XXVI. Namiętność i pasja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jean i Camille spędzali czas w Rzymie bardzo beztrosko. Wspólnie spacerowali, jadali w najprzedniejszych restauracjach, raczyli się kawą i ciastami w kawiarniach, uczęszczali do opery i teatru, a wieczory zostawiali dla siebie. 

Jeana jednak po jakimś czasie zaczęło mierzić to, że Camille coraz częściej wychodzi z domu. Zawsze czyniła to o tej samej godzinie, tuż po obiedzie. Z początku myślał, że po prostu wychodzi na spacery czy odwiedza szwalnie, pracownie modystek i jubilerów, jednak jej nieobecność trwała od dwóch do trzech godzin. Wiedział, że tyle czasu by nie wytrzymała, gdyż zazwyczaj już po godzinie utyskiwała na spacer, a i w sklepach nie spędzała aż tyle czasu. 

Długo zbierał w sobie odwagę, by zapytać ją o przyczynę takiego zachowania, lecz wciąż się obawiał. Co jeśli zrani jej uczucia? W końcu uznał jednak swe obawy za irracjonalne. Dlaczego miałaby się na niego obrazić za tak niewinne pytanie?

Siedziała akurat w sypialni i czesała swoje długie włosy przed snem. Lubił się jej przyglądać, gdy to robiła. Wtedy wreszcie była sobą, na nikogo nie pozowała. Wolał, gdy zachowywała się naturalnie i beztrosko, co niestety miało miejsce tylko wtedy, gdy przebywali jedynie we dwójkę, ewentualnie z dziećmi, lecz nigdy publicznie. Wtedy zawsze musiała czynić z siebie wielką damę, którą w istocie była. 

— Cami, kochanie — zaczął, siadając na łóżku. — Dlaczego ostatnimi czasy znikasz na tak długo? 

Camille spojrzała na niego z konsternacją i spłonęła rumieńcem. Jean skonstatował, że skoro tak zareagowała, powody, dla których wychodziła tak często z domu, były o wiele mniej niewinne, niż mu się zdawało. 

— Martwię się o ciebie i chciałbym wiedzieć... — wyszeptał, chcąc wyciągnąć z niej informacje. 

— Nic takiego, po prostu spaceruję... — Ułożyła usta w niewinną minę. 

— Tak długo? — Jean spojrzał na nią podejrzliwie. Coraz bardziej obawiał się o to, co było przyczyną jej częstych zniknięć. — I jeszcze masz siłę chodzić później ze mną. Poza tym widziałem, jak bierzesz powóz...

— Bo chciałam pojechać pod Watykan, sam przecież wiesz, jak tam daleko — odparła nerwowo. 

Jean widział, jak drga jej warga. Czuł, że to wszystko jest tylko farsą, że Camille go okłamuje. Tylko dlaczego? Dlaczego coś przed nim ukrywała?

— Ale Cami... 

— Lekarz zalecił mi, bym jak najwięcej chodziła — przerwała mu. — Kiedy cię nie było, zaczęłam więcej spacerować, więc nie mam teraz z tym problemu, po prostu. 

— Nie wierzę ci. 

— Idź już spać i nie snuj dziwnych teorii. Gdzie niby miałam chodzić? — zapytała. 

Jean westchnął ciężko. Nie chciał jej rozsierdzać. Uznał, że w tej chwili najlepszym rozwiązaniem było zostawienie sprawy i udanie się na spoczynek. Przycisnął jej głowę do piersi, wsunął nos w miękkie loki żony i zasnął. 

Następnego dnia postanowił śledzić Camille. Wiedział, że było to dowodem na jego nieufność, nie mógł jednak nic poradzić na to, że ogromnie obawiał się o żonę. Chciał wierzyć w jej wierność, nie zakładał więc, że mogła mieć kochanka, czuł jednak, że z tą cała sprawą mógł mieć coś wspólnego jakiś mężczyzna. 

Gdy zobaczył, jak bierze powóz, jak najszybciej wsiadł do dyliżansu stojącego niedaleko ich domu, który już wcześniej zamówił, i kazał woźnicy podążać za Camille. Ten, wielce zdumiony, spełnił polecenie de Beauforta. 

Jean ogromnie się zdumiał, widząc, że jego żona podąża na Zatybrze. Od zawsze uważał tę dzielnicę za ogromnie niebezpieczną. Co mogła chcieć tam robić? Nie wiedział, ale przeczuwał najgorsze. 

W końcu powóz zatrzymał się przy odrapanej kamienicy. Camille kazała woźnicy czekać i weszła do środka. Jean coraz bardziej pragnął dowiedzieć się, jaki miała interes. Zapłacił woźnicy i podążył za nią. Kiedy była już w połowie schodów, on dopiero przekroczył pierwszy stopień. Uważnie śledził jej ruchy, mając nadzieję, że go nie zauważy. Starał się stawiać kroki tak, by spróchniałe drewno nie skrzypiało pod jego stopami. 

Gdy dotarła na sam szczyt, poczuł, jak jego mięśnie się spinają. Coraz bardziej obawiał się prawdy, którą miał poznać. Gdy Camille weszła do mieszkanka, dopadł do drzwi i zaczął przysłuchiwać się temu, co działo się w środku. 

Buongiorno, Antonio — zaczęła kobieta.

Buongiorno, signora de Beaufort. Cominciamo? — zapytał męski głos.

Camille zachichotała jak młoda panienka. 

Jean zesztywniał. Co mogli chcieć zaczynać? Czyżby... Czyżby? Nie, ta myśl była zbyt straszna, by miała się okazać prawdą. Jego ukochana nie mogła tak postąpić. Przecież za bardzo się kochali. 

— W takim razie rozbiorę się i możemy zająć się pracą — rzekła w którymś momencie Camille. 

Jeana przeszył dreszcz. Tego było już za wiele. Musiał działać, nim będzie za późno. Poczuł, jak gniew rozlewa się po wszystkich jego członkach. Wydał z siebie gniewny pomruk. Otworzył drzwi i wkroczył do przedsionka. Stojąca w nim Camille popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Towarzyszący jej młody mężczyzna posłał mu gniewne spojrzenie. 

— Kim pan jest i co pan robi w moim mieszkaniu? — huknął.

— To ja tu zadaję pytania. Kim pan jest i co pan robi z moją żoną? — krzyknął ze złością.

Camille struchlała, Jean jednak nie zamierzał się uspokajać. Musiał się dowiedzieć, co właśnie miał miejsce w ubogim mieszkanku na Zatybrzu, dlaczego jego żona miała się rozebrać i o jakiej pracy mówiła. Pytań było tak wiele, a on musiał poznać odpowiedzi jak najszybciej.

— Jeanie, to nie tak jak myślisz — jęknęła. 

— A skąd ty wiesz, co ja myślę? — warknął. 

— Bo doskonale cię znam...

— Dość tego! — wrzasnął, wyraźnie poirytowany sporem, po czym spojrzał morderczo na Włocha. — Jeśli zobaczę pana z moją żoną, pożałuje pan! Wychodzimy, Camille.

Niewiele się zastanawiając, pociągnął ją za ramię i wyszedł z pracowni Antonia. Wypuścił żonę z żelaznego uścisku dopiero w powozie. 

Całą drogę spędzili w milczeniu. Jean próbował się uspokoić. W końcu nie przyłapał żony na niczym zdrożnym. Ale mógł. Co mogła robić z tym... tym... Brakowało mu słów, by nazwać jakoś mężczyznę. Dlaczego mu o niczym nie powiedziała? Czyżby mu nie ufała?

Czuł, jak siedząca obok żona drży z wściekłości. Już dawno nie widział jej tak nasrożonej. Uznał, że jeśli nie będzie się odzywał, jej i jego własny gniew minie, lecz gdy wysiadł z powozu, był jeszcze bardziej roztrzęsiony. Pociągnął Camille za sobą. Puścił jej dłoń dopiero, kiedy znaleźli się w alkowie. 

— Camille, co to wszystko ma znaczyć? — zapytał, patrząc na nią nienawistnie. 

Nie wiedział, że znajdowały się w nim takie pokłady brutalności. O dziwo nie sprawiało to, że odczuwał wyrzuty sumienia. Przeciwnie, czerpał z takiego zachowania satysfakcję. 

Widział, jak Camille coraz bardziej się sroży i czerwieni ze złości. Wyglądała tak naprawdę pięknie i pociągająco. 

— Nic! — krzyknęła. — Między mną a tym człowiekiem nic nie ma! Jedynie mu pozuję, to przecież nic złego!

— Nic złego? — huknął głośno. — Pozwalasz mu się dotykać w sposób, w który mogę to robić tylko ja! 

— Nie przesadzaj, przecież on jedynie chce mnie odpowiednio ustawić! — Jej głos był stanowczy, zaraz jednak opuściły ją siły do krzyku. Wiedziała, że gniewem niczego z nim nie ugra, w końcu Jean bywał piekielnie uparty, gdy się złościł. — Poza tym ta rzeźba... Chciałam na koniec ją odkupić, żebyś mógł się nią chwalić. To tylko dla ciebie...

— Dla mnie? Na co mi twoja naga rzeźba? — warknął.

— Ona nie jest naga! — oburzyła się. — Jeśli sądzisz, że jestem tak nieprzyzwoita, by rozebrać się przed niemal obcym mężczyzną... To... To... — Zapowietrzyła się ze złości.

— To co? 

— To zupełnie mnie nie znasz! — fuknęła głośno. Miała już dość jego bezpodstawnych zarzutów. — Nie pozuję mu nago i nigdy tego nie robiłam!

— Nie wierzę w to! Zaraz jeszcze dowiem się, że romansujesz z tym fircykiem! Trzydzieści lat znajomości, dwadzieścia dwa małżeństwa, siódemka dzieci, a ty nagle zaczynasz pożądać innego mężczyznę! Już ci nie wystarczam?

Camille poczuła, jak jej ciałem wstrząsa fala szlochu. Jak po tylu latach mógł myśleć w ten sposób? Wiedział przecież, że uczyniłaby dla niego wszystko, że była jego niewolnicą, że tylko jego kochała. 

— Oczywiście, że wystarczasz... — jęknęła przez łzy. — Wiesz, że kocham tylko ciebie. Zawsze będziesz jedynym mężczyzną w moim sercu. 

— A James?

— Wiesz przecież, że nigdy go nie kochałam! — jęknęła. 

— Twoje obecne zachowanie na to nie wskazuje. 

— Bo jestem dla niego miła? — Spojrzała na niego z niedowierzaniem. — Nie kocham go, ale to ojciec mojej córki i było mi go po ludzku szkoda, kiedy ujrzałam, do jakiego stanu doprowadziła go ta żmija! Czy to źle, że mam ludzkie uczucia? Że martwię się o kogoś, kto w jakiś sposób jest mi bliski? 

— Za dużo czasu mu poświęcasz! — sarknął. 

Nie mógł już dłużej ukrywać, że gdy widział żonę w towarzystwie Ashwortha, ogarniała go trudna do opanowania pogarda. Wiedział, że to uczucie było bezzasadne, lecz za nic nie potrafił się go pozbyć, tak samo jak wrażenia, że James wciąż pragnie Camille, nawet mimo tego, że rzekł mu inaczej. Zacisnął mocno pięści i zęby. Kłótnia coraz bardziej go wykańczała, nie mógł jednak skulić potulnie głowy i wycofać się. 

— Naprawdę? Bo w ciągu pięciu lat byłam dwa razy w Wiedniu i przyszłam do niego na kolację, zresztą w twoim towarzystwie? Przecież nie mogłam nie przyjechać na ślub mojej córki! Czy ty wyobrażasz sobie, że miałbyś nie widzieć, jak Diane wychodzi za mąż? 

— Nie wciągaj w to mojej córki! — krzyknął, oburzony, że Camille wmieszała w ich spór jego ukochaną córeczkę. 

— Twojej? A któż to wypierał się jej przez półtora roku, twierdząc, że jest dzieckiem mojego kochanka, który nigdy nie istniał? Zachowałeś się gorzej niż ja, kiedy zostawiłam Belle u signory Rivy!

— Ale ja przynajmniej ostatecznie się nią zająłem, a ty Belle już nie!

Wiedział, że jego argument nie miał najmniejszego sensu, że to przez niego i Jamesa Camille nie mogła zaopiekować się swym dzieckiem, lecz nie dbał o to. Jego gniew był zbyt wielki, by miał go pohamować. 

— Bo James mi nie pozwolił, a ty nie chciałeś, by mieszkała w naszym domu! — odwrzasnęła Camille. — Mam już dość tego bezcelowego sporu! Skoro mi nie ufasz, może powinieneś przemyśleć, czy nasze małżeństwo wciąż ma sens! Zawsze możesz powołać się na to, że zataiłam przed tobą istnienie Belle i starać się o unieważnienie ślubu, choć wątpię, czy po tylu latach ktokolwiek uzna twoje roszczenia! A teraz wybacz, ale nie mam już siły dłużej się z tobą kłócić! Idę spać. Ani się waż kłaść się ze mną!

— Nic mnie nie obchodzi twoje zdanie! Już zbyt dużo nocy spędziłem na tym przeklętym szezlongu w bibliotece!

— To spędzisz kolejną! — odkrzyknęła. 

— Nie! To ja płacę za wynajem tego domu i to ja  decyduję o tym, kto będzie gdzie spał! A ty jako moja żona masz się mnie słuchać!

Dziwił się sobie, że wpadł w taki szał, będąc kompletnie trzeźwym. Musiał jednak przyznać, że podobało mu się takie posiadanie władzy nad żoną. Nim Camille zdążyła mu coś rzec, położył dłonie na jej biodrach i przysunął kobietę do siebie. Zaraz pokaże jej, kto ustala zasady w tym domu.

Alexandre przez ostatni miesiąc co rusz wizytował Françoise i Irène. Patrzenie na dwie niemożliwie piękne damy dawało mu ogromną przyjemność. Widok ich dwóch siedzących obok siebie w olśniewających sukniach odsłaniających ich atuty był prawdziwą rozkoszą dla oczu. 

Nie wiedział już, która była urodziwsza. Przypominały mu mrok i jutrzenkę. Françoise ze swymi czarnymi lokami i czerwonymi usteczkami odcinającymi się wyraźnie od bladej cery pyszniła się pełnią swej urody. Irène, delikatna i frywolna, dopiero rozkwitała. Wiedział, że za kilka lat stanie się jeszcze piękniejsza. 

Pomyślał, że mógłby się z którąś z nich ożenić. Obie nieziemsko piękne, stanowiłyby najwspanialszą ozdobę męża. 

Nie wiedział jedynie, którą powinien wybrać. Françoise zdawała mu się w tej chwili lepszą partią, lecz uznał ją za krótkoterminową inwestycję. Musiała być w zbliżonym wieku do jego matki, a jej uroda miała wkrótce zacząć więdnąć. Irène z kolei, śliczna, świeża dziewczyna, miała przed sobą jeszcze dobre dwadzieścia lat czarowania swą urodą. 

Zastanawiał się, czy w ogóle był sens się żenić. W końcu nie śpieszyło mu się jeszcze do ślubu. W gruncie rzeczy nie musiał nigdy szukać małżonki, bowiem miał jeszcze trzech braci i to na nich i ich potomków mógł scedować cały swój przyszły majątek. Z drugiej strony wiedział, że ojciec tego od niego oczekiwał. Tylko jak miałby się wyrzec możliwości romansowania z tyloma pięknymi kobietami? Przecież nie był człowiekiem stworzonym do życia w monogamii. 

Kto jednak mówił, że musiał ograniczać się tylko do jednej kobiety? Mógł przecież nikomu nie mówić o tym, że ma kochankę, i udawać się na schadzki z nią, gdy tylko będzie chciał. Dzięki temu istniała możliwość, by ożenił się z Irène i romansował z jej ciotką lub na odwrót...

Pewnego marcowego dnia po raz kolejny wizytował piękne damy. Ogarnął go dziwny stan, który tak dobrze znał. Miał ochotę zrobić coś głupiego. Nie wiedział nawet dlaczego. Coś najzwyczajniej w świecie go do tego ciągnęło. 

Został wprowadzony do salonu, lecz nikt na niego nie czekał. Zdumiał go to, bowiem damy zawsze już siedziały, przebierając nóżkami z niecierpliwości. 

Usiadł na sofie i rozejrzał się po pokoju. Czy którakolwiek z dam zaszczyci go dziś swą obecnością?

Wtem do pokoju weszła Irène. Kręciła zalotnie biodrami, patrząc na niego uwodzicielsko. Alexandre przejechał językiem po wardze. Wyglądała dziś jeszcze bardziej kusząco niż zwykle. 

— Dzień dobry, Alexandrze. — Uśmiechnęła się do niego i położyła dłoń na ramieniu młodzieńca. De Beaufort musiał przyznać, że bardzo mu się to podobało. — Niestety ciocia nie może do ciebie zejść, a i ja nie pobędę tu długo... 

— Dlaczegóż to?

— Bo widzisz... — Spojrzała na niego filuternie i zajęła się poprawianiem jego halsztuka. Alexandre nie mógł oderwać oczu od jej smukłych paluszków tak blisko jego szyi. — Szykujemy bal. Zapomniałyśmy ci o nim powiedzieć, ale będzie jutro. 

— Jutro powiadasz? — zapytał uwodzicielsko.

— Tak... Chciałabym, żebyś przyszedł. Wprost nie mogę się doczekać, aż ze mną zatańczysz! Przyjdź, proszę, inaczej będzie mi smutno. — Ułożyła usta w błagalny grymas. 

De Beaufort uśmiechnął się pod nosem. Nie mógł się nasycić jej uległością. Jeśli coś podniecało go bardziej niż nagie ramię kobiety, to płaszcząca się przed nim dama. 

— Cóż... Nie mogę cię tak trzymać w niepewności... Przyjdę, jeśli tak sobie tego życzysz.

Irène uśmiechnęła się do niego zalotnie i wyszła. 

Kolejnego dnia już od rana przygotowywał się do spotkania z pięknymi damami. Nie obchodziło go, że siostry będą dopytywać o powód takiego strojenia się. Musiał wyglądać jak najlepiej dla Irène i Françoise. 

Gdy dotarł na miejsce, uśmiechnął się szeroko na myśl, że już za chwilę ujrzy Irène. Poprawił nieco halsztuk i wszedł do sali balowej. 

Przybył jako ostatni z gości, bowiem wiernie hołdował zasadzie, że ten, który był najważniejszy, musiał się spektakularnie spóźnić. Tym kimś był on. Zdawało mu się, że gdy wszedł, oczy wszystkich zgromadzonych zwróciły się ku niemu. Wszyscy przyglądali się mu z zaciekawieniem, ale i oburzeniem, że ośmielił się nie przybyć na czas. 

Wtem podbiegła do niego Irène w zwiewnej, gołąbkowej kreacji. Eksponowała ona znacznie jej biust, zaś wpięte we włosy diamentowe spinki dodawały jej szyku. Alexandre uznał, że tego dnia wyglądała szczególnie pięknie. 

— Irène, moja droga, jesteś tak cudowna... Wprost nie mogę się na ciebie napatrzeć! — rzekł. 

Mademoiselle d'Herblay posłała mu uwodzicielskie spojrzenie i zaśmiała się perliście. 

— Cieszę się, że doceniasz me starania. 

— Zatańczymy?

— Oczywiście. Możesz się wpisać do mojego karneciku na wszystkie tańce, jeśli tego sobie życzysz. — Posłała mu powłóczyste spojrzenie.

— Nie omieszkam — odrzekł i uczynił to, o co go prosiła. — Ubóstwiam cię, moja droga. 

— Kto by pomyślał. 

— Cóż, zawładnęłaś mym sercem. Coraz bardziej cię pragnę. 

Irène nic mu na to nie odrzekła. Posłała mu kolejne powłóczyste spojrzenie i pozwoliła, by objął ją w pasie i przycisnął do siebie. Właśnie mieli zacząć tańczyć walca. 

Alexandre uwielbiał ten taniec, nie pociągała go jednak muzyka czy powolne, dostojne tempo, a możność przyciskania dam do siebie tak blisko, jak było to tylko możliwe. Ekscytowało go to, że kuszące, kształtne ciało Irène było niemal zespolone z jego własnym. 

Czuł, jak drżała pod jego dotykiem. Ogromnie mu się to podobało. Nachylił się jeszcze bardziej, chcąc, by jej usta znalazły się jak najbliżej jego. 

Zaraz jednak otrzeźwiał. Nie należało wywoływać skandalu. Gdyby ojciec dowiedział się o jego obscenicznym zachowaniu wobec kobiety w miejscu publicznym, odebrałby mu wszystkie pieniądze, które wypłacał mu co miesiąc, a nie chciał ich stracić. 

— Alexandrze, muszę ci rzec, że nie mogę przestać o tobie myśleć — rzekła w którymś momencie. 

De Beaufort posłał jej uśmiech. Coraz bardziej mu się to podobało. Był pewien, że już niewiele czasu dzieli go od uwiedzenia damy. Może nawet mniej niż się spodziewał...

Kolejne tańce nudziły Alexandre'a. Trzymał tylko jej dłoń, co nie mogło nasycić jego żądz. Chciał więcej i więcej. Pragnął całować jej skronie, usta, szyję, ramiona... 

Ocknął się z marzeń i uśmiechnął do Irène. Nie mógł oderwać spojrzenia od jej pięknej twarzy. Była po prostu idealna. Nawet nie potrafił wyrazić słowami, jak bardzo jej pragnął, bowiem jeszcze żadna kobieta nigdy nie przyprawiła go o takie doznania. Nigdy jeszcze nie drżał, gdy dama patrzyła na niego pożądliwie czy gdy delikatnie przygryzała wargi. 

— Alexandrze — szepnęła nagle. — Chodź. — Pociągnęła go za rękę. 

Alexandre chętnie za nią podążył. Czuł, że jego marzenia zaraz się spełnią. Nie mylił się. 


Z dedykacją dla a8l1e3x, która ciągle tłucze mi do głowy, że Alex wcale nie jest zepsutą postacią XD 

Ten rozdział był dla mnie chyba najtrudniejszy i jak lubię pisać złość, gniew, wściekłość, kłótnie, to tu nie jestem do końca zadowolona. Ten rozdział szedł mi chyba najgorzej ze wszystkich tutaj. Alex i Irenka mi też średnio poszli XD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro