24

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Nie ma powodów by bać się trupów (...) bać się należy raczej żywych." 

A. Pilipiuk "Księżniczka" 

~~~

Czekałam godzinę, aż się uspokoję po słowach Enza. Stwierdził, że nas zabił. Że zabił wszystkich. Co prawda, zabił naszą część człowieczeństwa wtedy, kiedy nas do siebie przygarnął, czy też "pożyczył" od Joshua.  Przecież nie byłabym w stanie zabić ciężarnej kobiety czy snuć różne intrygi wobec chłopaka, który dał mi dom i się o mnie troszczył, gdyby ta epidemia nie nastała. Teraz jest to dla mnie wręcz codziennością. Idąc na patrol (na którym byłam dosłownie dwa razy- raz z Jeromem, a raz z Riley'em po śmierci Murphy'ego), to zabicie kobiety z brzuszkiem to nic. Wobec Enza już nie wiem co myśleć. 

Jaki był dla mnie Enzo Wright? Zdecydowanie był dla mnie przez jakiś czas oparciem. Psychicznym i fizycznym. Nie znałam bardziej troskliwego człowieka od niego. Nawet Benjamin się tak o mnie nie troszczył, jak właśnie Wright. Z natury był wrednym człowiekiem, ale dla mnie był kochaną i milusią kulką. No chyba, że miał naprawdę zły dzień, to potrafił się także na mnie wyżyć. Zawsze był radosny i uśmiechnięty. Niegdyś, dałabym się pokroić za jego uśmiech, a teraz wszystko mi jedno. Mimo wszystko, był nerwowy. Chodził szybko i piszczał. To był właśnie Enzo Wright. Idealny z wyglądu- brunet, brązowe oczy, chociaż niski, ale zaradny. Oczywiście, miał swoje wady, jak każdy człowiek. Palił papierosy, nie szczędził sobie blantów, jeśli tylko jego konopie były odpowiednie. Analizował wszystko- od jednego spojrzenia czy po groźby. O wszystko pytał mnie- Gwen, co ja mam zrobić?-, czym stawał się coraz bardziej irytujący.

Ale Enzo Wright, jakby nie patrząc, był przeuroczą osobą. Jednego dnia uwielbiałam go, a drugiego nienawidziłam. A dziś byłam wobec niego obojętna. 

Weszłam do windy i zjechałam na dół. Wyszłam na zewnątrz i podeszłam do Adama, stojącego przy płocie i palącego albo papierosa, albo właśnie blanta. Kiedy podeszłam bliżej, poczułam tytoń.

-Co tam?- spytał, rozglądając się dookoła. -Płakałaś?- Spojrzał na mnie. 

-Enzo się przyznał. Ale nie zrobił tego sam. Joshua mu pomógł- powiedziałam z odrazą w głosie. 

Przeklęty Joshua Black. Że też musiałam trafić na Blacka i na Wrighta! 

-Co ty gadasz?- zaśmiał się Adam. -Czyżby nie dostał wystarczająco kasy za napad na bank, że chce pozbyć się wspólnika?- zaśmiał się. 

-Świetna aluzja, nie powiem- prychnęłam, przez chwilę czując się normalnie. 

Normalna rozmowa dwójki przyjaciół przy płocie. Ten starszy z papierosem w dłoni, a ta młodsza rozgląda się dookoła. Żartują sobie. Rozmawiają o napadach na banki, o czymś, o czym było ostatnio głośno. 

Teraz to było moje główne marzenie- by choć przez chwilę poczuć się jak normalna dziewiętnastolatka. Chciałabym płakać nad matematyką, chodzić na imprezy, całować się z nieznajomymi, przystojnymi kolesiami, płakać w nocy w poduszkę, że straciłam chłopaka, żalić się przyjaciółkom. 

-Kiedyś trzeba chociaż trochę się zaśmiać, co?- Uśmiechnął się Adam. -Chcesz bucha?- spytał, przystawiając mi pod nos końcówkę papierosa. 

-Nie. Tym razem podziękuję. I każdym kolejnym razem- westchnęłam. 

-Co jest, mała?

-Nie dam rady wyprowadzić go za most, wiedząc, że Black też brał w tym udział.- Wzruszyłam ramionami.- Nie i koniec. 

-Słuchaj. Ja się tego nie podjąłem. To ty za szybko robisz, a za mało myślisz. Ale tkwimy w tym razem. Przemyśl to dokładnie. I daj mi znać. Gwenny, doskonale wiesz, że jestem z tobą mimo wszystko, prawda? Jesteś cholernie nieobliczalna i, no trochę, fałszywa, ale musisz dać radę, okej?

Nie nazywał mnie nigdy Gwenny. Nikt mnie tak nie nazwał, prócz Benjamina podczas seksu. 

-Nie mów na mnie Gwenny- warknęłam.- Do jasnej cholery, Adam, musisz zrozumieć, że ja nie wiem czy w ogóle dam radę. Wykonuję ten plan, mając nadzieję, że finałową scenę odwali ktoś inny- wyznałam. 

-Z problemami najlepiej się przespać- mruknął, odchodząc ode mnie. 

-Pewnie, zostaw mnie z tym!- krzyknęłam za nim, kiedy wchodził już do środka rezydencji. 

~~~

Joshua

~~~

Mijał czwarty dzień, odkąd zjawiłem się u Wrighta, a Collins nie dawała oznak życia. Nie martwiłem się o nią. Wierzyłem, że da sobie radę i będzie mnie informować, jeśli coś złego się wydarzy. Była silną dziewczyną, którą nie musiałem się przejmować. Najwidoczniej wszystko szło po jej myśli- podrywała Wrighta, miotała jego uczuciami i emocjami, przekonując do siebie resztę chłopaków. 

Usłyszałem dzwonek mojego telefonu, który trzymałem w kieszeni na kolanie w moich bojówkach. Spojrzałem na to, kto dzwoni i chwilowo zamarłem. Adam Franco. Miał dzwonić do mnie tylko i wyłącznie w kryzysowych momentach. Odebrałem. 

-Gwen ranna. Dostała kulkę w udo, a zombie ją tam ugryzło. Jest źle. Przyjdź tu jak najszybciej możesz. 

Rozłączyłem się i podbiegłem do swojego plecaka. Zapakowałem najważniejsze rzeczy i zbiegłem schodami do kuchni Sophii. 

-Muszę iść do Wrighta. Gwen ranna. Ja... Boże, May, przecież ona umrze- zacząłem histeryzować. 

-Uspokój się Black. Jest silna. Da radę. A ty nie działaj pod emocjami, usiądź, spokojnie, nic jej nie będzie. 

-Kurwa, zombie ją ugryzło!- krzyknąłem zdenerwowany tym, że dziewczyna spokojnie pije sobie herbatę. 

-No zdarza się.- Uśmiechnęła się pod nosem, ewidentnie mnie denerwując. 

-May, nie wkurwiaj mnie- wycedziłem, podchodząc do niej bliżej. Widziałem, jak się spina.- Collins jest ranna. Może umrzeć. Zarażony ją ugryzł w, prawdopodobnie, otwartą ranę. Jestem jej opiekunem i nie wytrzymam, gdy ją stracę, za bardzo mi na niej zależy, żeby ją stracić, rozumiesz?- cedziłem słowa, ciągle zbliżając się do Sophii, aż zetknęliśmy się klatkami piersiowymi. 

-Zależy ci na niej czy na pozbyciu się Wrighta?- spytała, czując się dumniejsza i pewniejsza niż minutę temu. 

-Zależy mi na Gwen Collins- szepnąłem, sam się przyznając do swoich uczuć. 

-No pięknie, to jeszcze się wpakowałeś w trójkąt. Jak się z tym czujesz, Black?- prychnęła, a ja uderzyłem pięścią w stół, przy którym chwilę wcześniej siedziała. - Co ty myślisz, że znajdę sobie nowy stół jak mi go rozwalisz? Jesteś moim gościem, a zachowujesz się jak bydlę. Uspokój się, usiądź, znajdziemy rozwiązanie. 

-May, zrozum mnie, do cholery. Nawet nie wiem kiedy zaczęło mi zależeć na Gwen, jasne? Ja muszę tam iść, po prostu muszę- warknąłem, próbując uspokoić oddech. 

Wiedziałem, że przegiąłem, że niepotrzebnie zacząłem dramatyzować. Może po prostu moje zauroczenie Collins wynikało z tego, że dawno jej nie widziałem? Tak, to pewnie przez to. Ale sama myśl, że mogę stracić dziewczynę była nie do pojęcia. 

-Idę. Sam czy z tobą. Nieważne. Po prostu idę- powiedziałem i odszedłem od blondynki w stronę drzwi. 

-Nie zabij tylko Wrighta, jeśli on ciebie nie zaatakuje- powiedziała na odchodne, gdy zamykałem za sobą drewnianą powłokę. 

Spojrzałem w stronę lasu i ruszyłem biegiem w stronę rannej oraz prawdopodobnie zarażonej Gwen cholernej Collins. 


~~~

pisałam ten rozdział prawie trzy miesiące. proszę mnie nie oceniać, bo to nie ma sensu. 

tragedia jednym zdaniem 

już się wypaliłam chyba i myślę nad małą przerwą 

ale szybkim przyśpieszeniem akcji że aż się sama nie połapię



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro