LVII. Rodzinne swary i czułości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Belle, moja droga, organizuję za tydzień bal! Musisz koniecznie przyjść! — wykrzyknęła z entuzjazmem Alexandra. 

Posłała Belle porozumiewawcze spojrzenie, które dziewczyna doskonale zrozumiała. Wiedziała, że zabawa u ciotki będzie doprawdy doskonała. 

Wodziła spojrzeniem po tapecie w delikatne kwiatowe motywy, którą wyłożono ściany bawialni, nie chcąc, by Alexandra domyśliła się, jakie marzenia krążą teraz po jej głowie. 

Niewiele to dało, bowiem ciocia i tak wiedziała, co zaprzątało teraz jej myśli. Nie wstydziła się tego szczególnie, lecz wolałaby, by jej słodkie marzenia o Timothym pozostały tajemnicą. 

— Dlaczego płoniesz tak rumieńcem, co, Belle? — zaśmiała się. — Czyżbyś zachciała nagle udawać cnotkę?

— Cóż... Po prostu...

— Och, nie bądź już taka! Nie ma tu Pauline, przy mnie nie musisz się kryć z tym, czego pragniesz. Bardzo ją lubię, więcej, to moja najlepsza przyjaciółka, byłam nawet druhną na jej ślubie, ale okropna z niej hipokrytka. Każe wszystkim zachowywać się cnotliwie i przyzwoicie, jakby życie składało się jedynie z obowiązków, a sama ma tyle dzieci! 

Belle chciała stanąć w obronie cioci, która uczyniła jej tyle dobrego, ale nie potrafiła znaleźć argumentów, które mogłyby przemówić do Alexandry. Zresztą sama wyszłaby wtedy na zakłamaną hipokrytkę. Chyba. 

Chociaż... Była jej winna lojalność. Mało kto zrobił dla niej tyle dobrego, co Pauline. Ona jako jedyna nie potępiła jej jawnie za to, co uczyniła, starała się ją zrozumieć, ale też miała po prostu ludzkie podejście. Alexandra tylko stwierdziła, że najwyraźniej Friedrich zasłużył na to, by go porzuciła i odeszła do innego mężczyzny. Nie do końca podobało się jej takie podejście, choć ciocia miała w nim sporo racji. Pauline była w swych osądach bardziej ludzka. 

— To prawda... Chociaż... Jeśli jej mąż bywa w domu tak rzadko, a ona tak bardzo go kocha, to nie dziwię się, że cały wspólny czas spędzają razem... 

— Racja, temu nie przeczę. 

— Do tego Pauline bardzo kocha dzieci. 

— Tak, pamiętam, jak snuła marzenia o tym, ile będzie miała dzieci, kiedy już wyjdzie za mąż. Chyba się spełniły... — Uśmiechnęła się błogo. — Och, Belle, wybacz mi. Nie powinnam w ten sposób mówić o Pauline, w końcu to moja najlepsza przyjaciółka... W każdym razie, przyjdź na bal. Timothy też będzie.

— Na pewno przyjdę — odparła pewnie Belle. 

Przez całą drogę do Pauline rozmyślała o tym, jak będzie wyglądał nadchodzący bal. W myślach widziała już siebie w pięknej, czerwonej sukni z dekoltem i skręconymi w loczki włosami, uwodzącą Timothy'ego. Wirowała w jego ramionach, posyłając mu powłóczyste spojrzenia i słuchając szeptanych jej komplementów. 

Zaraz ten obraz rozpłynął się, zastąpiony przez lico Friedricha. Patrzył na nią z wyrzutem, a twarz poczerwieniała mu z gniewu. Zadrżała. Choć wiedziała, że to jedynie wyobrażenie, naprawdę się przeraziła. 

Od jakiegoś czasu coraz częściej ogarniały ją wyrzuty sumienia związane z mężem. Nie czuła się z nim dobrze, ale w ostatecznym rozrachunku poniżała go i spotykała się z kochankiem w jego obecności. To musiał być ogromny cios dla jego męskości. Nie wyobrażała sobie, jak bardzo musiał to przeżywać. 

A porzucenie go? Co mówili ludzie z socjety, kiedy po mieście rozeszła się fama, że porzuciła męża? Jak bardzo go tym skrzywdziła? Czy wszyscy wokół wytykali go palcami jako tego, któremu żona przyprawiła rogi?

Była naprawdę egoistyczna. Zraniła Friedricha, a do tego sprowadziła niesławę na całą ich rodzinę. Ojcu zapewne musiało pękać serce, gdy starsze damy z towarzystwa wypominały mu, że jego córka porzuciła męża. 

Zaraz jednak przypomniała sobie o tym, że w ostatnim liście ojciec pisał jej o tym, że Friedrich wyjechał do Francji i spędzał czas z dziećmi u jej matki. Najpewniej więc rozgłosił w całym mieście, że wyjeżdżają wspólnie do jakiegoś egzotycznego kurortu, by ona mogła podratować zdrowie, a on znaleźć inspirację do kolejnej opery. 

Tak, na pewno tak uczynił. Nikomu nie zaszkodziła, a wręcz pomogła i sobie, i mężowi w osiągnięciu szczęścia. Ona doskonale bawiła się w Anglii, a on zapewne cieszył się życiem paryskiego bawidamka i tworzył kolejne wspaniałe dzieła. Nie miała sobie czego wyrzucać. 

Kiedy dotarła do domu, od razu pobiegła do sypialni Pauline. Wiedziała, że ją tam zastanie. Kobieta przeglądała stare szkice, uśmiechając się tkliwie. Płomień świecy padający na jej sylwetkę sprawiał, że na ścianie odbijał się jej upiornie wydłużony cień. 

Isabelle podeszła do cioci i objęła ją od tyłu. Pauline odskoczyła z przerażeniem, jakby obawiała się, że to napastnik ją zaatakował, i zaśmiała się, widząc Isabelle. Przytuliła do piersi rysunki, jakby obawiała się, że ktoś je zobaczy. 

— Belle, nie strasz mnie tak! — fuknęła. 

— Co tam masz, ciociu? 

— Nic takiego... — Policzki Pauline spłonęły rumieńcem. 

— Nie wstydź się, kochana. 

— No dobrze — odparła i położyła kartki na kolanach. 

Isabelle uśmiechnęła się tkliwie. Rysunki przedstawiały Pauline na różnych etapach życia. Na pierwszym była młodą panienką w delikatnej, różowej sukni. Na kolejnym stała z bukietem czerwonych róż przed ołtarzem. Jeszcze następne przedstawiały ją przy nadziei, z małym dzieckiem, później z kolejnymi pociechami albo przy pracy. Belle uznała je za niezwykle urocze. 

— To dzieła twojego męża? — Spojrzała na Pauline. 

— Tak. Kochany jest... Czasem, kiedy go nie ma, oglądam te obrazki, żeby przypomnieć sobie dobre chwile. To takie miłe i ocieplające serce... Kocham go i nie mogę się doczekać, aż wróci. 

— Może niedługo się to stanie. — Belle posłała jej ciepły uśmiech. — Chciałam z tobą pomówić o balu u Alexandry. Pójdziesz tam ze mną?

— Bal? 

Oblicze Pauline wyrażało najszczersze zdumienie. Szeroko otwarte, zielone oczy błyszczały w blasku świecy, a lekko rozchylone usta ukazywały rządek białych, prostych zębów. Isabelle ogromnie jej ich zazdrościła. 

— Tak, powiedziała mi o nim dzisiaj. Podobno co roku wydaje bal o tej porze. 

— Och, jak mogłabym zapomnieć! Tak, to jej bal rocznicowy. W tym roku minie już chyba osiemnaście lat, odkąd ona i wujek Charles się pobrali. 

— Och, to tak wiele...

— Ja i mój kochany też jesteśmy razem od tylu lat... Nasza najstarsza córeczka już wyszła za mąż... Ach, a ja jestem jeszcze taka młoda! Ale ten czas biegnie...

Belle spojrzała na nią ze współczuciem. Domyślała się, że Pauline obawiała się upływu czasu, zupełnie jak jej matka. Patrzenie na to, jak dawna wielka uroda odchodzi, włosy rzedną i siwieją, twarz pokrywają zmarszczki, piersi stają się obwisłe, a dłonie pomarszczone i pokryte plamami, zdawało się jej czymś przerażającym. Sama obawiała się upływu czasu. Miała nadzieję, że zachowa urodę jak najdłużej. 

Pauline musiało być ciężko z myślą, że niedawno sama była jeszcze śliczną dziewczyną, pełną marzeń i nadziei na przyszłość, a teraz miała już dorosłą córkę i niedługo mogła zostać babcią. 

Isabelle trudno było pojąć, dlaczego czas tak pędził. Jeszcze niedawno sama była siedemnastolatką zmuszoną do stanięcia przed ołtarzem z mężczyzną, do którego zupełnie niczego nie czuła, a teraz miała już z nim trójkę dzieci. Na wiele rzeczy mogła mieć wpływ, ale biegnący czasu był nieubłagany. 

— Tak, czas jest okropny. Ale nie myślmy już o tym, a o balu! Pójdziesz ze mną, prawda?

— Cóż, muszę cię pilnować — rzuciła oschle Pauline. 

— Mnie? Ale po co? Jestem przecież już dorosła i nie potrzebuję opieki. 

— Potrzebujesz. Będę mieć na ciebie baczenie w kwestii Timothy'ego. Nie chcę, by doszło do czegoś nieodpowiedniego.

Belle spojrzała na ciocię ze złością, a do twarzy nabiegła jej krew. Myślała, że Pauline ma ją za równą sobie, za zaufaną przyjaciółkę, partnerkę do rozmów. A tymczasem uważała ją za głupie dziecko, które nie potrafi się zachować. 

Prychnęła wściekle i popatrzyła na nią z rozczarowaniem. Spodziewała się wszystkiego, ale nie takiego obrotu spraw. 

— Potrafię się zachować, nawet jeśli nie sprawiam takiego wrażenia! Nie będę przecież całowała go na oczach wszystkich, mam trochę przyzwoitości!

— Belle, nie o to chodzi. Po prostu nie chcę, żebyś więcej się z nim spotykała. To... nie jest dobry człowiek. Zwiódł już kilka młodych panienek, które później nie skończyły najlepiej. Nie chcę, by taki los stał się twoim udziałem. 

W jej głosie pobrzmiewała troska, lecz złość zaćmiła Isabelle umysł. W słowach Pauline widziała jedynie wyraz nadopiekuńczości. 

— Ale ja nie jestem młodą panienką! — prychnęła. — Wiem, czego chcę i na co mogę sobie pozwolić, a ty po prostu jesteś o mnie zazdrosna, bo mam blisko siebie mężczyznę, który mnie adoruje, a twój mąż wyjechał dawno temu i robi Bóg wie co! 

Wiedziała, że posunęła się za daleko i od razu tego pożałowała, nie mogła już jednak nic zaradzić na łzy Pauline, które błyszczały w jej oczach niby perły w blasku świec. 

Poczuła bolesny skurcz w sercu. Zranienie Pauline było ostatnią rzeczą, której by chciała. Kochała ją przecież niemal jak matkę. Ale było już za późno. 

— Idź do siebie — powiedziała chłodno kobieta. 

— Ależ... Ciociu, przepraszam, to po prostu emocje. Nie chciałam...

— Wyjdź, Belle. Chcę pobyć sama — odrzekła tylko Pauline i odwróciła się od niej. 

Isabelle zrozumiała, że nie ma co starać się o wybaczenie, nie w tej chwili. Było jej coraz bardziej przykro. Nie chciała, by ciocia przez nią cierpiała. Stłumiony szloch, który usłyszała za ścianą, sprawił, że złamało się jej serce. Była naprawdę okropna. 

Robert wszystko już przygotował na przybycie matki i siostry. Nie mógł się już doczekać, aż ujrzy bliskie. Nie było na tym świecie kobiet, które darzyłby większym uczuciem niż je dwie. Nie widział ich już od pół roku, a tęsknota za rodziną wręcz rozdzierała jego serce.

Słyszał już o tym, co zaszło między Gigi a jej narzeczonym, i ogromnie rozdzierało mu to serce. Nie miał pojęcia, dlaczego Aleksander zdecydował się porzucić jego siostrę. Nie znał jednak szczegółów całej sprawy, które mogłyby mu ją rozjaśnić, powstrzymywał się więc od oceny młodzieńca. 

Gdy tylko usłyszał pukanie do drzwi, zerwał się z łóżka i podbiegł do nich. Gdy ujrzał ukochane w progu, rzucił się na matkę z radosnym krzykiem. 

Maman, moja najdroższa! Tak bardzo tęskniłem! 

— Robercie, wejdźmy do środka! — roześmiała się Camille. — Nie róbmy tu scen. Wchodź.

Młodzieniec skinął jej głową i wprowadził ukochane krewniaczki do bawialni. Tam rozsiadły się przy stole. 

Robert stanął w końcu pokoju i zaczął się przyglądać matce i siostrze. Camille nie zmieniła się ani trochę. Wciąż uśmiechała się do niego z matczyną czułością, a jej oczy błyszczały energią do życia. Nawet zmarszczek nie przybyło jej ani trochę. Podróżna, brązowa suknia, choć nie tak strojna jak jej ulubione toalety, nie odbierała jej ani trochę na uroku. 

W Gigi z kolei zaszła ogromna przemiana. Zaciskała dłonie w piąstki, a marsowy wyraz twarzy sugerował, że wciąż nosi w sobie złość. To umiłowane lico nie wyglądało już tak pięknie, gdy gościła na nim złość, a nie łobuzerski uśmiech mówiący, że panna ma zamiar spłatać komuś kolejnego figla. 

— Jak się czujesz, najdroższa maman? — Spojrzał na Camille z czułością. 

— Ja doskonale. Jedynie boję się o Diane...

— Co z nią?

— Niedługo przyjdzie jej urodzić. Biedaczka okropnie się zadręcza. Ukrywa to, ale widzę to w jej listach. Jej radosny ton jest tak okrutnie wymuszony, a pomiędzy słowami o tym, jak bardzo cieszy się, że będzie miała kolejne dziecko, sączy się gorycz przemieszana ze strachem. Nie mogę czytać jej listów, są tak... tak smutne... 

— Bardzo mi przykro, maman. Modlę się za nią codziennie — szepnął. 

Miał nadzieję, że siostra nie będzie przez całe życie zadręczała się z powodu jednego błędu. Popełniła głupotę, ale nie powinna tyle cierpieć. Nie zasłużyła sobie na to. Dałby wszystko, by móc jej pomóc, lecz wiedział, że to była sprawa jedynie między Diane a Bogiem. On nie mógł nic uczynić, poza modlitwą. 

— A ty, Gigi... Wiem, że to, co ci rzeknę, może zabrzmieć okrutnie, bo kochasz Alexandre'a, ale... Nie jest ciebie wart, skoro cię porzucił. Nie kochałem nigdy nikogo, lecz potrafię ocenić pewne sprawy i cóż... Gdyby naprawdę cię miłował, nieważne, co by się działo, walczyłby o ciebie do końca. Nie wiem, co między wami zaszło i nie chcę w to wnikać, ale jestem pewien, że niedługo znajdziesz takiego mężczyznę, który będzie z tobą bez względu na to, co się wydarzy. 

— Dziękuję ci, Robercie. — Uśmiechnęła się do niego blado. — Mam nadzieję, że kiedy tu u ciebie pobędę, to może kogoś znajdę. Najwyraźniej Rosjanie to nie jest dobry wybór. 

— Nie mów tak, bo to, że tobie się nie udało, nie znaczy, że każdy Rosjanin jest zły. 

— Ale taka prawda! Lottie też ciągle kłóciła się z tym swoim Andrém! On jest tak samo wstrętny jak Alexandre, w końcu są przyjaciółmi, nic dziwnego... Mogłam o tym pomyśleć wcześniej, głupia ja...

— Gigi, André to dobry młodzieniec — przerwała jej oschle matka. — To Lottie nie była odpowiednio dojrzała do małżeństwa i żałuję, że pozwoliłam jej tak wcześnie na ślub. Ale cóż, nie ma co na ten temat rozprawiać, bo już jest między nimi dobrze. Może słusznie, że ty i Alexandre ostatecznie nie zostaliście małżeństwem... Jesteście jeszcze tacy młodziutcy, jeszcze skończyłoby się tak samo... 

Gigi prychnęła, lecz nic nie rzekła. Robert spojrzał na nią ze współczuciem. Widział, jak bardzo źle czuła się jego siostra. Miał zamiar oprowadzić ją po Rzymie i pokazać jej wszystkie uroki miasta. Miał nadzieję, że dzięki temu Gigi poprawi się humor i nie będzie tyle myślała o ukochanym, a miast tego skupi się na poznawaniu Wiecznego Miasta. 

— Wcale nie. Ja bym umiała się zachować, nie to co ta głupiutka Lottie — prychnęła i założyła ręce na piersi. 

— Oj, Gigi... Powiedz mi, maman, co u reszty? Jak się czuje papa? Ta cała sprawa z Diane musiała odcisnąć na nim ogromne piętno...

— Źle z nim, bardzo źle, choć ostatnio przeprosił mnie za swoje zachowanie. Nie myślałam, że będzie zdolny do takiego okrucieństwa wobec Diane... Moja mała, biedna dziewczynka... Tak, uczyniła źle, ale co mogła zaradzić na to, że chciała tylko szczęścia? — zaszlochała. 

Robert dostrzegł w jej oczach łzy. Usiadł obok matki i przycisnął ją do siebie. Camille wtuliła głowę w jego pierś i łkała cicho. Gładził ją po włosach, mając nadzieję, że zaraz się uspokoi. 

Po chwili w istocie zrobiło się jej lepiej, bo podniosła głowę i położyła dłoń na  policzku syna. Wpatrywała się w niego swoimi dużymi, błękitnymi oczyma z taką czułością, jaką tylko matka może okazywać dziecku. Uśmiechnął się do niej ciepło. 

— Mój syneczek... — wyszeptała, przesuwając dłonią po jego policzku. — Taki duży i przystojny... Myślę o tobie codziennie, kochany mój. Wiem, że dobrze zajmiesz się Gigi. Zawsze byliście tak blisko, że na pewno się wam to teraz przysłuży. Dbaj o nią, Robercie...

— Oczywiście, maman, uczynię wszystko, co w mojej mocy. 


Taki przejściowy rozdział w sumie, Wam powiem XD Z dedykacją dla MeryMajn, która wygrała DLR-owy turniej wiedzy na serwerze discordowym. Kto jeszcze chciałby dołączyć, to zapraszam, obecnie robimy mały konkurs na shoty walentynkowe ^^ Dam linka na priv. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro