LV. Włoskie sprawy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

U de Beaufortów nastały czarne dni. Alexandre niemal nie odwiedzał rodziców, zbyt zajęty żoną i dzieckiem, z kolei Gisèle tylko robiła wszystkim na złość. 

Z początku była zrozpaczona, że została porzucona przez Saszę, lecz po jakimś czasie żal zamienił się w gniew, który wyładowywała na domownikach. Chodziła tylko po korytarzu, kopała wszystkie przedmioty, które stanęły jej na drodze, a w czasie jedzenia obscenicznie stukała sztućcami o talerze, chcąc wszystkim zademonstrować, jak bardzo jest wściekła i jak tragicznie się czuje. 

Aleksander wyjechał do Rosji, nie mogła więc wyżyć się na nim, a potrzebowała sobie jakkolwiek ulżyć. Jej ofiarami stali się więc ojciec i matka oraz rodzeństwo. Nie mogła już znieść życia ze świadomością, że Aleksander ośmielił się ją porzucić. Kochała go, co prawda nie tak mocno, jak powinna, ale nie dorosła jeszcze do obdarzenia kogoś uczuciem głębszym i mniej egoistycznym. Oddała mu serce, a on po prostu ją porzucił. Gdyby jeszcze nie byli zaręczeni, może i by sobie poradziła, obawiała się jednak, że skoro wszyscy w Paryżu dowiedzą się, że narzeczony, w dodatku z tak dobrej rodziny, ją odrzucił, nie znajdzie już nowego kawalera. Bo przecież musiało z nią być coś nie tak, skoro mężczyzna zdecydował, że jednak nie zostanie jej mężem. Nikomu nie przyszłoby na myśl upatrywać winy w postępowaniu młodzieńca. 

Któregoś dnia w końcu postanowiła, co należy uczynić. Pewna swej decyzji, udała się do rodziców. Nie zamierzała z nimi dyskutować, a jedynie oznajmić im, jakie miała zamiary. 

Camille i Jean siedzieli w bawialni, dziwnie cisi. Światło świec padało na ich nieruchome sylwetki, sprawiając, że na ścianie widoczne były ich cienie, przypominające nieco drzemiące kolosy. 

Gisèle zmieszała się, widząc, że przerwała im w rozmowie, lecz już po chwili odzyskała rezon. Rodzice przecież chcieli, by jej stan poprawił się jak najszybciej, a to, co zamierzała im przekazać, mogło jej pomóc. 

— Chodź do nas, córeczko. — Camille wyciągnęła ku córce ręce. 

Gisèle uśmiechnęła się blado i przytuliła się do matki jak mała dziewczynka. Pamiętała jeszcze, jak bawiła się lśniącymi na jej dłoniach pierścionkami z prześlicznymi kamieniami i zastanawiała się, kiedy ona sama będzie mogła takie nosić. Tymczasem posiadała tylko jeden, do którego w dodatku nie miała już prawa. Bo jak mogła nosić pierścionek od Aleksandra, skoro nie byli już zaręczeni?

— Dobrze się czujesz? — zapytała matka, gładząc ją po głowie. 

— Chyba tak. 

— Na pewno?

— Tak. Nie tęsknię już za Saszą. Jest okropny, skoro się ze mną rozstał — prychnęła. 

— Gigi... 

— To moja wina, nie jego — rzekł nagle Jean.  — Wybacz, że o niczym ci nie powiedziałem. 

— Do ciebie nie żywię urazy — odparła mu na to Gisèle. — On ma głowę i powinien jej używać. A tymczasem bez słowa wszedł do mojego pokoju i rzekł, że to koniec, bo tak, bez żadnego uzasadnienia. To draństwo. 

Wypowiedziawszy te słowa, zyskała większą pewność siebie. Uznawszy, że skoro już przygotowała rodziców na wieści, ci przyjmą je jak najprzychylniej, Wyswobodziła się z matczynego uścisku i stanęła przed rodzicami. Ci spojrzeli na nią ze zdumieniem, lecz nic nie rzekli. Bardzo jej to odpowiadało. Wolała najpierw wyłożyć im całą sprawę, a dopiero później odpowiadać na ewentualne pytania. 

Maman, papo — zaczęła, patrząc na nich wyzywająco, choć w środku cała drżała. Obawiała się, że jej pomysł jednak nie przypadnie rodzicom do gustu. 

— Tak, dziecino? — Ojciec spojrzał na nią łagodnie. 

— Chciałabym wam coś oznajmić. 

— Słuchamy cię uważnie. 

Gisèle poczuła się, jakby w tej chwili ktoś położył na jej klatkę piersiową ciężki kamień, który sprawiał, że trudniej jej było łapać oddech. Dałaby wszystko, by ów zniknął, lecz tak się nie działo. Oddychała coraz szybciej, a paraliż płuc coraz bardziej się zwiększał. Schowała dłonie za plecy i mocno je ścisnęła. Czuła, że tylko w ten sposób powstrzyma się od rzeknięcia czegoś głupiego i nie dopuści do tego, by zanadto się roztrzęsła. 

— Przemyślałam pewne sprawy i cóż... 

— Tak? — Camille posłała jej pełne zaciekawienia spojrzenie, przesuwając dłonią po wybrzuszeniu na ciemnozielonej sukni. 

— Bardzo pragnę wyjechać do Włoch. Życie tutaj... Jest takie okropne! Nie mogę znieść tego, że wszyscy patrzą na mnie z pogardą, że Alexandre mnie porzucił! — wydusiła, chcąc mieć kłopotliwe wyznanie jak najszybciej za sobą. 

Jean kaszlnął, zaś Camille zadrżała. Gisèle patrzyła na rodziców z coraz większym przerażeniem. Czuła, że będzie to przeprawa trudniejsza, niż się jej z początku zdawało. 

Matka podniosła się z sofy i podeszła bliżej. Patrzyła na Gisèle takim wzrokiem, jakby zupełnie straciła rozum. Był mętny i zagubiony. Przypominała dziecko szukające czegoś we mgle. 

— Gigi... — odezwała się. — Ty chyba  oszalałaś, dziecko... Mam cię wypuścić samą do Włoch? Nie, nie, nie. To szaleństwo!

— Ależ ja chcę pojechać do Roberta, maman. On przecież doskonale o mnie zadba. Przy nim nic mi się nie stanie. Nie zniosę dłużej tych wszystkich spojrzeń ludzi, którzy mają mnie za nic niewartą, skoro porzucił 

— Robert ma się uczyć, a nie cię niańczyć — sarknął Jean. 

— Ależ... Papo... Proszę cię...

— Nie, Gigi, nie zgadzam się na to. 

Gisele poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Ułożyła już swój wyśmienity plan, a rodzice nie pozwalali jej go zrealizować z czystej złośliwości! Tego była pewna. Uwzięli się na nią po tym, jak Sasza ją porzucił, tak jak wszyscy w jej otoczeniu. Coraz bardziej nienawidziła swojego życia. 

— Nienawidzę was! Ucieknę z domu, jeśli mi nie pozwolicie! — krzyknęła i wyszła, głośno tupiąc bucikami.  

Najwyraźniej wszyscy sprzysięgli się przeciwko niej i nikt już jej nie kochał. Zamierzała zrealizować swą groźbę, jeśli rodzice nie zmienią zdania w ciągu kilku najbliższych dni, lecz nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób osiągnie cel. To jednak pozostawało do ustalenia. 

Następnego dnia Camille całe popołudnie spędziła w łóżku, gdyż dręczył ją okropny ból głowy. Nie mogła go znieść. Ciągle zdawało się jej, że zaraz wybuchnie. Najchętniej chyba nie wstawałaby przez tydzień, lecz rozumiała, że wszyscy jej potrzebowali. 

Nie mogła jednak pogodzić się z tym, co wydarzyło się z Gigi i Aleksandrem. Myślała, że młody Gruszecki darzył jej córkę uczuciem tak silnym, że przetrwa wszystkie próby. Najwyraźniej było jednak inaczej. 

Pogodziłaby się z tym, gdyby nie to, że jej biedna córka cierpiała. Owszem, Gigi zachowywała się okropnie i należała się jej lekcja od życia, ale nie od razu tak trudna. W końcu jeszcze wiele prób czekało ją w przyszłości. Najbardziej jednak bolało ją chyba to, że winny temu wszystkiemu był syn jej drogiej przyjaciółki, którego ta przecież wychowała na takiego dobrego chłopca. Najwyraźniej jednak się myliła. 

Przez cały czas myślała o pomyśle córki. Może jednak wyjazd do Włoch był czymś więcej niż jej fanaberią, może naprawdę zdołałby uleczyć jej złamane serce? Robert na pewno zająłby się nią najlepiej, jak tylko potrafił, a Gigi mogłaby odpocząć od paryskiego zgiełku. Może brat zapoznałby ją z jakimś ze swoich przyjaciół? Pisał jej w listach o kilku druhach, których poznał. Wśród nich na pewno był jakiś dobry, wrażliwy młodzieniec, który mógłby uczynić Gigi szczęśliwą. 

Zawsze mogły też udać się tam wspólnie. Zima nadchodziła wielkimi krokami, a Camille czuła, że powinna spędzić ją w cieplejszym klimacie. Miałaby wtedy baczenie na to, co robiła jej córka. Zadbałaby o jej dobro i o to, by nie zaczął jej adorować żaden nieodpowiedni młodzieniec. 

Wtem do pokoju wszedł Jean. Camille westchnęła. Wybaczyła już mężowi jego zachowanie, lecz wciąż nie potrafiła mu zaufać tak, jak powinna. Obawiała się, że kiedy Diane wróci już ze swoim maleństwem do Paryża, gehenna zacznie się od nowa. Wolała więc trzymać swe uczucia na wodzy i nie oddawać się zanadto miłości do męża, by później nie doświadczyć kolejnego bólu. 

Podszedł do łóżka i przysiadł na jego krawędzi. Camille przysunęła się tak, by położyć głowę na kolanach męża. Jean wsunął dłoń w jej włosy. Lubiła, kiedy tak po nich przesuwał. Był wtedy ogromnie czuły i delikatny. Przypominały się jej czasy, gdy nie mieli jeszcze dzieci, a nawet nie wstąpili w związek małżeński. Te krótkie wspólne chwile w roku 1805 Camille ceniła najbardziej. Były niczym skarb przechowywany w ciężkiej szkatułce zamykanej na kluczyk, który chowano na samo dno najciemniejszej szuflady, by nikt go nie znalazł. 

Uśmiechnęła się blado i ucałowała jego drugą dłoń. Była szorstka i pomarszczona, podobnie jak jego twarz, lecz Camille przestała już zwracać na to uwagę. Wciąż bardzo obchodziła się własnym wyglądem, lecz zaakceptowała, że i ona, i jej mąż powoli się starzeją. Niestety łatwiej jej było uświadomić sobie, że Jean już nigdy nie będzie miał tak bujnej czupryny i gładkiego lica, niż przyjąć do wiadomości fakt, że jej włosy już zawsze będą poprzetykane srebrnymi nitkami, a twarz poznaczona bruzdami. 

— Może jednak powinniśmy jej pozwolić... — jęknęła, patrząc na męża. 

— Na wyjazd do Włoch? To długa droga dla takiej młodej dziewczyny...

— Ale Robert pokonał ją sam i dotarł bezpiecznie do Rzymu.

— Ale Robert to mężczyzna i nikt raczej go nie napastował, a Gigi to grozi. 

— Nie, jeśli ja pojadę z nią. — Posłała mu łobuzerskie spojrzenie, na co Jean tylko westchnął ciężko. 

Camille roześmiała się cicho i pogładziła go po policzku. 

— Jesteś tego pewna? 

— Tak. Pojadę się trochę wygrzać, dasz sobie radę z chłopcami. Teraz jest zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy w zeszłym roku jechaliśmy do Włoch sami... Wtedy zostawialiśmy tu całą gromadkę, a teraz zostali tylko dwaj... Och, jak ten czas płynie. 

— Niestety... Ale wierzę, że będzie nam dane jeszcze wiele pięknych lat razem. — To rzekłszy, nachylił się do żony i złożył na jej ustach pocałunek. 

Był pełen uczucia, które tak niedawno udało im się odbudować. Miała nadzieję, że mąż już tego nie zepsuje. 

Robert nie mógł przestać się głowić, kim była szlochająca dziewczyna, którą zastał pod fontanną na Piazza Navona. Codziennie wyglądał przez okno, licząc na to, że ją ujrzy, lecz już jej nie zobaczył. 

Dziwił się samemu sobie, że nie potrafił o niej zapomnieć. Powinien przecież porzucić wspomnienie o dziewczynie, która nie dość, że odrzuciła jego pomoc, to jeszcze uznała go za kogoś, kto chce wyrządzić jej krzywdę. 

Ale nie mógł. Czuł, że panience przydarzyło się coś złego, że potrzebna jej czyjaś pomoc i wsparcie, a on był zdolny jej je dać. Nie potrafił pozostać obojętny na czyjąkolwiek krzywdę. 

Siedział więc w swoim mieszkanku i patrzył przez szybę, wertując Pismo Święte i notatki. Nauka nie sprawiała mu jednak takiej przyjemności, jak zazwyczaj. Nie mógł się na niczym skupić. Minęły dwa dni, odkąd widział dziewczynę, a on wciąż o niej myślał.  

— Co ty ostatnio tak wyglądasz przez to okno? — zapytał go Alessio. — Czyżbyś się w kimś zakochał?

— Nie — odparł gniewnie Robert. 

Nie chciał, by przyjaciel o coś go posądzał. Przecież kierowała nim jedynie chęć pomocy biednej dziewczynie, a nie myśl, by ją uwieść. Zupełnie nie interesowały go romanse. Nie miał pojęcia, jak miałby rozmawiać z kobietą, by ją do siebie przekonać, zresztą nie potrzebował tego. Nigdy nie widział się w roli męża czy ojca. 

— Bo ci uwierzę! — zaśmiał się Alessio. 

Robert prychnął i odwrócił się do okna. Nie zamierzał słuchać głupich przytyków przyjaciela. Wbił wzrok w Piazza Navona i spróbował się uspokoić. Nagle dostrzegł jakiś kształt sunący po ulicy. Była to jasnowłosa dama w bielutkiej jak śnieg sukni. Zadrżał, zdawszy sobie sprawę, że to tajemnicza nieznajoma. 

Zupełnie nie przejmując się Alessiem, oderwał się od ksiąg i wybiegł na zewnątrz. Musiał jak najszybciej dopaść do dziewczyny i pomówić z nią na temat ich ostatniego spotkania. Nawet jeśli nie zechce jego pomocy, musiał jej chociaż wyjaśnić, że nie zamierzał wyrządzić jej krzywdy. 

Na zewnątrz przeszył go wieczorny chłód. Żałował, że wybiegł jedynie w cienkiej koszuli, lecz nie chciał już wracać się po okrycie, gdyż obawiał się, że wtedy nieznajoma zniknęłaby mu z oczu. 

Z mocno bijącym sercem zaczął iść w kierunku dziewczyny. Miał nadzieję, że tym razem jej nie spłoszy. Nie chciał przecież jej krzywdy. Dotknął jej ramienia i wstrzymał oddech. Panna odwróciła się i pisnęła z przerażeniem. Jej delikatną twarzyczkę wykrzywiło przerażenie. 

— Och, to znowu pan! Proszę mnie zostawić! — krzyknęła, a w jej oczach stanęły łzy. 

— Ale ja chcę pani tylko pomóc... — jęknął. — Nie mam zamiaru pani skrzywdzić! Widziałem ostatnio, że panienka płacze, dziś zresztą też pani szlocha... Proszę mi zdradzić... Oczywiście jeśli pani chce... Może czegoś pani potrzeba? Czy mógłbym jakoś pani pomóc?

— Dlaczego jest pan wobec mnie taki dobry? — zapytała podejrzliwie. — Czy nie oczekuje pan czegoś w zamian? Znałam już takich mężczyzn... Co panem kieruje?

— Miłosierdzie oraz miłość do Pana i bliźniego. Chęć pomocy jest chyba ludzka, czyż nie? — zapytał, patrząc jej łagodnie w oczy. 

— Och...

Na jego słowa dziewczyna wyraźnie się uspokoiła, dzięki czemu i on odetchnął z ulgą. 

Mógł teraz przyjrzeć się jej twarzy z bliska. Miała delikatną twarzyczkę, nieco jak figury aniołów, które tyle razy widział w różnych kościołach, choć nieco bardziej dziecięcą niż rzeźby. Gdyby nie jej wzrost i ubiór rzekłby nawet, że ma przed sobą dziecko. Ocenił, że mogła być w wieku Gigi. 

— Robert de Beaufort — rzekł, kłaniając się przed nią dwornie. 

— Bianca Pianzetti — odparła i wystawiła dłoń do ucałowania. — Nie jest pan chyba Włochem, prawda?

— Nie. Pochodzę z Francji, moja rodzina mieszka w Paryżu. Przyjechałem tu się edukować. Włochy to wspaniały kraj. 

— Gdyby mi się pan nie przedstawił, nigdy bym nie zgadła, że nie pochodzi pan z Italii. Ma pan naprawdę doskonały akcent. — Uśmiechnęła się blado. 

— Dziękuję. Dlaczego więc panienka tak tu stoi i szlocha?

Bianca zarumieniła się ze wstydu. Robert stwierdził, że wyglądała tak naprawdę uroczo, zaraz jednak opanował się. Nie przystało mu tak myśleć o biednej dziewczynie. 

— Cóż... Mój ojciec jest bardzo poważnie chory... Przychodzę tu co jakiś czas się modlić, bo widzi pan, rodzice wzięli ślub w tym kościele, a ta fontanna to było miejsce naszych spacerów. Uwielbialiśmy tu przychodzić, kiedy ja i mój brat byliśmy jeszcze malutkimi dziećmi...

— Och, to okropne... — Spojrzał na nią współczująco. — Nie wiem, co bym uczynił, gdyby mój ojciec ciężko chorował... Czy potrzebuje pani czegoś? Może mógłbym pani w czymś pomóc? Proszę nie obawiać się prosić.

— Zadziwia mnie pan swoją chęcią pomocy. Inny mężczyzna już dawno rzekłby mi, żebym sobie poszła, bo mu przeszkadzam. 

— Mnie nikt nie przeszkadza. — Uśmiechnął się. — Pan posłał mnie, bym pomagał bliźnim, więc to czynię. Zaraz zaczyna się wieczorna msza, może wejdziemy? Modlitwa na pewno przyda się pani ojcu. 

— Dobrze — odparła Bianca. 

Robert ujął jej ramię i poprowadził ją do środka. Usiedli w jednej ze środkowych ławek i uklękli. Robert zwrócił swe myśli ku rodzinie. Miał nadzieję, że wszystko z nimi dobrze. 

Codziennie przychodził do kościoła przy Piazza Navona, wciąż jednak nie przestawał się nim zachwycać. Wszechobecny marmur i złoto nieco go przytłaczały, lecz jednocześnie przypominały mu o chwale Pana, przy którym był tylko marnym pyłem. Gdy podnosił głowę i wpatrywał się w sufit, zaczynało mu się kręcić w głowie od pnącego się ku niebu bogactwa. 

— Panie, pozwól, by droga maman już nie chorowała, a Diane przestała odczuwać wyrzuty sumienia z powodu swego zachowania — zaczął. — Wiem, że popełniła błąd, że zgrzeszyła, ale przecież wielu jest ludzi, którzy popełniają gorsze czyny, a mimo to żyją spokojnie. Sam wiesz, jak ogromnie biedna żałuje. Daj też ojcu więcej dobrej woli, by mógł jej przebaczyć. Pomóż Andrému powrócić na dobrą drogę i pojąć, że rozpustne miłostki nie są najlepszym wyborem, że nie powinien gubić swojej duszy. 

Modlił się jeszcze za pozostałych członków rodziny, aż w końcu zaczęła się msza. Przeżegnał się i spojrzał na Biancę. Widział, że dziewczyna jest dużo spokojniejsza niż jeszcze przed chwilą. Najwyraźniej msza działała na nią kojąco. Modlił się żarliwie i słuchał Pisma z ciekawością, co jakiś czas zerkając na dziewczynę. Wpatrujący się w niego z krzyża Jezus dawał mu nadzieję na to, że wszystko się ułoży, nie tylko u Bianki, lecz również w życiu jego i jego rodziny. 

Gdy wyszli z kościoła, Bianca spojrzała na niego łagodnie i uścisnęła jego rękę, sprawiając, że zrobiło mu się ciepło na sercu. 

— Dziękuję. Tego właśnie potrzebowałam — szepnęła. — Obecności drugiego człowieka i modlitwy. Jest pan naprawdę cudownym człowiekiem. 

Robert uśmiechnął się do niej szeroko i skierował się ku swojej kamienicy. Tego wieczoru położył się spać z poczuciem dobrze spełnionego chrześcijańskiego obowiązku.  


No to wracam po przerwie. Najprawdopodobniej będę dodawała jeden lub dwa rozdziały na tydzień, chyba że wrócimy do szkoły, to może się trochę zmieni. Mam nadzieję, że się Wam podoba! Ten rozdział to takie moje wbicie się z powrotem w DB, mam wrażenie, że tu jest trochę za dużo dialogów w stosunku do opisów. Przy okazji chciałabym zaprosić Was na W starym Wiedniu, najnowszą pracę na moim profilu, w której spotkacie się też z kilkoma bohaterami z DB :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro