XXIII. Spotkanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— James Ashworth — prychnął Jean na widok dumnego z siebie Anglika. — Myślałem, że już nigdy nie ujrzę pańskiej obrzydliwej twarzy. Niestety, myliłem się. 

— Ale po co te nerwy, you little soldier. — James spojrzał na niego z pogardą. — Nie chcę już twojej Camille. Czy pół roku temu nie przyjechała na mój ślub? Uwierz mi, nie oddałbym mojej Cat za nic. 

Jean spojrzał na stojącą obok Anglika kobietę. Miała piękną, oliwkową cerę i gęste, ciemne włosy. Brązowe oczy patrzyły na niego spod firanki gęstych rzęs. 

— James się zmienił, jeśli chce pan wiedzieć — fuknęła. — Nie będzie chciał odebrać panu żony, skoro ma własną. 

— Myślałem, że zmądrzałeś, little soldier. Nigdy nie zostawiłbym mojej Cat, zwłaszcza teraz, kiedy spodziewa się mojego dziecka. A teraz proszę o wybaczenie, ale nie mam zamiaru przebywać w towarzystwie osób, które są mi wstrętne. — Splunął na ziemię, po czym ostentacyjnie się odwrócił i odszedł. 

Jean patrzył przez chwilę z niedowierzaniem na znikające w oddali sylwetki Ashworthów, po czym prychnął i skierował się w stronę domu. Przez całą drogę był ogromnie rozdrażniony. Że też James miał czelność przyjeżdżać tu, gdy Camille akurat się leczyła! Jak miała wypoczywać w spokoju, skoro w Rzymie znajdował się ten okropny człowiek? 

W końcu dotarł do posiadłości, cały rozgniewany. Uśmiechnął się szeroko, gdy w progu powitała go Camille. Złożył pocałunek na jej policzku i spojrzał na żonę z czułością, próbując ukryć wzburzenie. 

— Jesteś jakiś rozdrażniony, kochanie... — rzekła. — Coś się stało?

— Nie, nic — odburknął, ona jednak widziała, że coś jest nie tak. 

— Nie oszukasz mnie, Jeanie. Przytrafiło ci się coś złego?

Jean westchnął ciężko. Wiedział, że Camille nie odpuści, póki wszystkiego się nie dowie. Była przecież tak samo uparta jak on. Pod tym względem dobrali się wprost idealnie. 

— No dobrze — westchnął z rezygnacją. — Spotkałem Ashwortha. Wymieniliśmy kilka ostrych zdań i rozstaliśmy się w gniewie.

— James? A co on tu robi? — zdumiała się. 

— Nie wiem. Był z żoną. Mówili coś o dziecku. 

— Och, to urocze. — Camille uśmiechnęła się nieznacznie. 

— Urocze? Od kiedy to lubisz Jamesa? — W jego głosie pobrzmiewał gniew. 

Kobieta spojrzała na niego z politowaniem. Faktem było, iż rzadko mówiła z Jeanem na temat Jamesa, a kiedy już poruszała jego temat, opowiadała jedynie o Belle i jej relacjach z ojcem. Myślała jednak, że mąż domyślił się, że żywiła teraz nieco cieplejsze uczucia wobec dawnego kochanka. 

— Można rzec, że się pogodziliśmy. Oczywiście nie zapomniałam mu przeszłości, ale staramy się żyć we względnej zgodzie. A teraz wchodź do środka, bo stoimy w tym przedsionku jak pomyleńcy. Zaraz będzie kolacja. 

— Dzisiaj też zjesz całą? — Spojrzał na nią pytająco. 

— Jeśli ty nie zjesz deseru. Ja będę tyć, a ty chudnąć — zachichotała. — Wiesz przecież, że powinieneś o siebie dbać, bo szybko przybierasz na wadze, a potem jeszcze dostajesz niestrawności.

Jean westchnął ciężko. Lubił ciasta, ale skoro chciał, by Camille w końcu zaczęła normalnie jeść, sam musiał się poświęcić. 

  — Dobrze. — Uśmiechnął się. 

Dla Camille wmuszenie w siebie całej kolacji było okrutnie trudne, lecz w końcu się jej to udało. Obawiała się jednak, że długo tak nie wytrzyma. Kiedy jadła, oczyma wyobraźni widziała już swoją sylwetkę za kilka tygodni. Miała nadzieję, że wcale nie będzie tak wyglądała. Musiała to uczynić dla Jeana. Dla niego była gotowa na naprawdę wiele.

Camille ziewnęła i przeciągnęła się, otwierając oczy. Ku jej zdumieniu Jean nie leżał obok niej. Dostrzegła go dopiero po chwili, rysującego coś w szkicowniku. Zdumiało ją to, bowiem Jean realizował się artystycznie naprawdę rzadko, a jeśli już, to w zaciszu swego gabinetu. Rzadko też cokolwiek jej pokazywał, miał bowiem uraz z czasów dzieciństwa, kiedy to ojciec zbił go po tym, jak narysował dla niego obrazek przedstawiający jego matkę.

— Co ty robisz? — zapytała z ciekawością. 

Jean zamknął gwałtownie szkicownik i poczerwieniał ze wstydu, że został przyłapany. 

— Nic takiego... — jęknął. 

— Jesteś pewien, że to nic takiego? Widzę przecież, że rysujesz. Co tam masz?

— No dobrze... — odparł niepewnie. — Kiedy śpisz, wyglądasz tak uroczo, że nie mogłem powstrzymać pokusy uwiecznienia twojej twarzyczki. 

Camille zaczerwieniła się. Zawsze miała wrażenie, że kiedy śpi, prezentuje się niemożebnie głupio. Oczywiście nie mogła tego zweryfikować, więc opinia ta istniała tylko w jej umyśle. 

— Pokaż mi to — rzekła stanowczo i wyciągnęła rękę w kierunku męża. 

Ten podał jej szkicownik nieco niechętnie i spłonął rumieńcem. Camille zachichotała na taki widok. Wciąż bawiło ją jego zawstydzenie, mimo iż znali się od niemal trzydziestu lat i wielokrotnie była świadkiem sytuacji, gdy ogarniało go zażenowanie. Pąsowiał wtedy uroczo niczym szesnastoletnia panienka, kiedy w jej obecności mówiono o małżeństwie. 

Kobieta przyjrzała się dokładnie rysunkowi. Nie był jeszcze ukończony, lecz szkic nabrał już wyrazu. Uśmiechnęła się delikatnie. Jean nie rysował wprawdzie tak dobrze jak ona, lecz to dzieło wyjątkowo mu wyszło. Umiejętnie oddał jej temperament, który objawiał się nawet, gdy spała, bowiem marszczyła wtedy zabawnie nosek. Długie włosy spływały jej falami na piersi skryte pod pierzyną. 

— Bardzo ładne — odrzekła, uśmiechając się. — Powinieneś więcej rysować, wtedy twoje dzieła będą dużo lepsze. 

— Nad tym już teraz nie popracuję, bo muszę się skupić, żeby odpowiednio go wykończyć. Może dokończę go wieczorem. 

— Możesz zacząć inny — odparła kusicielsko i odrzuciła pierzynę, ukazując swoje wdzięki. 

Jean zaczerwienił się jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe. 

— Cami, jesteśmy za starzy na takie młodzieńcze szaleństwa — odparł. 

— Nie jesteśmy na nic za starzy — fuknęła. 

Zaraz jednak spokorniała. Wiedziała, że nic tym sposobem nie osiągnie. Na Jeana bardziej działała prośba niż wymuszenie. Przesunęła się więc w jego stronę i spojrzała na męża błagalnie. 

— Kochany mój... Jesteśmy sami, bez dzieci... Możemy sobie pozwolić na nieco więcej, jakbyśmy znów byli młodzi, dopiero co po ślubie...

— No dobrze, Cami — odparł z wahaniem, zaraz jednak na jego twarzy wykwitł nieśmiały uśmiech. 

Zazwyczaj był gorącym orędownikiem przyzwoitości, lecz czasem za sprawą żony budziła się jego bardziej namiętna i skora do różnych nierozważnych czynów strona. Czuł, jak powoli przełamuje ona barykady jego moralności, ciągnąc go ku złemu. Choć czy to wszystko było grzechem, skoro czynił to z żoną?

Jean uśmiechał się szeroko, podążając wraz z Camille ku Koloseum. Uwielbiali widok areny, która porażała ich swym majestatem. Dla Jeana jej podziwianie łączyło się też z ogromnym żalem, pamiętał bowiem o chrześcijanach, którzy oddali tam życie za swą wiarę. Wywoływało to w nim ogromny smutek, lecz również i podziw. On sam chyba nie byłby w stanie rozstać się ze swym życiem na ziemi, z żoną i dziećmi. Prędzej wyrzekłby się swojej wiary. Wiedział, że świadczyło to o tym, jak słabym człowiekiem jest, wierzył jednak, że Pan zrozumie jego przywiązanie do ukochanych osób.  

Przyjemny wietrzyk owiewał ich twarze, sprawiając, że w ciepłych ubraniach nie było im zbyt gorąco. Na szczęście zima w Rzymie nie trzymała tak mocno jak w Paryżu. Camille wystawiała twarz do delikatnie przygrzewającego słońca, rozkoszując się sprzyjającą aurą. Czuła, że jeśli spędzi tu jeszcze kilka, może kilkanaście tygodni, naprawdę wyzdrowieje. Pobyt we Włoszech ogromnie się jej podobał, lecz nic nie mogło jej zastąpić rodziny. Już nie mogła się doczekać, aż ujrzy urocze twarzyczki swoich dzieci i wnuków. 

— To naprawdę wspaniałe, że to wszystko stoi od tylu lat... — westchnęła z podziwem. 

— Ale Koloseum akurat nie zachowało się w całości. Musimy w końcu pojechać do Werony, tamta arena jest starsza, ale ostała się przed upływem czasu. 

— W takim razie musimy się tam wybrać, gdy mi się polepszy — orzekła i zakaszlała. 

Pomyślała z ironią, że kaszel specjalnie zaczął ją dręczyć, gdy mówiła o wyzdrowieniu. Dlaczego jej rodzinę musiała dotknąć ta okropna choroba? Już jej babka umarła na suchoty. Jeanette chorowała na nie, odkąd Camille pamiętała, i gdyby nie została otruta, zapewne w niedługim czasie to gruźlica odebrałaby jej życie. Wtem pomyślała, że skoro ona i Hugo chorowali, ich dzieci również mogły w przyszłości cierpieć na suchoty. 

Na tę myśl zaczęła ronić łzy. Co jeśli jej biedna, mała Lottie wcale się nie przeziębiła, a miała początki gruźlicy? A Gigi? Zawsze była taka drobna i chuda... A jeśli któreś z dzieci Delphine odejdzie przed matką z tego samego powodu co ojciec? Biedna madame de La Roche chyba by umarła, gdyby przydarzyło się jej coś takiego. 

— Camille, co się dzieje? — Jean uścisnął mocno jej dłoń i popatrzył na nią z niepokojem. 

— Bo ja... ja... — dukała, nie mogąc z siebie wydobyć przerażających słów, które cisnęły się jej na usta. 

— Co? Przypomniało ci się coś złego?

— Nie... Zaczęłam myśleć o tym, że nigdy nie wyzdrowieję... I że dzieci też mogą być chore. 

— Och, Cami... — westchnął i pogładził jej dłoń. — Nie szlochaj, kochana, bo nie mamy na to wpływu. Może oni będą mieli szczęście.

— Ale z czwórki dzieci mojej matki ja i Hugo odziedziczyliśmy po niej skłonność do choroby. Idąc tym tokiem myślenia, aż czwórka z naszych maleństw będzie chora... — jęknęła. 

Fala szlochu przeszyła jej ciało. Jean nie mógł już na nią patrzeć. Dlaczego Bóg musiał zsyłać na nich tyle nieszczęść Czy nie dość się już nacierpieli? Nie chciał nawet wspominać tego całego zła. Czy nie mogli wreszcie żyć w spokoju?

Westchnął ciężko i pogładził jej dłoń. Całym sercem pragnął jej ulżyć, nie wiedział jednak, w jaki sposób to uczynić. Bo co mógł zrobić? Jedynie być przy niej i wspierać ją z całych sił. 

— Spokojnie, kochanie. Nie płacz, to nie miejsce ani czas... Nawet jeśli któreś z nich zachoruje, wydam wszystkie pieniądze, żeby tylko się wyleczyło. A teraz nie płacz już. Chcesz wrócić do domu? — Spojrzał na nią troskliwie. 

— Och, Camille! — Dobiegł ich nagle czyjś głos. 

Wtem hrabina de Beaufort dojrzała zmierzającego w jej stronę Jamesa Ashwortha z Cataliną. Kobieta miała na sobie jasną sukienkę, która podkreślała jej kształtną sylwetkę. Camille uśmiechnęła się na ich widok. 

Jean zmrużył podejrzliwie oczy. Nie rozumiał tego nagłego ocieplenia stosunków między Jamesem i Camille. Dyskomfort wzbudzała w nim również myśl, że Ashworthowi towarzyszyła żona. Musiała się okropnie czuć, będąc tak blisko dawnej kochanki męża. 

Camille podeszła do Ashwortha i pozwoliła, by złożył pocałunek na jej dłoni. Ucieszył ją jego widok. Nie był już tym znudzonym życiem, rozgoryczonym mężczyzną, który został zdradzony przez żonę na weselu córki, lecz pełnym szczęścia i radości człowiekiem. Zdawało się jej, że miał dwa razy mniej lat niż w rzeczywistości. 

Good morning, my dear, how are you? — zapytał po angielsku, Camille jednak nie zamierzała odpowiadać mu w jego ojczystym języku. 

— Dobrze, Jamesie. Co tu robicie? Czy to podróż poślubna?

— Tak — odparł z dumą. — A ty i that little soldier of yours? 

Hrabina de Beaufort prychnęła z pogardą, gdy nazwał jej męża tym starym, ohydnym przezwiskiem. Czy po tylu latach mu się nie znudziło?

— Zabraniam ci mówić w ten sposób do mojego męża. Nie jest już żołnierzem — rzekła ostro. 

My sweet Camille, why so harsh? — Zaśmiał się. — Ale dobrze, nie będę już się tak zachowywał. Powiedz mi więc, co tu robicie. 

— Przyjechaliśmy odpocząć — wtrącił się Jean. 

Nie chciał, by Ashworth wiedział o chorobie jego żony. Ostatnim razem, gdy Camille wyjechała się leczyć, poznała tego ohydnego człowieka. Obawiał się, że mogłoby to przypomnieć Jamesowi o czasach, gdy rozpoczął swój romans z Camille. 

Do dziś nie rozumiał, co ją wtedy skłoniło do ulegnięcia Anglikowi. Co prawda rzekła mu kiedyś, że to wszystko było wynikiem ich rozstania i to jeszcze pojmował. Ale dlaczego musiała wybrać tak wstrętnego człowieka? 

— Och, little soldier, waleczny z ciebie mężczyzna. Nie spodziewałem się tego po tobie. 

Jean zacisnął mocno pięści. Chciał mu coś odrzec, wolał jednak nie wyrzec słów, których potem by żałował. Musiał się uspokoić. James nie był wart kłótni w miejscu publicznym. 

Camille westchnęła ciężko. Czy po tylu latach nie mogli się zachowywać jak dojrzali ludzie? Obawiała się, że doprowadzą do podobnej sytuacji jak osiemnaście lat temu w Nicei. 

— Jak Belle i Fritz? — zapytała, chcąc jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji. 

— Och... — James spuścił wzrok. 

— Nie układa się między nimi najlepiej — rzekła Catalina. — Nie wiem już, co na to zaradzić, ale on tylko komponuje, a ona ciągle gdzieś wychodzi. 

— O nie...

Camille poczuła ucisk w sercu. To wszystko było jej winą. To przez nią Belle nie wiedziała, jak winna się zachowywać dobra żona i matka. Gdyby tylko miała wystarczająco dużo silnej woli, by zabrać Jamesowi Belle i wychować ją wraz z Jeanem... Wtedy dziewczynka wzrastałaby otoczona miłością, dobrocią i rodzinnym ciepłem. 

Westchnęła. Nie powinna dłużej rozwodzić się nad przeszłością. Nie mogła już przecież cofnąć czasu. 

— Wszystko dobrze, Cami? — Jean spojrzał na nią z troską. 

— Tak. Po prostu... Źle mi z tym, co dzieje się w małżeństwie Belle. 

— Nie obwiniaj się o to.

— Muszę ci koniecznie opowiedzieć o naszych wnukach, Camille — wtrącił się James. 

Kobieta uśmiechnęła się do niego blado, wdzięczna, że skierował rozmowę na inny temat. Nie lubiła mówić o córce, bowiem zawsze powodowało to, że zaczynały ją dręczyć wyrzuty sumienia. 

— Jak się mają? Są takie urocze, muszę kiedyś zabrać Jeana do Wiednia, żeby mógł je zobaczyć!

— Fritz uczy Ludwiga i Elisabeth gry na fortepianie, a Franz zaczyna już składać pierwsze zdania. Musicie do nas przyjść na obiad, wtedy pomówimy. Pokażę ci nawet ich portreciki, co rusz każę zamawiać nowe. 

Camille nie była zbyt chętna wizycie u Ashwortha, zwłaszcza w towarzystwie Jeana, jednak perspektywa pomówienia o Belle i wnukach była niezmiernie kusząca. Przecież James nie zrobi jej już krzywdy, a Jean i on powstrzymają swoje mordercze zapędy w towarzystwie kobiet. 

— Dobrze, Jamesie, ale jutro. Dziś już nie mam siły — odparła. 

Słyszała, jak z piersi Jeana wydobywa się gniewny pomruk. Ścisnęła go za rękę, na co ten nieco się uspokoił. Musiała sprawić, by w końcu zapomnieli o dawnych urazach.

Jean otworzył oczy i spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Zdumiał się, widząc, że dochodziło już południe. Położył dłoń w miejscu, w którym powinna leżeć jego żona, lecz nie zastał jej tam. Pomyślał, że skoro obudził się tak późno, Camille zapewne już od dawna zajmowała się swoimi sprawami. 

Przez chwilę jeszcze wylegiwał się w łóżku, aż w końcu zarzucił na siebie odpowiednie odzienie i wyszedł z pokoju. Zapukał do jej buduaru, pokoju dziennego i garderoby, lecz nigdzie jej nie znalazł. Nie było jej też w bawialni ani jadalni. Ogromnie go to zdumiało. Nie miał pojęcia, gdzie mogła się podziać. No bo co jego najdroższa Cami miałaby robić bez niego? A może znów wyszła na jeden z tych swoich spacerów? Tylko dlaczego tak wcześnie?

Westchnął ciężko. Zaczął obawiać się, że stało się coś złego, zaraz jednak uspokoił się myślą, że przecież nie mogła tak po prostu zniknąć. Zapewne wyszła na spacer. 

Postanowił zapytać służbę. Ktoś na pewno widziałby, gdyby Camille dokądś wyszła. 

— Jacquesie! — zawołał na widok swego kamerdynera. 

— Tak, monsieur le comte? — Męż/czyzna spojrzał na niego pytająco. 

— Widziałeś panią hrabinę? Wychodziła gdzieś?

— Tak, monsieur le comte, o dziewiątej. Mówiła, że wróci za kilka godzin, ale nic dokładniej. 

— Dziękuję, Jacquesie — odrzekł i wrócił do sypialni, ogromnie zaniepokojony. 

Camille nie rzekła mu przecież nic o tym, że zamierza dziś gdzieś wyjść. Spacer nie zająłby jej tyle czasu. Dlaczego więc opuściła dom? Czyżby postanowiła udać się do szwalni? Wiedział, że nie lubiła mu o tym mówić, zawsze bowiem wydawała na stroje zbyt wiele pieniędzy. Gniewał się na nią, gdy koszt kolejnych sukien przekraczał granice przyzwoitości, lecz w gruncie rzeczy sprawianie żonie kolejnych toalet przynosiło mu przyjemność. Lubił patrzeć na jej zadowoloną minę, gdy przywdziewała piękną kreację. 

Tak, na pewno poszła do szwalni. Potrafiła tam przecież spędzić pół dnia. Z tą myślą wziął swoją ukochaną książkę, „Odyseję", rozłożył się na szezlongu w gabinecie, i pogrążył się w lekturze. 

Camille tymczasem siedziała na podłużnej, czerwonej sofce. Włosy upięła w misterny kok godny bogini greckiej. Poprawiła dekolt swej sukni i spojrzała na Antonia. Ten skinął jej głową i podszedł do sofki. 

Wzdrygnęła się, gdy ułożył dłonie na jej ramionach, chcąc poprawić ich ułożenie. Od dawna nie dotykał jej żaden mężczyzna poza Jeanem. Zrobiło się jej gorąco. Skarciła się w myślach. Miała swojego ukochanego męża i tylko on się dla niej liczył. Nie pociągał jej Antonio, a reakcja jej ciała ogromnie ją mierziła. 

Położył dłonie na jej twarzy i poprawił jej podbródek, patrząc jej w oczy.  Dostrzegła w jego spojrzeniu nieokiełznaną dzikość. Do tej pory czuła się przy nim bezpiecznie, lecz teraz zaczęła się nieco obawiać. 

Rozluźniła się, gdy w końcu stanął obok sofy i przyjrzał się jej w pełnej krasie. Czuła się bezpiecznie, kiedy znajdował się daleko od niej. 

— Zaczynamy więc? — zapytała z uśmiechem, czując wzrok Włocha na sobie, co było dla niej ogromnie niekomfortowe. 

— Oczywiście. — Otrząsnął się z marazmu i podszedł do bloku marmuru. 

Camille nie miała ochoty przyglądać się jego procesowi twórczemu. Uważała go za niezmiernie nudny. Wolała skupić się na własnych myślach, a efekt końcowy podziwiać, gdy rzeźba zostanie ukończona. 

— Czy mogłabym pana o coś zapytać? — Wyrwała go nagle z wiru pracy.

— Tak, proszę — odparł. 

— Trochę myślałam ostatnimi czasy o tej rzeźbie... Czy jeśli mój mąż uzna, że jednak to niestosowne, by moja podobizna stała w jakimś muzeum, to czy pozwoli pan, by mój małżonek odkupił pańskie dzieło?

Zastanawiała się nad tą kwestią już od dłuższego czasu. Czuła, że Jean może być oburzony tym wszystkim, gdy pozna prawdę, a wolała go nie rozsierdzać. 

— Cóż... — Antonio zmarszczył brwi. — Jeśli zaproponowana cena będzie odpowiednia, zgodzę się. — Uśmiechnął się przebiegle. 

Camille gorzko pomyślała, że pieniądze miały ogromną moc. Zwyciężały nawet w starciu ogromną ambicją i marzeniami. 

— Szczęśliwi ci, którzy posiadają pieniądze... — westchnęła gorzko. 


Z dedykacją dla panna_Nikt. Cieszę się, że tyle z nimi wytrzymujesz! <3

Mam wrażenie, że w tym rozdziale czegoś brakuje, ale nie mam pojęcia, czego, dajcie znać. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro