XII. Franciszek zawraca ze złej drogi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Jeanie, ja oszaleję — jęknął Franciszek i spojrzał na przyjaciela z rozpaczą. 

Nie mógł się pogodzić z tym, co zrobiła Pola. Po prostu nie mógł. Na myśl o tym, że ten parszywy Rosjanin położył na jego córce swe ohydne łapska, że dotykał jej i całował, że tak bezcześcił jego śliczną córeczkę, jego największy skarb, robiło mu się niedobrze. Jak Bóg mógł do tego dopuścić?

— Za bardzo to przeżywasz, Fransie — odparł spokojnie Jean. 

Franciszek wziął głęboki oddech. Jak Jean mógł mówić, że za bardzo to przeżywał?! Czy i on zamierzał go zdradzić, zadać mu ten ostateczny cios i zostawić go osamotnionego na polu bitwy?

— Janeczku, jak możesz tak mówić? Moja żona i córka spiskowały przeciwko mnie, zdradziły mnie w najpodlejszy sposób! Jak ja mam tego nie przeżywać? Przecież Tosia jej pomogła podrobić wszystkie dokumenty, że to niby ja podpisywałem, dała jej suknię i jeszcze oszukała mnie, że Pola idzie na noc do Gigi. Wiedziałeś o tym? Czy też brałeś udział w tym spisku?

— Nie, nie miałem o niczym pojęcia. Choć, jeśli mam być wobec ciebie szczery, przyjacielu, to gdyby mnie poprosili o pomoc, stanąłbym po ich stronie. 

Franciszek poczuł, jak ściska mu się gardło, zupełnie jakby ktoś go dusił. A więc jednak. Został w tej walce zupełnie sam. Tak jak Polska nie miał już absolutnie żadnych sojuszników i musiał radzić sobie z wielokrotnie silniejszymi przeciwnikami. Ale on nie da się złamać. 

— Rozczarowałeś mnie, Jeanie — wydusił w końcu. 

— Ty mnie też, Fransie. Czy jednak mogę ci się wytłumaczyć, nim wydasz na mnie wyrok skazujący?

— Chyba tak — westchnął Franciszek i spojrzał z nadzieją na przyjaciela. 

Jean posłał mu blady uśmiech. W jego smutnych, pustych oczach na chwilę zalśniły dwie iskierki, które dały Franciszkowi nadzieję na to, że jego przyjaciel jeszcze podźwignie się ze zła, które w ostatnim czasie na niego spadło. 

— Wiem, że jest ci przykro, bo chciałeś dla Poli męża Polaka, ale pomyśl przez chwilę o niej, nie o sobie — rzekł z całą mocą Jean. 

Franciszek rwał się do tego, by go sparodiować, lecz uznał, że to tylko spowoduje dalszy rozdźwięk między nimi, którego absolutnie nie pragnął. 

— Mów dalej. 

— Widzisz, Fransie, powiem ci szczerze, że ja nie byłem do końca zadowolony, kiedy Diane i twój syn się zaręczyli. Chciałem dla niej zawsze dobrego człowieka, który ją pokocha, ale on, wybacz mi, zawsze wydawał mi się nieodpowiedzialny. Aż za bardzo, by mógł być dobrym mężem. Ale Diane go kochała, on też bardzo kochał ją, więc nie mogłem im zabronić, nawet jeśli wyobrażałem sobie Diane raczej u boku jakiegoś trochę od niej starszego, odpowiedzialnego mężczyzny ze sporą fortuną, a nie polskiego chłopca, który bywa okropnie lekkomyślny. Z Lottie było nawet gorzej. Też nie chciałem, żeby wychodziła za Andrégo, bo nie był na tyle bogaty, jakbym tego chciał, wyznawał inną wiarę, a jego ojciec jest moim absolutnym przeciwieństwem, a do tego André po drodze pokłócił się z Lottie, ale ostatecznie kochali się. A teraz są szczęśliwi. Owszem, należy bronić córek przed niewłaściwymi mężczyznami, ale od razu widać, z jakim rodzajem człowieka mamy do czynienia. A Konstanty jest naprawdę porządnym młodzieńcem. Ma więcej pieniędzy, niż mógłbyś się spodziewać, a do tego jest doskonale wychowany, obyty w świecie, no i kocha twoją Polę. To chyba najważniejsze, prawda?

— Dla mnie dalej będzie tylko wstrętnym Rosjaninem, nawet jeśli osobiście nie wyrządził mi krzywdy. Choć teraz to uczynił, bo zabrał mi córkę. 

Jean westchnął ciężko. Nie spodziewał się, że rozmowa z Franciszkiem będzie aż tak trudna, a on sam tak uparty. Zazwyczaj przecież Frans był łagodny jak baranek. Dlaczego w tej materii musiał pozostawać tak piekielnie zawzięty?

— Fransie, pamiętasz, jak wyzywałeś ojca Camille? To było co prawda trzydzieści pięć lat temu, ale wątpię, byś zapomniał. Nie da się puścić w niepamięć zła, które wyrządził ten człowiek.

— Pamiętam...

— Któregoś dnia powiedziałeś mi, że chcesz, bym mówił do ciebie François, skoro ty nazywasz mnie Janem, a ja rzekłem ci wtedy, że nie mogę, bo wtedy byłoby za dużo Françoisów w mym życiu, a do tego nie chcę nazywać cię imieniem tego potwora. Obawiam się, że właśnie stałeś się godzien miana François. 

Jean mówił to z wielkim bólem, bo ojciec Camille był najgorszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znał i chyba nikt nie mógłby się z nim równać pod względem okrucieństwa, ale Franciszek niebezpiecznie zbliżał się do niego poziomem. A to przerażało Jeana. 

Potocki wydał z siebie pełen rozpaczy jęk. Nie chciał się do tego przyznać, ale Jean miał rację. Naprawdę stawał się drugim François de La Rochem niechcącym zgodzić na ślub córki z człowiekiem, którego ta kochała, bo różnili się w kwestiach politycznych. A przecież Jean nie miał nic wspólnego z rewolucjonistami, których François oskarżał o swą niedolę. Po prostu walczył w armii napoleońskiej, bo przez całe życie szkolił się na oficera. A mimo to de La Roche zabronił córce związku z ukochanym i spowodował tyle nieszczęść. Konstanty tak samo nie był nic winien powstaniom, które odebrały Franciszkowi ojca i syna, a nawet nigdy nie był w Rosji. Jean tyle wycierpiał się przez François, a Camille znienawidziła ojca, który do tej pory był dla niej wszystkim. Czy on chciał, by to samo stało się z nim i Polą? 

Absolutnie nie. 

— Fransie — odezwał się Jean. — Nie rób sobie tego, nie nadszarpuj swoich relacji z Polą. Nie wiesz, ile będzie wam jeszcze dane wspólnego czasu. Szkoda marnować go na głupoty. Spójrz, ja, gdybym się tak głupio nie obraził na Camille, spędziłbym z nią jakieś sześć lat dłużej... Może to zdaje się mało przy naszych dwudziestu dziewięciu latach małżeństwa, ale teraz widzę, że każdy dzień jest tak bardzo cenny... A Diane... Tak strasznie ją potraktowałem, kiedy okazało się, że ona i Friedrich będą mieli dziecko, a przecież mogła umrzeć przy porodzie i nigdy bym jej nie zobaczył i nie powiedział, jak bardzo ją kocham!

W oczach błyszczały mu łzy. Franciszek wiele mógł znieść, ale nie widok płaczącego Jeana. Przycisnął go do siebie i pogładził po włosach. Jean miał rację. Nie wiedział, ile dane mu jeszcze będzie stąpać po tym świecie. Nie mógł zmarnować czasu na kłótnie z Polą, skoro mogli być po prostu szczęśliwi...

— Tak mi przykro, Janeczku — wyszeptał. — I dziękuję ci za otwarcie mi oczu. 

— Od tego w końcu są przyjaciele. 

— A ty jesteś najlepszym, jakiego w życiu miałem. 

Jean uśmiechnął się do niego. Obaj musieli zgodnie przyznać, że przez te czterdzieści lat zawsze mogli na sobie polegać. I to nie miało się skończyć już nigdy. Tej jednej rzeczy w świecie pełnym niewiadomych mogli być pewni. 

— Nie będziemy pracować — rzekła stanowczo młoda kobieta w wytartym uniformie. 

Cztery damy stojące za nią w ciasnym wężyku stłoczonym w biurze Andrégo pokiwały głowami na potwierdzenie słów swej towarzyszki. Młodzieniec westchnął ciężko. Dopiero co spotkały go jedne kłopoty, a już przytrafiły się następne! Czy naprawdę był aż takim nieudacznikiem? Czy musiał mieć tak okropnego pecha? 

— Dlaczego panie nie będą pracować? — zapytał najbardziej rzeczowym tonem, na jaki było go stać, choć chciało mu się płakać z rozpaczy. 

— Bo płaci nam pan dwa razy mniej niż mężczyznom. 

— Bo panie wykonują mniej wymagającą pracę. 

— Ale spędzamy w pracy tyle samo czasu co oni albo nawet dłużej! — krzyknęła kobieta. 

— Poza tym możemy robić to samo, co mężczyźni! — dodała druga z dam. 

— Właśnie! Ale kiedy chciałam, żeby mnie zatrudniono na tym samym stanowisku, co męża, pan Lfof odparł mi, że on nie pozwoli kobietom na coś takiego! A przecież my nie jesteśmy gorsze!

André chciał im rzec, że w takim razie powinny się udać z pretensjami do monsieur Lwowa, bo on jedynie tu zarządzał i czynił, co szwagier mu polecił, ale wiedział, że wtedy zupełnie straciłby w oczach Andrzeja, a szwagier od razu by go wyrzucił. Musiał więc coś zrobić. Absolutnie. Tylko co?

— Moje drogie panie, ja niestety nie byłem przy zatrudnianiu pań obecny, więc nie mogłem paniom dać takiej pracy, jaką by panie chciały — rzekł poważnie. — Prosiłbym panie jednak o to, by dały mi panie tydzień. Wszak tyle zostało paniom do dnia wypłaty za obecny miesiąc. Ja w tym czasie skontaktuję się z monsieur Lwowem oraz pomówię z moim księgowym. Wtedy wszystko będzie jasne. Czy zgadzają się panie na takie rozwiązanie tego problemu? 

— Nie. Znaczy... — pierwsza dama zawahała się. — Chcemy dostać za naszą robotę taką stawkę jak mężczyźni, a nie jej połowę, albo być dopuszczone do takich samych zajęć. 

— Pełnej stawki paniom nie mogę zaproponować, bo to wciąż lżejsza praca niż ta, którą przydzielamy mężczyznom. W końcu oni zajmują się wytopem i obróbką wszystkich części do naszych karabinów, a pnie tylko je składają w całość. Co powiedzą panie na trzy czwarte płacy mężczyzn? Więcej zaoferować nie mogę. 

André zacisnął pięści. Nie miał pojęcia, co kobiety mu odrzekną. Modlił się, by po prostu się zgodziły i dały mu spokój. Obawiał się, że i tak zaproponował za wiele. Więcej byłoby już absolutną rozrzutnością. 

— Zgoda — rzekła kobieta. — Za tydzień się tu z panem spotkamy. 

André odetchnął z ulgą. Ten tydzień będzie piekielne trudny, ale przynajmniej te kobiety go już nie będą męczyć. 

Od tamtego dnia w bibliotece Alexandre spędzał coraz więcej czasu w towarzystwie Victorie. Była urocza, ułożona, skromna i rozmowna. Miała dużo większą wiedzę niż on, co z jednej strony go zawstydzało, z drugiej napawało podziwem. Pochodziła z biednej rodziny i miała dużo mniej środków, by się uczyć, a mimo to zdołała posiąść tyle wiadomości, podczas gdy on, dziedzic bogatego rodu mający w zasięgu ręki najlepsze uniwersytety Europy, nie mógł przyswoić sobie nawet połowy z nich. 

Victorie uspokajała go w tych trudnych chwilach, gdy jego matka cierpiała. Przychodził do rodzicielki niemal codziennie, bo nie miał innych zajęć. Interesy szły ostatnimi czasy całkiem nieźle i nie wymagały jego stałego nadzoru, mógł więc poświęcić czas Camille. Nie miał pojęcia, ile jej go zostało...

— Alexandrze, gdzie ty się włóczysz, do pioruna! — wykrzyknęła gniewnie Irène. 

Alexandre posłał żonie wściekłe spojrzenie. 

— Byłem u mojej matki. 

— Ciągle tylko do niej chodzisz! 

Mężczyzna zacisnął mocno pięści i warknął niczym wściekły pies. Gdyby naprawdę nim był, już dawno rzuciłby się do gardła Irène i przegryzł je w fali wściekłości. Ale niestety musiał się z nią jeszcze przez jakiś czas męczyć. Przez bardzo długi czas...

— Moja matka umiera, a ty masz o to pretensje! Czy ty masz serce, Irène? — zapytał, patrząc na nią z niedowierzaniem. 

Nie wierzył w to, że mogła mieć o to do niego pretensje. Jak pozbawionym empatii i jakichkolwiek ludzkich odruchów trzeba było być, by wygadywać coś tak okropnego? Od niemal zawsze wiedział, że Irène to zła kobieta, ale nie spodziewał się, że jest po prostu potworem o złotych, niemal anielskich lokach i pięknej twarzyczce. 

— Nie obchodzi mnie to. Za mało czasu mi poświęcasz. 

— Poświęcam ci wręcz za dużo czasu. A teraz zostaw mnie samego, bo nie mogę znieść widoku twojego wstrętnego oblicza — warknął i wyszedł z pomieszczenia. 

Instynktownie skierował swe kroki ku pokojowi dziecięcemu. Wiedział, że Victorie zapewne prowadzi teraz lekcje z dziećmi, ale nie dbał o to. Potrzebował jej. Kiedy stanął przed drzwiami, zaczął nasłuchiwać. 

Odetchnął z ulgą, słysząc, jak dziewczyna mówi dzieciom, że właśnie nadeszła przerwa. Po chwili drzwi do pokoju otworzyły się, a trójka dzieci wybiegła na korytarz. Alexandre od razu porwał w ramiona małą Camille i zaczął ją kołysać. Dziewczynka przytuliła się do ojca i ucałowała go w policzek, na co Alexandre'a wypełniła fala przyjemnego ciepła. Czasem wyobrażał sobie, że jego matka była taka sama w dzieciństwie i że jej ojciec też się tak o nią troszczył, dzięki czemu ona później wyrosła na tak pełną dobroci i ciepła kobietę, która czule się nim zajmowała. 

— Jak się masz, Cami? — zapytał. 

— Cudownie, papo! Mamselle de Foix cały czas mnie dzisiaj chwaliła!

— To prawda? — Zerknął na drobną sylwetkę dziewczyny, która czaiła się w drzwiach. 

— Tak, proszę pana. Mademoiselle Camille to bardzo zdolna dziewczynka. 

— Po ojcu — zaśmiał się Alexandre. — A teraz idźcie się bawić, dzieci, papa musi pomówić z mademoiselle de Foix. 

Dzieci natychmiast pobiegły do swoich pokoi, lecz Victorie nie ruszyła się z miejsca. Patrzyła na niego, osłupiała, i próbowała coś powiedzieć. Alexandre nie zamierzał tego przedłużać. Potrzebował jej i to już. 

— Czy coś się stało? — zapytała kobieta z lękiem. 

— Byłem u matki i, wstyd się przyznać, ale znów potrzebuję pani wsparcia. 

— Ależ nie ma się czego wstydzić. Ja się bardzo cieszę, że pan uważa mnie za osobę godną zaufania i powierza mi swe troski, a fakt, że mogę panu ulżyć, tylko dodatkowo mi pochlebia. 

Alexandre posłał jej szeroki uśmiech i wyciągnął ku dziewczynie ramię. Ta ujęła je z wahaniem i pozwoliła, by poprowadził ją do biblioteki. Tam usiedli na tej samej kanapie, co zawsze. Alexandre wciąż trzymał jej drobną, ciepłą dłoń. Dawała mu poczucie, że jest jeszcze ktoś, kto się nim obchodzi, że nie został całkiem sam. 

Popatrzył w jej duże, zielone oczy pełne łagodności. Czuł, że mógłby w nich utonąć. W sercu drgnęła mu jakaś czuła nuta, której do tej pory nie znał. Wszystkie do tej pory znane mu kobiety chciał jedynie posiąść, ale Victorie... Jeśli szło o posiadanie, to w kontekście tej dziewczyny myślał jedynie o tym, by posiąść jej serce. 

— Bardzo źle pan wygląda... — westchnęła dziewczyna, głaszcząc go po dłoni. 

— Tak też się czuję. Boję się, że moja matka umrze. Z każdym dniem jest coraz słabsza...

— Będę się o nią modliła z całych sił, jeszcze mocniej, niż już to robię — wyszeptała. 

Alexandre wyciągnął ramię i przycisnął ją do piersi. Jej ciepłe, drobne ciało tak blisko jego własnego dało mu poczucie, że nie jest na tym świecie sam i nawet jeśli matka odejdzie, on będzie miał przy sobie jeszcze kogoś, kto go kocha. To było niezwykle pokrzepiające.


Nie jestem absolutnie pewna tego rozdziału... Wiadomość jest taka, że skończyłam pisać DB! Zostało mi już tylko poprawić 4 rozdziały i epilog... A wtedy będzie już koniec...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro