30. Pożegnanie.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odgłos stawianych stóp na wilgotnym mchu rozbrzmiewał wokół, przynosząc mi tak wyczekiwane ukojenie. Zapach igliwia i wilgoci unosił się w stojącym powietrzu, przyprawiając nas o małe zawroty głowy. Najpiękniejsza jednak w tej całej scenerii była wszechogarniająca cisza. Momentami była aż bolesna. Drażniła uszy i przyprawiała o szybsze bicie serca, jak tylko zdawało nam się, że za sobą usłyszeliśmy cichy szelest. Oddychałem miarowo, krocząc przed siebie pewnym krokiem, na barkach dźwigając ciężki plecak, niezbędny nam do przetrwania czekającej nas nocy. I choć nie miała być ona najcieplejsza, bezwietrzna i pachnąca nadchodzącym latem, nikt z nas nie oponował, gdy Jane postanowiła jedną noc spędzić na łonie natury. Uznała, że od dziecka nie spędziła nocy poza domem. Musiałem otwarcie przyznać, że i ja nie miałem od lat na to okazji. Michael nawet tego nie skomentował, ale wiedziałem, że to było właśnie tym czego tak bardzo potrzebował. Ciszy, spokoju i ruchu. Bo gdy siedział choć przez chwilę, przez jego twarz przemykał cień, którego pochodzenia chyba nawet ja nie chciałem poznać. Nawet ja nie byłem na tyle odważny, by poznać demony tego młodego chłopaka.

Muskałem opuszkami palców korę mijanych przez nas drzew, czując drobiny klejącej się żywicy, która przylgnęła do mojej skóry. Obserwowałem jadowitą zieleń, która otaczała nas z każdej strony. Chłonąłem całym sobą srebrzysty blask rzucany przez pajęczyny błyszczące w promieniach słońca, przebijających się przez wysokie korony drzew. Z każdą minutą zagłębialiśmy się w las coraz bardziej, oddalając się tym samym od świata, cywilizacji i ludzi. Gdy tak na nas patrzyłem, miałem momentami wrażenie, że tylko my pozostawiliśmy żywi w tym całym szaleństwie. W tej całej gonitwie i wyścigu szczurów po nagrodę, która, przyznajmy szczerze, tak naprawdę nigdy nie miała żadnego znaczenia. Nawet najmniejszego. Tylko my uwolniliśmy się z założonych na samych siebie lin i kajdan. I choć wiedziałem, że jest to tylko chwilowe, nadal miało to dla mnie sens. Wyzwolenie się. Wyrwanie się z szarej i przytłaczającej nas rzeczywistości. Bo zawsze było jakieś wyjście. I teraz to widziałem. Wystarczyła zmiana. Ryzyko. Podjęcie trudu, by zmienić to co cię unieszczęśliwia. Praca była moim przekleństwem, sława trucizną i ulubioną używką. Uwaga skupiona na mnie, blaskiem słońca, który z czasem zaczął ranić moją skórę. I choć myślałem, że nie mogę się z tego uwolnić, że jestem na to skazany do końca życia, nagle coś się zmieniło.

Chyba wtedy doszedłem do wniosku, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Tragedii bez dobrego zakończenia. Zmiany nie do dokonania. Nieszczęścia nie do przezwyciężenia. Bo jedyną, prawdziwą barierą w tym wszystkim byliśmy tylko i wyłącznie my. To od zawsze my podejmowaliśmy decyzje. Działaliśmy, wymawialiśmy znaczące słowa, wykonywaliśmy drobne gesty. To my siebie unieszczęśliwialiśmy. Zamykaliśmy w klatkach. A czasami wystarczył drobny gest poddania się, by to wszystko odmienić. Zaryzykować. Stać się czymś więcej. To było nasze życie. Czasami cholernie trudne. Zwykle niesprawiedliwe. Okrutne, bolesne i tragiczne w swoim trwaniu. Ale mieliśmy tylko tą jedną jedyną szansę na to, by je wykorzystać. By żyć. Tylko jedną i postanowiłem to zaakceptować i walczyć o to, by moje istnienie miało sens. Czy ułatwiałem sobie cokolwiek powtarzając, że jest mi źle? Że chcę to skończyć? Oczywiście, że nie. I dorosłem do tego, by móc tak sądzić.To wszystko zawsze miało swój sens. Może czasem go nie dostrzegałem. Może nazywałem go czasem swoją klątwą lub ironią losu. Nie widziałem większej głębi i przesłania. I pomimo tego, że się zmieniłem i stałem zupełnie innym człowiekiem, nadal tak było. To było chyba jedną z tych zagadek, których nie odkryjemy aż do śmierci. A co potem? Czy ktokolwiek mógł nam to powiedzieć?

- Jesteśmy już niedaleko – Michael spojrzał na mapę po raz setny w ostatnich godzinach naszej nieprzerwanej wędrówki i przetarł spocone czoło wierzchem dłoni. - Rozbijemy tam namiot i rozpalimy ognisko.

Skinąłem jedynie nieznacznie głową i wyciągnąłem dłoń w stronę idącej do mnie Jane. I ona wyglądała na zmęczoną, jednak nadal szczęśliwą. Ona niemalże jaśniała bijącym z jej środka blaskiem i tym razem wiedziałem dlaczego. Wystarczyło, że spojrzałem na jej serdeczny palec prawej dłoni, na którym widniał jeszcze niewygojony do końca tatuaż. Widziałem w nim obietnicę na niekończący się sen u boku kobiety, którą kochałem całym sercem. Na noc bez koszmarów i życie, z którego nareszcie miałem czerpać całymi garściami. I ja miałem na dłoni identyczny znak oddania się całkowicie innemu człowiekowi. Gdy tylko do mnie podeszła, ucałowałem ciemny rysunek na jej palcu, patrząc jej prosto w oczy. Uroczo się zarumieniła. Odgarnąłem zabłąkany kosmyk włosów z jej twarzy i pocałowałem ją w rozgrzane czoło. Wtuliła się w moją klatkę piersiową i na chwilę zamknęła oczy.

- Pozwól nieść mi swój plecak – poprosiłem cicho, po raz tysięczny w ostatnich kilku godzinach. Pokiwała przecząco głową. - Chociaż kawałek. Widzę, że jesteś zmęczona.

- Ty także. Dam radę – odpowiedziała cicho i spojrzała w dal, na idącego żwawo przez las Michaela. - Myślisz, że to stanie się dzisiaj?

- Tak – powiedziałem pewnym siebie głosem. - Idziemy w stronę miejsca, w którym nie sposób tego nie zrobić.

- Co masz na myśli? - spytała zaintrygowana.

- Zobaczysz.

- Kolejne bajkowe miejsce?

- Kolejne bajkowe miejsce – przyznałem i pociągnąłem ją za sobą z szerokim uśmiechem na ustach.


֎ ֎ ֎


Jest kilka miejsc na ziemi, które szczerze i niezaprzeczalnie podbiły moje serce i zaparły mi dech w piersi swoim pięknem. Na długą chwilę, pozostawiając w strzępach i rozsypce emocjonalnej.

Raz doświadczyłem tego stojąc nad wodospadem Niagara w środku nocy. Jego piękno mnie sparaliżowało. Pamiętam jak dziś moment, gdy go ujrzałem. Miałem ciarki na całym ciele i pierwszy raz w całym swoim życiu nie umiałem opisać tego co widziałem ani jednym godnym go sformułowaniem. Żadne słowo nie oddawało tego piękna. Żaden dźwięk zdawał się nie być dość dobrym, by nie zburzyć harmonii, której byłem świadkiem. Urok tego miejsca pozostawił po sobie ślad w moim sercu, aż do mojej przypadkowej i bardzo pośpiesznej podróży do Wenecji. Tam doświadczyłem tego niezwykłego uczucia po raz drugi. Gdy zobaczyłem Ponte di Rialto w samym środku nocy, wracając z zalanego morską wodą, błyszczącego w świetle lamp, Placu Św. Marka. Wspinałem się powoli po kamiennych schodach, wydeptanych przez miliony odwiedzających go turystów i nie spojrzałem w dal, dopóki nie stanąłem na jego środku. Odwróciłem się w lewo i zaniemówiłem. Zakryłem usta dłonią i kiwałem głową nie dowierzając. Walczyłem wtedy ze swoim wzruszeniem, co jeszcze w tamtym momencie uznawałem za uwłaczające mężczyźnie. Co zabawne nie stać mnie było w tamtej chwili na żadną inną reakcję, poza niemą oznaką zachwytu. Nad cichymi westchnieniami niedowierzania, gdy widziałem gondole obijające się o drewniane powbijane w dno kanału pale. Światło starodawnych lamp błyszczących w falującej wodzie. Cichą, słodką i niezwykle rozedrganą barwą skrzypiec gdzieś w oddali.

Miejsce, w którym byliśmy teraz, było trzecim z listy, które wywarło na mnie podobne wrażenie. Choć było to przecież tylko i wyłącznie dziełem matki natury. Tylko i wyłącznie jej i całkowicie w jej sercu, oddalonym o długie kilometry od najbliższego zamieszkanego domostwa.

Kończyłem rozkładanie namiotu i przygotowywanie śpiworów, obserwując kątem oka reakcje swoich towarzyszy na urok miejsca, w którym się aktualnie znajdowaliśmy. Starali się tego nazbyt nie okazywać. Skupić się na swoich zadaniach, ale nie potrafili. Co chwilę łapałem ich na tym, że zamierali w połowie wykonywanej czynności i patrzyli w dal. Mogłoby mnie to nawet rozbawić, gdyby nie fakt, że ja zachowywałem się dokładnie tak samo jak oni. Chyba cała nasza trójka była beznadziejnymi romantykami. Romantykami bardzo zależnymi od tego co nas otaczało i jaki miało to na nas wpływ. Pewnie zastanawiacie się gorączkowo, jak wyglądało miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Nie było ono nadzwyczajne. Byłem szczerze przekonany, że takich miejsc jak to, było na pęczki, ale dla nas w tamtym momencie było magiczne. Nadal znajdowaliśmy się w sercu lasu, a przed nami rozpościerał się widok na małe jeziorko pośrodku idealnie okrągłej polany. Jezioro było krystalicznie czyste. Błyszczało od blasku popołudniowego słońca, raz po raz oślepiając nas swoimi refleksami. Nie to jednak sprawiało, że zamieraliśmy w bezruchu. Powodował to efekt kryształowego zwierciadła jaki powstał w połączeniu mroku, tafli jeziora, światła słonecznego i gęstego, długowiecznego lasu. Odbijał się on bowiem w jego powierzchni wraz z błękitnym, przysłoniętym delikatnie puszystymi obłokami niebem, porażając nas swoim niezaprzeczalnym pięknem.

Przesiąknięty wonią lasu wiatr owiewał moją spragnioną chłodu twarz i muskał nagie ramiona i kark. Promienie słońca całowały moje zarumienione policzki i rozgrzewały moje wargi i powieki. Wystawiałem twarz w stronę nieba, zamykając oczy. Wszystko wokół nas żyło, a my wraz z tym wszystkim, stanowiąc jego integralną część. Powróciliśmy do korzeni. 

- Gotowi na biwak życia? - zawołała Jane, rzucając się na moją szyję.

-Jakżeby inaczej.


֎ ֎ ֎


Obracałem leniwie piankę na jednym z długich patyków, tuż nad wysokimi płomykami ogniska, wsłuchując się w spokojnie wypowiedziane przez Jane słowa. Michael odważył się po wielu godzinach spytać o swojego ojca. A Jane zaczęła o nim opowiadać. O tym kim był, jak się poznali. Opowiedziała mu wszystko ze swojej perspektywy. Nie pominęła żadnego szczegółu, nawet jednego z tych żenujących i momentami groteskowych. A Harrison wsłuchiwał się w jej słowa, patrząc albo w płomienie ogniska, albo w dal, wprost na pogrążony we śnie las i jego identyczne odbicie w fafli, czarnego jak noc jeziora.

- Teraz ty, Harry – dotarł do mnie cichy głos Jane. Spojrzałem na nią i szukałem wsparcia w jej spojrzeniu i geście dłoni położonej na moim kolanie. Michael zdawał się nawet nas nie zauważać. Pochłonięty był własnymi myślami i przemyśleniami.

- O czym myślisz? - spytałem siedzącego przed sobą chłopaka, wkładając gorącą piankę do swoich ust, odrobinę się nią parząc. Chciałem tak normalnym w tamtej chwili gestem rozładować panującą pomiędzy nami ciężką atmosferę. Nie odpowiedział mi przez bardzo długą chwilę.

- O tym, że nie zobaczy jak dorastają – jego głos zawisł pomiędzy nami i wpływał wprost do naszych równie zranionych serc. - Nie zaprowadzi ich pierwszego dnia do szkoły. Nie będzie suszył im głów o zbyt późne powroty do domu. Nie będzie obecny w ich pierwszych miłośnych wzlotach i upadkach. Nie będzie groził pierwszemu facetowi Moniki, ani nie odbędzie poważnej męskiej rozmowy z Markiem. Nie będzie go. Po prostu go nie będzie.

Pomiędzy nami zapadła martwa cisza. Nie miałem śmiałości się odezwać, czując potworną gulę w gardle. Jane patrzyła w stronę jeziora, ale i tak widziałem, że walczyła ze łzami.

- Zostawił ich, gdy jedyne czego pragnęli to jego obecności. Będą się o to obwiniali, wiecie? - spojrzał na mnie, a ja spuściłem wzrok na swoje dłonie. - Już teraz to robią. Uważają, że może gdyby byli grzeczniejsi, bardziej się go słuchali, to może Tatuś nadal by tutaj był.

- Można winić wielu, ale nie twoje rodzeństwo.

- Czyja to więc wina? - spytał z błyskiem w oku. Widziałem w nich chęć znalezienia ulgi w bólu i cierpieniu. Chciał zrzucić to na jedną osobę, żałowałem, że to nie jest takie proste. - Powiedz mi czyja.

- Nie potrafię wskazać jednej osoby – odparłem. - Jestem nią ja, bo nie zdążyłem go powstrzymać. On sam, bo skoczył. Jest nią każda obecna osoba w życiu twojego ojca, która go nienawidziła za to jakim się urodził. Jest nim społeczeństwo, ale myślę, że głównym sprawcą jest twój własny ojciec. Był chory. Słaby i zdesperowany. Nie potrafiliśmy go uleczyć, ani pomóc na tyle, by bezpowrotnie porzucił swoje tragiczne plany. Może jakbyśmy zareagowali szybciej. Może jakbyśmy od razu skierowali go do szpitala. Może jakbyście wcześniej dojrzeli z czym się zmaga. Nie powinniśmy obwiniać się za to czego nie zrobiliśmy na czas. Nie cofniemy go, ale możemy upewnić się, że to się już nie powtórzy. Nie możemy zadręczać się tym, co by było gdyby.

- Wiem – odpowiedział i wstał, patrząc na nas przelotnie. - Ale to nie wy musicie oglądać zawód na twarzach swojego młodszego rodzeństwa, za każdym razem gdy wchodzicie do domu. Oni nadal oczekują jego powrotu i widzę jak nadzieja codziennie gaśnie w ich oczach, gdy to ja staję w progu ich pokoju, a nie on.

- To nie minie, wiesz? - powiedziałem i także wstałem. Jane jedynie patrzyła jak powoli odchodzimy od ogniska. Gdy ją mijałem, jej palce na chwilę musnęły wierzch mojej dłoni. - Nie będzie mniej bolało. To nigdy się nie skończy.

- I to ma mnie niby pocieszyć? - spytał, stając powoli i kierując się w stronę jeziora.

- A tego właśnie chcesz? Pocieszenia?

- A czy jest ktoś, kto na moim miejscu, by go nie chciał? - spytał, a jego niemalże czarne w tym świetle oczy, spoczęły na moich własnych.

- Myślę, że ty go nie chcesz. Pragniesz zapewnienia, że będzie dobrze. Może nie teraz, nie za kilka dni, tygodni, ale będzie w niedalekiej przyszłości. Nie mogę cię pocieszyć, bo obawiam się, że nie istnieją słowa, które mogłyby to uczynić. Nie po takiej śmierci. Nie tak tragicznej i nagłej.

- A czy mógłbyś chociaż powiedzieć coś, co mnie nie bardziej nie dobije?

- Wierzę w to, że nic na tej ziemi nie dzieje się z przypadku.

- Czyli mój ojciec zawsze miał tak umrzeć?

- Może. Ale tego nigdy się nie dowiemy. Może w naszym życiu nie chodzi o dobre i radosne zakończenia, a o samą historię i to co się nam przydarzyło?

Za nami usłyszałem ciche postukiwanie szkła o szkło. Odwróciliśmy się równocześnie, by ujrzeć Jane z kieliszkami i butelką wina w dłoni. Uśmiechnęła się do nas niepewnie i podała nam po błyszczącym naczyniu.

- Myślę, że nadszedł czas – powiedziała łagodnym głosem i każdemu z nas nalała hojnie trunku do kieliszka. - Chyba właśnie tak powinniśmy go pożegnać – dodała odstawiając pustą już butelkę na trawnik. Zdjęła ze swoich stóp buty i podeszła do wody, by po chwili wejść do jeziora do połowy łydek. Uczyniliśmy to samo. Woda była lodowata i nieprzenikniona.

- Za Jamesa Harrisona – zaczęła, unosząc kieliszek w górę, a jego zawartość oświetlana była jedynie przez mocną i bladą poświatę księżyca. - Cudownego i oddanego przyjaciela, który choć tak zagubiony, pozwolił mi i pomógł odnaleźć drogę do domu i samej siebie – Jane wychyliła kieliszek z winem i upiła z niego łyk.

- Za Jamesa Harrisona – powtórzyłem za nią. - Najbardziej irytującą istotę pod słońcem i zdecydowanie najgorzej flirtującego faceta w tym wszechświecie. To był zaszczyt James. Poznanie ciebie, twoich dzieci i towarzyszenie tobie w ostatnich dniach twojego życia. Przepraszam, że nie było mnie, gdy najbardziej mnie potrzebowałeś – i ja upiłem łyk wina, czując jak gula w moim gardle prawie mnie dusi.

- Za mojego Tatę – powiedział Michael, a jego głos zaczął się łamać. - Robiącego najgorszą jajecznicę na śniadanie. Który zawsze był wszędzie spóźniony i wiecznie mylił swoją bieliznę z moją własną. Gdybym mógł cofnąć czas, powiedziałbym tobie, że cię kocham, nie zważając na twój sekret, który ukrywałeś przed całym światem. Że jestem z ciebie dumny, z tego, że byłeś i nadal jesteś moim ojcem. Byłeś moim wzorem do naśladowania, a teraz gdy już ciebie nie ma, czuję się jakbym zgubił wyznacznik tego kim mam być. Zgubiłem swój kierunek – urwał, a ja otarłem twarz z łez, które nawet nie wiem, kiedy wypłynęły z moich oczu. - Byłeś moim najlepszym przyjacielem. Do końca życia będę za tobą tęsknił. Dzieciaki też – upił łyk wina, a Jane podeszła do niego łkając cicho i mocno go do siebie przytuliła. I ja do nich dołączyłem, patrząc prosto w niebo błyszczące od milionów gwiazd. Nagły wiatr rozwiewał nasze ubrania i muskał nasze zapłakane twarze. I choć było to absurdalne i tak dalekie od moich własnych poglądów na świat i to co nas czeka po tym wszystkim, miałem wrażenie, czułem, że to był James. James, który w ten sposób, próbuje nas pocieszyć. Dotknąć. Przytulić.

Potem oderwaliśmy się od siebie, wszyscy pogrążeni w równie wielkiej ruinie emocjonalnej. Wypiliśmy wino do dna, stukając się kieliszkami. Uśmiechaliśmy się szeroko w stronę nieba, a w naszych oczach błyszczały resztki łez i smutku.


Może rzeczywiście nie chodziło w życiu o dobre zakończenia.

Może chodziło o samą jego historię.

------------------

Piosenka: Inception OST (Hans Zimmer) - Time

To już chyba jeden z ostatnich (jak nie ostatni) tak bardzo melancholijny i smutny rozdział. Przepraszam, że was zanudzałam. 

All the love! S.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro