freeform

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Winorośle uratowały mu życie, gdy zaplątał się w nie w procesie upadku. Były jego podporą.

Winorośle go dusiły. Ciążył im. Jego ciało lgnęło do odległego podłoża, jeśli podłoże w ogóle istniało. Jeśli nie istniało, to razem z nim zabrakło grawitacji; a więc może upadek był jego przeznaczeniem, alternatywną siłą przyciągania. Jego ciężar sprawiał, że pnącza zaciskały się wokół klatki piersiowej, którą otoczyły nieprzypadkową pętlą.

Spróbował się czegoś złapać, ale tylko otarł zaplątane nadgarstki do krwi. Kropla popłynęła mu po palcach i wreszcie, znużona, ześlizgnęła się po paznokciu w nicość. Po chwili rzeczywistość zapulsowała jak naruszona powierzchnia jeziora.

Pomyślał przez chwilę o dawnych kochankach, żeby uwolnić adrenalinę, ale raptem uświadomił sobie, że nie oddycha, i próbował przypomnieć sobie, kiedy przestał.

Nie pamiętał, jak się to robiło. Szkoda, to było chyba przyjemne uczucie.

Przy następnym ruchu rozprysnęła mu się skóra na przedramieniu. Słyszał, jak łuszczy się z szelestem, nim odpada. Odsłonięte mięśnie dały mu poczucie rześkości, jakby tkanka oddychała, choć o wiele bardziej wolałby poczuć wiatr w żyłach.

- Moja krew karmi korzenie świata - powiedział sobie, bo chciał, żeby wszystko miało jakiś wyższy cel.

Winorośle zacisnęły się mocniej, aż zadrżały mu gałki oczne, więc nic już nie mówił. Zresztą ślina była stawała się żrąca, stracił już apetyt. Zaczynało go mdlić i charknął, by wypluć z siebie zmięte, zadrukowane kartki.

Minęło sto lat oczekiwania na coś, co chciał załatwić jednym skokiem, i rośliny jęły wrastać mu w ciało. Weszły mu do krwiobiegu jak rak i rozpełzły się wszędy. Fermentowały i go upiły, a do żołądka krwawił, aż go wydęło niczym piwny brzuch.

Merlin zapominał umierać, obserwując ryby w oceanie zmęczonymi oczami koralowców i nagich mężczyzn, bo drzewo życia łączyło go ze wszystkim, nawet korzeniami zębów ich kochanek.

ależ to już koniec

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro