1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Coraz bardziej boimy się wchodzić we współzależność. A to jest przecież podstawa rozwoju społecznego(...) Wymieńmy się tym co mamy. Nie można być samowystarczalnym (...) Człowiek jest istotą, która jest uwikłana w relacje. Koniec i kropka. "

T. Kwaśniewski "Czasem czuły, czasem barbarzyńca"

~~~

-Gwen- usłyszałam nad sobą.

Spojrzałam w górę i zauważyłam Enzo, który podawał mi dłoń po moim upadku. Kolejny raz upadłam, walcząc z moim "opiekunem". Każe się tak nazywać, bo to on wziął mnie pod swoje skrzydła, kiedy zostałam całkowicie sama przez epidemię.

Westchnęłam, chwytając jego dłoń. Powoli podniosłam się do pozycji stojącej.

-Idź odpocząć. Potrzebujesz odpoczynku- mruknął, odchodząc w stronę stolika z bronią.

-Nie potrzebuję- rzuciłam, idąc za nim.

Mimo tego, że był niski to szybko chodził. Mówił, że to przyzwyczajenie z czasów szkolenia na opiekuna. Ta, ehe, Enzo, wciskaj kity tak dalej. Wiem, że jesteś po prostu nerwowy.

-Gwen, chyba nie chcesz, żeby te krwiożercze zombie cię dopadło podczas twojej nie-walki, co?- spytał, odwracając się w moją stronę.

Nigdy nie walczyłam, choć szkoliłam się od ponad dwóch lat. Od dwóch i pół panowała epidemia wirusa, która wstępując w człowieka, zmusza go do zabicia innego. Gdy druga osoba nie żyje, magicznie ożywia się za sprawą wirusa. Naukowcy określili go jako wirus HvErV, a zwykli ludzie jako wirus zombie.

-I tak nie walczę, to co to za różnica czy umrę- prychnęłam, opierając się o stolik.

Akurat walczył Benjamin z Harper. Wolałam im nie przeszkadzać, bo obaj potrafili nieźle zranić. Harper była zwinną blondynką, która mimo swojej delikatności umiała "ostro się bić".  Benjamin natomiast był słodziakiem. Kochałam go. Choć czasami trzeba było się go bać.

-Jesteś najlepsza. Dlatego cię potrzebujemy- mruknął, przystawiając sobie ręcznik do spoconego czoła.

Miał założoną czerwoną bandamkę, by włosy nie spadały mu na twarz. Wyglądał uroczo.

-Co z tego, że jestem najlepsza? Podczas treningu każdy jest najlepszy- warknęłam, odchodząc.

-Gwen, proszę cię, nie rób z tego kolejnego dramatu!- krzyknął za mną.

Na odchodne pokazałam mu środkowy palec.

Weszłam do windy, by z piwnicy dostać się na ostatnie, czyli moje i Bena, piętro.

Mieszkaliśmy w rezydencji, liczącej cztery piętra. Mieliśmy windę, bo czasami potrzebowaliśmy jej w nagłych przypadkach. Na przykład w takich, kiedy zabójcy wracają z walki z zombie.

Kiedy znalazłam się na piętrze, usiadłam na parapecie, obserwując brzeg lasu. Na linii drzew zauważyłam Jamesa i Islę, którzy rozmawiali. Wyglądali razem ładnie. James był wysokim blondynem, który potrafił zarazić każdego uśmiechem (i śmiechem, brzmiał, dosłownie, jak mała słodka dziewczynka), a Isla była średniego wzrostu brunetką, która zawsze wiedziała co powiedzieć w danym momencie.

Westchnęłam i poszłam w stronę szafy. Wzięłam czarne jeansy i trochę za dużą, granatową koszulkę. Z komody wyciągnęłam czystą bieliznę i poszłam pod prysznic.

Mój umysł zaprzątnęła myśl o wirusie. Jakim cudem on się rozwinął, skoro go udaremniono na początku lat dwudziestych XX wieku? Czy są jakieś zasady? Za każdym razem kiedy pytam się o to Enzo to zawsze mi odpowiadał, że naszym zadaniem jest zabijanie zarażonych wirusem HvErV. Oczywiście, nie wszystkich, ale takich, którzy przekroczyli już swoje granice i nie radzą sobie z chęcią zabicia drugiego.

Jest kilka grup odpornych. Enzo przyjaźnił się z jedną taką grupą, która mieszkała z nami. Była to, oczywiście, grupa Harper. Miała "pod opieką" Jamesa, Jerome'a (który swoją drogą zmieniał często kolor włosów!!!), Riley'a (bardzo wysokiego blondyna z kolczykiem w wardze), Cartera (śmiałam się z niego, że jest azjatyckim ziemniakiem, przepraszam Carter), Islę, Louisę (wysoką brunetkę) i Benjamina. Pod opieką Enza byłam ja, Kaede (często zmieniała kolor włosów razem z Jeromem!) oraz Alex (uroczy chłopiec z krótkimi, kręconymi włosami). Wszyscy świetnie się dogadywaliśmy.

-Gwen?- usłyszałam Benjamina, który musiał wrócić z treningu.

-Co?- spytałam, zakręcając wodę.

-Idziemy na mecz, idziesz z nami?- spytał, stając w drzwiach od łazienki.

Jasne, znowu zapomniałam się zamknąć. Świetnie.

-Tak, poczekajcie na mnie- westchnęłam i chwyciłam ręcznik. Chłopak nadal stał w drzwiach.- Ale wyjdź- zaśmiałam się.

-Muszę?- spytał, przegryzając wargę.

-Tak, musisz.- Wytknęłam mu język.- Bo coś ci zrobię.

-Kocham cię- rzucił, zamykając drzwi.

-Ja ciebie też!- krzyknęłam za nim.

Uśmiechnęłam się do siebie. Byłam z Benem już pół roku. Był moją bratnią duszą odkąd trafił do rezydencji. Nie zapomnę nigdy tego momentu, kiedy przyszedł nieźle pokiereszowany i z uśmiechem na ustach podparty o ramię Harper, mówiącego, że zabił trzech, a Harper to potwierdziła. Był taki szczęśliwy.

-Gwen, dalej!- Zaczął stukać mi do drzwi, kiedy nakładałam koszulkę.

-Co się srasz?- warknęłam, wychodząc z łazienki.

Założyłam czarne trapery i zeszłam na dół. Z "tajnej" szafki wzięłam pistolet w razie "W" i zabezpieczony wsunęłam w przód spodni.

-Gwen, odłóż to- nakazał mi Enzo.

-Y, nie? Biorę to w razie czego- prychnęłam.

-Zrobisz sobie krzywdę- mruknął.

-Powiedział to ten, co ma pokiereszowany bok po ostatniej walce z zombie- prychnęłam ponownie i wyszłam z budynku.

Wpakowałam się do czarnego jeepa, gdzie siedziała już Isla. Okazało się, że jedzie z nami Riley, James i, niestety, Enzo. Miałam go w tym dniu dość. Ciągle mi mówił jakie jest niebezpieczne to wszystko.

-Wiem, że jesteś zła o to, że nie pozwalam ci walczyć, ale musisz mnie zrozumieć- zaczął, kiedy wyjechaliśmy z posesji.- Nie chcę, aby coś ci się stało, jesteś nam potrzebna.

-Zamknij się, bo serio to się źle skończy- warknęłam.

Momentalnie poczułam pieczenie na policzku. Zawsze się tak mi działo, kiedy obrażałam Enza lub coś mu kazałam. Przyzwyczaiłam się już do tego.

-Co? Znowu policzek?- prychnął, patrząc na mnie w lusterku.

Zacisnęłam dłonie w pięść. Riley, gdy tylko to zauważył, chwycił jedną z moich dłoni i mocno ścisnął.

-Nie, dupa- warknęłam ponownie.

Enzo jedynie uśmiechnął się pod nosem. Dupek. Był przystojny, ale był niesamowicie irytujący. Za każdym razem miałam ochotę go mocniej uderzyć, ale zawsze sprawnie unikał mojego ciosu.

Po długiej podróży dojechaliśmy na miejsce. Było pełno krzyczących ludzi, a raczej zombie. Niektórzy byli we krwi. Wśród nich biegał Benjamin. Ben.

-Gwen, zostajesz tu- nakazał Enzo.

-Idę, tam jest Ben!- krzyknęłam zrozpaczona, wybiegając z auta.

-Gwen!- krzyknęła Harper, gdy mnie zobaczyła.- Wracaj do jeepa!

-Benjamin!- krzyknęłam płaczliwie.

To niemożliwe. Tylko nie Ben. Tylko nie on. Nie, nie, nie.

Ktoś do mnie podbiegł, zaczął mnie szarpać. Nie widziałam kto to, uderzyłam go łokciem w twarz. Nie wiedziałam czy to ktoś z "tych dobrych" czy zarażony. Bałam się, ale wiedziałam, że muszę walczyć. Gdy tylko ten ktoś upadł, wyciągnęłam broń i odbezpieczyłam ją. Czułam jak serce mi wali. Jak mój mały świat się zawala z każdym oddechem.

Benjamin spojrzał w moją stronę i uśmiechnął się. Jednak nie tak, jak lubiłam. Uśmiechnął się w obłąkany sposób.

-Gwen, wracaj do auta!- Enzo do mnie podbiegł i szarpnął w stronę samochodu.

-Nigdzie nie wracam!- krzyknęłam, celując w niego bronią.- Tam jest Benjamin!- wykrzyknęłam ponownie. -On...- zaczęłam i poczułam jak po moich policzkach spływają łzy.

Następnie poczułam mocne uderzenie w tył głowy i usłyszałam krzyk Enza. Upadłam, tracąc przytomność.

~~~

Także witam was w pierwszym oto rozdziale! 

dodaję to znad zmokniętego jeziora i zapadającego się trawnika, także jest super ;) 

cudem praktycznie to dodaję, ale no cóż, warto ukraść internet tacie ;) 

kocham was

Mam nadzieję, że was nie zawiodłam ;) 

Kolejny za tydzień. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro