18. Syndrom Horacego.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"I had wanted to kill myself, not because I hated living, but because I loved it.

And the truth of the matter is, I think that a lot of people who think about killing themselves feel the same way. They love live but it's all fucked up for them

We were up on that roof because we couldn't find a way back into life, and being shut out of it like that...It just fucking destroys you, man."

― Nick Hornby, A Long Way Down

-


Nieznośny ucisk w żołądku sprawiał, że miałem ochotę zwinąć się w kłębek i cicho jęknąć z bólu, czego oczywiście nie zrobiłem. Nie zrobiłem także wielu innych rzeczy, na które miałem ochotę, w tym zerwać się z łóżka i wyrwać sobie z ręki tą zbędną ilość niepotrzebnych rurek. Chciałem wstać i zacząć krzyczeć, brałem także pod uwagę przebiegnięcie się po oddziale z gołym tyłkiem na wierzchu tylko po to, by ujrzeć zszokowany wyraz twarzy pielęgniarek. Chciałem leżeć i niczego nie pamiętać. Dobrze. że chociaż nadal czegoś pragnąłem.


Przebudziłem się późnym popołudniem z paskudnie obolałym gardłem. Czułem doskwierający chłód, pomimo, iż moje ciało przykryte było trzema kocami. Wiecie co było jednak w tym nie do przyjęcia? To, że obudziłem się w sali, w której byłem całkowicie sam. Tylko biel, zapach leków i środków czystości i ja. Cichy dźwięk skapującej powoli kroplówki do moich żył sprawiał, że jeszcze nie zwariowałem w tej przenikliwej ciszy. Czy spodziewałem się czegokolwiek? Nie. Pamiętałem jak zdesperowany i całkowicie pogrążony w rozpaczy przełknąłem garść leków, których tak cholernie nienawidziłem, mając nadzieję, że może w ten sposób zapłacę choć odrobinę za wszystkie swoje błędy. Leżałem wtedy w błocie obok grobu Jamesa patrząc w gwiazdy, przeklinając samego siebie i swoją egzystencję. Chciałem wtedy naprawdę umrzeć. Nawet się z tym pogodziłem.


Widziałem już nadchodzącą ciemność wiążącą się z ukojeniem. Pragnąłem tego. Wtedy znalazła mnie Jane. Nie byłem teraz pewien co dokładnie do mnie powiedziała, ale wiedziałem jedno. Nie powinna była mnie odnaleźć. Nie powinna była mnie ratować. Nie ratuje się samobójców. Przynajmniej w moim szalonym, samobójczym umyśle, pomysł na to by ratować kogoś kto już nie chce żyć, nie ma sensu. Bo niby jak powinienem teraz się czuć? Jak miałem nabierać co chwilę coraz to nowszego życiodajnego tlenu do płuc z myślą, że byłem bardzo bliski pozbawienia się tego wszystkiego? Jak miała czuć się osoba, która postawiła się przed aktem dokonanym? Mówiło się, że to samobójcy są egoistami. Myślałem zawsze, że to ma dwie strony. Czy nie było egoistycznym posunięciem zmuszanie kogoś do życia tylko po to, by nie cierpieć po jego śmierci? Jak ktoś śmiał zmuszać innego człowieka do życia, skoro ktoś tak bardzo cierpiał z jego powodu.


Życie nie było dla każdego. Śmieć czekała na nas wszystkich. Staliśmy po nią w kolejce. Nikt tak do końca nie wiedział dokąd ona zmierza. Nie powinno się mieć pretensji do kogoś kto decyduje się na przyspieszenie tego procesu. Czasami życie jest gorsze od śmierci. Sam zasmakowałem tego uczucia.


Co miałem z tym wszystkim zrobić? Powinienem się za to nienawidzić. Wyrywać sobie włosy z głowy z niemym krzykiem. Byłem tak bliski końca. Byłem tak bliski zrobienia czegoś tak potwornego swojej rodzinie i przyjaciołom. Prawie zrobiłem to swoim fankom, które na pewno nie zniosłyby tego zbyt dobrze. Jedyne co jednak czułem to to podłe odrętwienie i niedowierzanie, że to nadal trwa. Bo wszystko mnie bolało. Bo moje serce nadal biło w mojej piersi. Nadal w ustach czułem nieprzyjemny rdzawy posmak. Nadal żyłem i to było przytłaczające.


Opadłem z powrotem na poduszkę i odwróciłem twarz w stronę okna, za którym rozpościerał się widok na powoli zachodzące słońce. Prawie je przegapiłem. Prawie nie zdążyłem ujrzeć, jak po raz kolejny świat zapada w głęboki sen. Wiedziałem, że tej nocy kilka osób targnie się na swoje życie w akcie równie potwornej desperacji co ja sam. Myśląc o tych obcych mi osobach czułem jedynie beznadziejny uścisk bólu w klatce piersiowej. James przecież to zrobił, pozostawiając mnie w paskudnej ruinie emocjonalnej. Boże. Zamknąłem oczy czując jak moje oczy płoną od powstrzymywanych łez. To wszystko było dla mnie po prostu zbyt trudne.


Czułem się jak impresjonistyczny obraz, podarty na drobne kawałeczki przez okrutność losu i to co mnie spotkało. Nagle, gdy miałem poddać się, pozwolić temu wszystkiemu co ze mnie pozostało spłonąć, a resztkom dać porwać się przez wiatr, ktoś postanowił pozbierać małe cząsteczki, które kiedyś stanowiły mnie samego, w jedno. Nikt nie pozostawił mi jednak żadnej instrukcji obsługi co do tego jak powinienem powrócić do początku. Jak miałem sam się naprawić. Jak miałem odnaleźć każdy wciąż bolący kawałeczek i ułożyć go z powrotem na miejsce tak, by na nowo stworzyć ten sam efekt? Jak miałem poskładać się w jedność, skoro po rozsypaniu się na kawałki ja sam zamieniłem się w zupełnie inne dzieło? Przypominało to układanie puzzli o tysiącu elementów i zdanie sobie sprawy w połowie pracy, że układanka z bajki Disneya zamieniła się w mroczny obraz jaskini pełnej potworów. Byłem w tej chwili wrakiem człowieka rozsypanym na drobne kawałeczki, które po prostu już do siebie nie pasowały. Powinienem był wtedy umrzeć. Doskonale o tym wiedziałem.


- Przepraszam? - Dotarł do mnie cichy nieznany głos. Nie zareagowałem. - Widzę, że się Pan już obudził. Czy możemy porozmawiać? - Nadal patrzyłem przed siebie marząc o tym, by po prostu stąd uciec. Drobna sylwetka zastąpiła mi widok na okno i zmusiła mnie, bym na nią spojrzał. Stała przede mną bardzo niska brunetka o miłej twarzy. - Nazywam się doktor Kent. Jestem psychiatrą.

- Dlaczego przysłali psychiatrę, a nie psychologa?

- Bo podejrzewa się Pana o większe problemy, w których rozwiązaniu mogę pomóc. - Myślę, że zrobiłoby to na mnie wrażenie, gdyby nie to, że podobne oświadczenia słyszałem tysiące razy i za każdym razem nic nie ulegało zmianie.

- Już się leczę. Nie potrzebuję kolejnych konsultacji. - Odparłem leniwie podciągając się na twardym łóżku. Kobieta przyglądała mi się uważnie. Jej spojrzenie było tak intensywne i przenikliwe, że obawiałem się, że samym patrzeniem w moje oczy dowie się co siedzi w mojej duszy.

- Nie chcę owijać w bawełnę, nie tak zwykłam pracować... - Zaczęła patrząc na moje reakcje. - Ale podejrzewam cię Harry o próbę samobójczą.

- Chciałem się jedynie naćpać. Byłem już mocno pijany. Przesadziłem. Wiele razy już mi się to zdarzało. - Powiedziałem znudzonym głosem czując jak moje ręce pokrywają się zimnym potem. Ta kobieta wiedziała i widziałem po jej twarzy, że nie zamierzała tak łatwo odpuścić jak reszta moim byłych lekarzy.


- Dlaczego to zrobiłeś? - Spytała zapisując coś w swoim notesie. Bardzo mi się to nie spodobało.

- Miałem gorszy dzień. - Powiedziałem wzruszając ramionami. Po raz setny przybierałem na swoją twarz maskę gwiazdora, który czasami po prostu przesadził z towarem. Miałem być w oczach wszystkim zmęczonym sławą człowiekiem, który szuka pocieszenia w używkach. Tylko tym i niczym więcej. W większości przypadków taka postawa skutkowała moim świętym spokojem.

- Dlaczego? - Spytała od niechcenia. Nie mogłem powstrzymać swojej twarzy od ukazania grymasu potwornego bólu.

- To moja prywatna sprawa. Nie chcę i nie muszę o tym rozmawiać.

- Znaleziono cię przy grobie mężczyzny, którego pochowano po tym, jak popełnił samobójstwo.

- Szukałem osamotnienia. Nie mam pojęcia przy jakim grobie się położyłem i nie do końca wiem dlaczego wybrałem się nawet na cmentarz.

- Nie wierzę w tak wielkie zbiegi okoliczności panie Styles.

- Nie obchodzi mnie to, w co Pani wierzy. Mówię prawdę. Zachlałem. Połknąłem prochy, by się ogłuszyć. To tyle.

- Ogłuszyć przed czym? - Spytała patrząc mi prosto w oczy. Gdyby tylko wiedziała...


- Przed bezsensownym pierdoleniem lekarzy, którzy nawet nie starają się mi pomóc, tylko mnie wkurwiają. - Powiedziałem opryskliwie odwracając od niej swoją twarz. Nienawidziłem postaci, którą grałem. Szczerze jej nienawidziłem.

- Nie wierzę ci.

- Mało mnie to obchodzi. - Odpowiedziałem całkowicie ją ignorując. Siedziała u mojego boku przez kilkanaście minut myśląc, że mnie tym złamie. Nie wiedziała jednak, że miałam już doświadczenie w podobnych sytuacjach. Miałem wielokrotnie płukany żołądek, nigdy jednak po próbie samobójczej. Wielokrotnie przesłuchiwano mnie w ten sam sposób. Dziesiątki razy przeprowadzałem podobne rozmowy z lekarzami. W niej dostrzegłem jednak coś więcej. Kobieta była uparta. Wiedziałem, że łatwo jej nie spławię. - Kiedy mogę opuścić szpital? - Spytałem jak ruszyła w stronę wyjścia z sali.

- Wtedy, gdy uznam to za stosowne.

- Nie powstrzyma mnie Pani przed wyjściem na żądanie.

- Tym razem mam nad Panem większą władzę, niż się Panu wydaje, Panie Styles. Wyjdzie Pan stąd gdy uznam, że jest Pan w stanie.

- Czy byli do mnie jacyś goście? - Udałem znudzony ton, gdy naprawdę czułem jak moje serce zabiło dwa razy szybciej. Musiałem się chyba pogodzić z tym, że utknę w tym miejscu na dłużej.

- Żadnych. - Odpowiedziała spokojnym tonem, po czym po prostu zostawiła mnie samego. Wiedza, że w tamtym momencie nie obchodziłem absolutnie nikogo wydała mi się karą idealną.

Perfekcyjną torturą.

Pokochałem to uczucie w pierwszej sekundzie.


* * *


- Niech opowie mi coś Pan o swoim życiu Panie Styles.

- Niech mi Pani mówi po imieniu. - Odparłem jedynie.

- Czekam w takim razie na twoją opowieść Harry.

- Nie czyta Pani gazet? - Spytałem patrząc na nią, gdy swobodnie opierała się plecami o parapet przy oknie.

- Wiem kim jesteś. Czytam gazety, ale oboje wiemy, że mają one mało wspólnego z prawdą.

- Większość plotek jest prawdziwa. - Odparłem jak najbardziej walcząc z chwilą, w której będę musiał otworzyć się przed tą obcą mi kobietą.

- Przejdź do sedna. - Lekarka westchnęła głośno i spojrzała na zegarek na swoim nadgarstku.

- Najpierw udzieli mi pani kilka informacji. Gdzie ja jestem? Od jak dawna? Czy ktoś wie, że tutaj jestem? Kiedy mogę stąd wyjść?

- Jesteś w szpitalu centralnym w Londynie na oddziale zamkniętym. Wcześniej znajdowałeś się na ostrym dyżurze. Jesteś tutaj już ponad dobę. Powiadomiliśmy twoich bliskich. Może powinnam powiedzieć tobie, że i tak nikt z nich nie ma tutaj wstępu. Jesteś właśnie pod trzydniową obserwacją psychologiczną.

- Czyli jednak ktoś się mną zainteresował? - Spytałem nawet nie udając jak bardzo było to dla mnie ważne.

- Przyjechałeś do szpitala z pewną dziewczyną, która nie chciała udzielić nam informacji co do swojej tożsamości. Parę godzin później na oddział wdarło się czterech młodych mężczyzn, których musieliśmy jednak wyprosić. Ktoś się tobą zainteresował Harry. Dlaczego miałoby być inaczej? - Po wypowiedzianych przez nią słowa, zapadła pomiędzy nami cisza. „Bo nikogo tak naprawdę nie obchodzę." Chciałem odpowiedzieć, ale nie uczyniłem tego. - Jesteś samotny? - Zadała kolejne bardzo niewygodne pytanie.


- Każdy człowiek bywa samotny.

- Nie można mylić pojęcia osamotnienia z samotnością. Czy jesteś samotny Harry?

- Bywałem. - Odparłem całkowicie szczerze. Lekarka wyprostowała się widząc, że zaczynam z nią współpracować.

- I co wtedy robiłeś? Czym się zajmowałeś?

- Pisałem muzykę. Żyłem nią. Dużo spacerowałem i myślałem.

- Doszedłeś do jakiś wniosków? - Długo patrzeliśmy sobie w oczy zanim zdecydowałem się odpowiedzieć.

- Myślę, że nikt nie jest tak naprawdę sam. Często nie dostrzegamy tego, że zawsze jest z nami ta jedna osoba, która o nas dba. Pragniemy zbyt wiele. Potrzebujemy ciągłej uwagi. Czasami trzeba zatrzymać się na chwilę i rozejrzeć dookoła. Zamiast szukać tłumu wielbicieli lepiej mieć tą jedną jedyną osobę u swojego boku. Musiałem się tego nauczyć. Dorosnąć do tego, by pokochać swój cień zamiast blasku fleszy. Nauczyłem się sam szukać towarzystwa zamiast czekać, aż ktoś sam domyśli się moim własnych potrzeb. Nauczyłem się wyciągać rękę prosząc o pomoc. Ludzie z góry zakładają, że skoro głośno nie wykrzykujesz swojego cierpienia, wszystko jest z tobą dobrze. Nikt nie wie jednak, że to niemy krzyk jest tym najpotworniejszym.


- To wymagało złamania się i zapomnienia o dumie.

- Czym jest duma wobec samotności? Niczym. Co jest ci ona w stanie zagwarantować? Chwałę? Od lat się nią brzydzę.

- Wydaje mi się Harry, że nie jesteś szczęśliwy w swojej pracy. - Nie mogłem się opanować. Roześmiałem się na cały głos.

- Nienawidzę swojej pracy. - Poprawiłem ją rozbawiony. - Szczerze jej nie trawię.

- Pracę zawsze można zmienić. - Odparła spokojnym tonem. Podejrzewałem ją o wszystko ale nie o taką naiwność. - Nie trzeba trwać w nieszczęściu.

- Można skończyć wykonywanie zawodu prawnika. Można rzucić pracę w biurze. Problem polega na tym, że to czym się zajmuję już dawno temu przekroczyło wszelkie granice. Ja żyję swoją pracą. Odczuwam jej skutki w każdej sekundzie swojego życia. Nie mam już swojego prywatnego życia. Jestem pod ciągłą obserwacją. Jestem tym czym mnie kreują. Jestem tym kim mnie opisują. Harry Styles z czasów przed moją karierą już nie istnieje. Istnieje tylko pseudo gwiazda popu. Istnieje kobieciarz rzucony przez supermodelkę. Istnieje wiecznie pijany, wytatuowany facet, który kiedyś umawiał się z Taylor Swift. Mnie, prawdziwego mnie, już nie ma. Nie widzi Pani tego? Nawet jakbym zdecydował się odejść z branży i tak to nadal by trwało. Z tego nie ma ucieczki. Nigdy jej nie było.


- Żałujesz decyzji, które podjąłeś? - Zadała mi kolejne bardzo ciężkie pytanie.

- Pyta Pani czy poszedłbym do X Factora, gdybym o tym wszystkim wiedział? - Pokiwała głową twierdząco. - Tak. - Powiedziałem prosto. - To strasznie ironiczne, ale tak. Zawsze pragnąłem czegoś więcej od życia. Chciałem mieć to wszystko. I want it all. Dopiero teraz tak naprawdę rozumiem te słowa. Za posiadanie wszystkiego trzeba zapłacić wszystkim co się ma. Ja robię to codziennie.

- Czasami wystarcza tylko odrobina do szczęścia. - Powiedziała uśmiechając się do mnie ciepło. W jej oczach ujrzałem litość. Po raz tysięczny dojrzano we mnie zagubionego gwiazdora. Dławiłem się swoją sławą, ale nie miałem zamiaru jej porzucić. Zbyt bardzo pragnąłem jej całe życie. Była to kolejna zbyt trudna dla mnie kwestia, której nie umiałem rozwiązać.

- Zna Pani syndrom Horacego? - Uśmiechnęła się do mnie szerzej. - Chyba go mam.

- Horacego podejrzewa się o popełnienie samobójstwa.


- Urocza jest sława, prawda? - Powiedziałem jedynie, powoli zjadając postawiony przede mną obiad. - Ale nie zaprzeczy Pani. Minęły dwa tysiące lat, a ludzie nadal o nim pamiętają. Skurczybyk osiągnął swój cel. Postawił sobie pomnik ze spiżu.

- Tego właśnie chcesz Harry? Pozostawić po sobie pomnik? - Pokiwałem głową przecząco.

- Choćbym chciał, nigdy tego nie osiągnę. Już nawet teraz ludzie zapomnieli kim naprawdę jestem. Widzą tylko słowo „sława" gdy patrzą na moją twarz. Obdarło mnie to z całej reszty człowieczeństwa. Jak mam czegokolwiek dokonać za życia, skoro już teraz jestem dla nich martwy? - Kobieta widocznie się obruszyła słysząc moje słowa. Długopis w jej dłoni zapisywał szybko moją diagnozę w notesie. Nie dbałem o to. - Proszę się tym nie przejmować. Już dawno się z tym pogodziłem.

- Sęk w tym Harry Stylesie, że ty nadal żyjesz i możesz zmienić wszystko w swoim życiu. Okłamujesz sam siebie sądząc inaczej.

- Nie wątpię w to. - Powiedziałem patrząc jak zbiera się do wyjścia po kolejnej konsultacji psychiatrycznej.

- Mogę spytać cię o jedną rzecz? - Powiedziała zanim na dobre opuściła moją salę. - Kim był James Harrison? - Podniosłem na nią wzrok czując tylko i wyłącznie spokój.

- Był moim najlepszym przyjacielem.


-

*Band Of Horses - The Funeral*


W tym rozdziale możecie znaleźć kilka prawdziwych słów i opinii wypowiedzianych przez Harrego Stylesa. Trochę je zmieniłam na potrzebę opowiadania.


+ robię się chyba coraz bardziej pseudo-filozoficzna

+ dziękuję wam za tak cudowną reakcję po zakończeniu Plotkary

+ zapraszam was do mojego nowego FF "Powrót Złośnicy"!!


All the love, S.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro