19. Jesteś chory.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedyś napisałem piosenkę o miłości. Prawdziwej, namiętnej i całkowicie pochłaniającej nas od środka. Pisałem o słodyczy ust. O namiętnych wyznaniach miłości. O tańcu w deszczu.

Całe moje życie i kariera kręciła się wokół tego niezwykłego i tak bardzo pożądanego uczucia. Śpiewałem przecież o miłości na każdym koncercie. Pytano mnie o nią na każdym wywiadzie. Z kim się umawiam. Kogo uznaję za atrakcyjnego. Czym jest dla mnie miłość od pierwszego wejrzenia.

Napisałem setki piosenek o tym uczuciu.

Nawet teraz stojąc na tym małym szpitalnym balkonie pamiętałem każde napisane przez siebie słowo.


Wiecie co było w tym najzabawniejsze? Że ja tak naprawdę nigdy nie byłem zakochany. Przynajmniej nie do momentu w którym poznałem Jane. Myślałem, że to co czuję do Nadine jest prawdziwe. Że jest momentami nawet miażdżące. Czułem tak w wtedy, jednak to mijało, a mnie nachodziły wątpliwości. Czy to kiedykolwiek było prawdziwe? A może pokochałem samą wizję miłości? Może sam dorysowałem kilka linii, dodałem barw, zakryłem to co tak niedoskonale szpetne? Czy potrafiłem tak naprawdę odróżnić miłość od zauroczenia? Czy ktokolwiek z nas potrafił to uczynić. Linia przecież jest tak dramatycznie zamazana.


Bo ludzie i uczucia, którymi ich darzymy są piękne, idealne tak długo jak mamy je w swojej wyobraźni. Dodajemy im uroku, głębi i niepowtarzalności. Tak długo jak o nich myślimy, tak długo wydają się oni nam niezwykli. W którym momencie stajemy się tak zaślepieni? Myślę, że każdy marzył o poznaniu tej magicznej chwili. Ile błędów by się w ten sposób uniknęło? Ile szkód nigdy nie zostałoby wyrządzonych? Jak wiele lat by nie uciekło by przez nasze place niczym piasek? Bo ja straciłem lata. Straciłem ich kilka na rzecz kobiety, która choć całkowicie do mnie nie pasująca, powinna była spędzić je u boku kogoś innego. Straciłem nie tylko swój czas, ale także i jej. Bo Nadine widziała we mnie jedynie wrak. Czystą formę złej passy, nieszczęścia i chęci pochłonięcia pozytywnej energii z powietrza. Uważała, że ją zabijałem. Śmieszne, prawda? Zabijaliśmy się nawzajem.


Wtedy poznałem Jane. Osobę, która pierwsza od lat nie obchodziła się ze mną jak z jajkiem. Która nie dopatrywała się we mnie niczego chorego, zniszczonego lub nie do naprawienia. Zaakceptowała mnie takiego jakim byłem. Odnajdywała we mnie wsparcie, gdy byłem przekonany, że to ja sam tak desperacko potrzebuję pomocy. Widziała we mnie więcej niż kiedykolwiek byłem w stanie w sobie mieć. Trwała przy mnie na dobre i złe. Głównie złe bo sytuacja w jakiej się spotkaliśmy należała do tych najgorszych. Obróciłem swoją twarz w bok i tylko się jej przyglądałem. Jak opierała się łokciami o balustradę i patrzyła spokojnie przed siebie. Chłonąłem całym sobą jej piękno. Sposób w jaki jej niebieskie oczy kontrastowały z blond włosami. Jej wiecznie pobrudzone farbą lub gliną czarne ubrania. Nawet w tej chwili dostrzegłem smugę szarej farby na jej policzku. Na ułamek sekundy uniosłem dłoń chcąc ją zetrzeć, ale się powstrzymałem. Chyba nie miałem jeszcze prawa jej dotknąć, choć nie potrafiłem sobie w tamtym momencie przypomnieć dlaczego.


- Jestem zmęczona. - Powiedziała spoglądając na swoje dłonie. - Jestem wyczerpana ciągłym zastanawianiem się, co stanie się pod moją nieobecność. Czy podczas mojego krótkiego prysznica ktoś z mojej rodziny albo znajomych nie zrobi sobie krzywdy. Nie skoczy z mostu podczas gdy będę jadła obiad lub piła kawę. Nie mogę tak żyć. Bojąc się czy przez moją nieuwagę, chwilowe niedopatrzenie nie postanowisz odebrać sobie życia. Jestem zmęczona. Jestem tak strasznie zmęczona i smutna. Nie skacząc tamtej felernej nocy przyrzekłam sobie nowy początek. Koszmarnie ciężko jest czuć się tak wykończonym i zdołowanym, gdy wszystko czego pragnę to czuć, że żyję.

- Przepraszam. - Wyrzuciłem z siebie w reakcji na jej słowa.

- Nie pisałam się na bycie bohaterem. - Uśmiechnąłem się pod nosem słysząc jej słowa.

- Wiesz, że pomyślałem to samo w momencie, w którym ujrzałem cię tamtej nocy na moście? Stwierdziłem, że nie jestem w nastroju na zabawę w supermana.

- Jakie to było szlachetne z twojej strony. - Uśmiechnęła się kwaśno pod nosem.

- Przynajmniej jestem szczery. - Rzuciłem mając nadzieję, że może odrobinę ją rozśmieszę. Zadziałało. Dotarł do mnie jej cichy i melodyjny chichot.

- Nie znoszę gdy rozśmieszasz mnie w momencie, w którym powinnam być na ciebie zła.

- Pocałowałbym cię, ale chyba mi na to nie pozwolisz. - Powiedziałem miękko odpalając papierosa pierwszy raz od trzech dni. Na chwilę zakręciło mi się w głowie po pierwszych kilku głębokich wdechach cudownego dymu. Byłem nałogowcem, ale to kochałem.


- Właśnie o tym mówię. - Powiedziała z wyrzutem. Odwróciła się do mnie twarzą i zmierzyła moją sylwetkę z góry na dół. Stałem przed nią ubrany w gruby czarny sweter, bokserki i założone na nagie stopy półbuty. - Przeziębisz się. - Splotła ręce na swoim brzuchu w obronnym geście. Sam fakt, że ją to obchodziło sprawiło, że w sercu poczułem odrobinę ciepła.

- Będzie to chyba pierwszy i ostatni powód dla którego powinienem znajdować się w szpitalu.

- Znajdujesz się tutaj bo usiłowałeś popełnić samobójstwo. Jest powód.

- Mów ciszej. - Sapnąłem zaciągając się mocniej papierosem.

- Może ci pomogą? - Powiedziała patrząc na mnie uważnie.

- Nie potrzebuję ich pomocy.

- To, że jeden czy drugi lekarz okazał się kiepski nie znaczy, że...

- Nie. - Przerwałem jej ostro. - Nie potrzebuję ich pomocy. Nie będę brał przepisywanych przez nich leków. Proste. - Czy ona nie rozumiała, że lekarze nie byli tym czego potrzebowałem? Potrzebowałem jej. To ona była moim lekarstwem. Moim jedynym lekarstwem. To przy niej czułem, że żyłem. Leki dawały mi jedynie namiastkę otumaniającej normalności. To nie było życie. To było trwanie. Egzystowanie. Lepsza od tego była śmierć.


- Harry. Jesteś chory. Powinieneś zacząć się leczyć. Na prawdę leczyć.- Wypowiedziane przez nią słowa uderzyły prosto w moje serce. Jesteś chory. Czy to nie ona była jedyną osobą, która widziała we mnie coś więcej niż to? Więcej od smutku, który stał się moją codziennością? Zareagowałem tak jak zawsze. Przybrałem na twarz maskę obojętności, choć w środku aż wrzałem. Chciałem krzyczeć. Wykrzyczeć jej w twarz, że miała być inna. Miała we mnie wierzyć. Miała...no właśnie. Miała. Zamiast tego po prostu się roześmiałem i odpaliłem kolejnego papierosa. Ból jaki mi zadała był potworny.

- Chciałem tobie powiedzieć, że nie potrzebuję leków, bo mam ciebie, ale pozostanę przy śmiechu pełnym goryczy, dobrze? - Jane po prostu na mnie patrzyła. Jakby zobaczyła mnie pierwszy raz w całym swoim życiu.

- Nie możesz nakładać na mnie takiej odpowiedzialności! - Zawołała wyrzucając dłonie w powietrze. - Nie możesz, rozumiesz? - W jej oczach ujrzałem zbierające się łzy. - Co byś zrobił gdybym powiedziała tobie to samo. Gdybyś wiedział, że jestem od ciebie tak zależna? Że moje życie jest w twoich dłoniach? To zbyt wiele.

- Zniósłbym to, bo cię kocham.


Między nami zapadła martwa cisza. Martwa i obijająca się boleśnie o nasze uszy. Spojrzałem jej prosto w oczy lecz ujrzałem w nich jedynie szok. Powoli dokończyłem swojego papierosa jedynie się nim delektując.

- Jak znajdziesz coś co jeszcze chcesz mi powiedzieć, to wiesz gdzie mnie znaleźć. - Rzuciłem w jej stronę i wszedłem z powrotem do środka. Naciągnąłem na siebie świeżo wyprane ubrania i wyszedłem na korytarz. Pielęgniarka ruszyła w moją stronę biegiem. Założyłem swój kapelusz na głowę jedynie ją obserwując.

- Nie może Pan jeszcze wyjść.

- Minęły dokładnie 3 doby. Nikt nie ma prawda przetrzymywać mnie tutaj o ani godzinę dłużej bez jakiejkolwiek podstawy, a takiej o ile mi wiadomo nie znaleziono.

- Ale...

- Proszę pozdrowić ode mnie Panią doktor. - Przerwałem jej w połowie i włożyłem papierosa do ust. Jane stanęła w wejściu do mojej sali. Wyglądała jakby nadal zbierała w sobie słowa, jednakże nie wiedziała jak powiedzieć na głos to co myśli. W tamtym momencie byłem chyba zbyt zły i sfrustrowany, na to żeby na nią poczekać. Bałem się ponadto tego, co mogę usłyszeć. A co jeśli chciała grzecznie wyjaśnić mi, że nic z tego nie będzie? Że zostaniemy przyjaciółmi, bo sobie ze mną nie poradzi? Nie poradzi sobie z moją chorobą? Już dawno temu zapomniałem jak cholernie obezwładniająca bywa złość.


Szedłem szybko przed siebie odpalając papierosa. Oczywiście mijane przeze mnie pielęgniarki nie omieszkały mi wspomnieć, że nie można palić w szpitalach. Jaka szkoda. Na korytarzu prowadzącym do wejścia ujrzałem idącego w moją stronę Louisa. Na jego twarzy malowało się zdziwienie, gdy tylko mnie rozpoznał.

- Harry co do cholery...

- Zwijamy się stąd. Mam dość tego miejsca.

- Ale...

- Idziemy. - Chwyciłem go pod ramię i pociągnąłem za sobą do wejścia. Przed szpitalem dostrzegłem kilku paparazzi. Przybrałem na usta wredny uśmiech. Louis szedł przy moim boku jedynie mi się przyglądając. Z wnętrza płaszcza który miałem na sobie wyciągnąłem okulary przeciwsłoneczne. Od razu założyłem je sobie na nos. Potem wyszliśmy na zewnątrz. Dotarły do nas dźwięki strzelającej soczewki aparatu. Otuliły nas flesze.

- Tęskniliście za mną? - Spytałem jedynie na nich patrząc. Na to jak niczym zwierzęta czekają, aż dostaną swój kawałek padliny. Wyszczerzyłem się do aparatu, cicho się śmiejąc chyba z samego siebie. Po chwili siedzieliśmy już w dużym czarnym samochodzie prowadzonym przez jednego z naszych ochroniarzy.

- Muszę się napić.

- Co tylko zechcesz stary. Co tylko zechcesz. - Powiedział Louis patrząc na mnie zamyślony. Chyba pragnął bym wyjaśnił mu co właśnie się wydarzyło. Żałowałem, że nie mogłem mu tego wszystkiego opowiedzieć. Nigdy nie mogłem tego uczynić bo zamknięto by mnie w pokoju bez klamek. Bez dwóch zdań. Zamiast tego, siedzący obok mnie przyjaciel podał mi wypełnioną wódką piersiówkę i wskazał ochroniarzowi adres naszego ulubionego klubu. Właśnie za to tak bardzo go kochałem. Rozumiał mnie jak nikt inny, choć nie wiedział o mnie wszystkiego.


Teraz chciałem poczuć jedynie gorycz alkoholu w ustach i zapach spoconych ciał w powietrzu. Chciałem na chwilę się zatracić, uciekając niczym tchórz od tego wszystkiego co ostatnio się wydarzyło. A wydarzyło się zbyt wiele. Kilka nieudanych prób samobójczych. Kilka cholernie przytłaczających historii życiowych. Jedna potworna śmierć i tragiczny pogrzeb. Ja sam i to czego prawie dokonałem. Moje idiotyczne wyznanie miłości pozostawione bez odpowiedzi. Moje ciało pulsowało z bólu jaki zadała mi Jane, choć nie miała nawet o tym pojęcia. Chciałem o niej zapomnieć. Zapomnieć o wszystkim na tą jedną noc. Miałem do tego prawo, prawda?


-----

Co ból i niedopowiedzenia robią z ludźmi.

Złego Harrego jeszcze nie było, prawda?

*zaciera ręce z uciechy*

Jak ja uwielbiam takie zwroty akcji.


All the love, S.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro