będzie w bazie, ale mogła z łatwością wyobrazić sobie twarz Andrégo, kiedy tam wrócą.

To nigdy nie będzie mój Dom.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro