XXXVII. Decyzja Roberta

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Tatusiu, gdzie jest mamusia? — Elisabeth spojrzała na ojca oczyma pełnymi smutku. 

Friedrich westchnął. Widział, jak nieobecność żony źle wpływa na jego dzieci. Cierpiał, patrząc na ich krzywdę. Jemu było nawet lepiej, gdy Isabelle w końcu nie męczyła go swoją obecnością, lecz dzieci nie zasługiwały na takie traktowanie ze strony matki. Miała je kochać, dawać im poczucie bezpieczeństwa i matczyne ciepło. Tymczasem biedactwa nigdy nie zaznały od niej ani trochę czułości. 

— Została w domu, słoneczko — westchnął ciężko. 

— A przyjedzie do nas?

— Nie wiem, Liesel. Może tak, może nie. 

— Ale dlaczego nie wiesz? — jęknęła smutno dziewczynka. 

Friedrich poczuł, jak łamie mu się serce. Nie mógł już znieść jej pełnego rozpaczy spojrzenia. Mimo wszystko dzieci darzyły matkę mniejszym czy większym uczuciem, czego nie do końca rozumiał. 

— A kiedy pójdziemy do kuzynów? — zapytała, kiedy nie odpowiedział na poprzednie pytanie. 

— Może jutro, aniołku.

— Lubię ich. Są uroczy. — Uśmiechnęła się delikatnie. 

Von Altenburg ogromnie cieszył się z nici porozumienia, jaka zawiązała się między jego potomkami a dziećmi Diane. Uważał jej maleństwa za ogromnie rozkoszne. Było mu źle z tym, że wychowywały się bez ojca, gdy jednak patrzył na swoje dzieci, dochodził do wniosku, że może jednak mali Potoccy nie mieli wcale najgorzej. Oni przynajmniej wiedzieli, że ich ojciec poległ bohatersko w walce i nigdy nie wróci, że był wielkim człowiekiem i mogą być z niego dumni. Tymczasem jego potomkowie musieli czekać na powrót matki, który mógł nigdy nie nadejść. 

— Dzisiaj zobaczę się z ich mamą i porozmawiam z nią na ten temat. — Ucałował ją w czoło. — A teraz uciekaj do Ludwiga i Franza. Tatuś musi już iść. 

Dziewczynka złożyła soczysty pocałunek na policzku ojca i pobiegła do pokoiku. 

Friedrich zaś przejrzał się w lustrze. Poprawił nieco rozwichrzone włosy i zawiązał halsztuk, który przypiął spinką z diamentem. Uznał, że prezentuje się wystarczająco atrakcyjnie, by spodobać się Diane, i wyszedł. 

W powozie wiozącym go do Luksemburga nie mógł przestać się ekscytować. Chciał już ujrzeć Diane. 

Miał teraz dużo czasu, który mógł poświęcić na różne rozmyślania. Był już pewien, że czuł coś wobec Diane. Chciał dla niej wszystkiego, co najlepsze, nieustannie o niej myślał, a kilka razy nawet mu się przyśniła. Z niecierpliwością wyczekiwał kolejnego spotkania z nią. Nigdy wcześniej nie zaznał prawdziwej miłości, lecz jeśli to, co czuł wobec Diane, nią nie było, nie wiedział już, jakie uczucie można było nią nazwać. 

Gdy wysiadł przed Luksembugiem i ujrzał czekającą przy bramie Diane, jego serce wyrwało się z piersi. Oniemiał, widząc, jak pięknie wyglądała. Delikatna, błękitna suknia z kwiatowym haftem uwydatniała jej smukłą kibić i niewielki biust. Zarumienione od przebywania na świeżym powietrzu policzki dodawały jej młodzieńczego uroku, jakby wciąż była szesnastoletnią panienką na wydaniu. Na głowie miała słomkowy kapelusz z błękitną wstążką, spod którego wystawały jej urocze, brązowe loczki. Nie ozdobiła się biżuterią, lecz Friedrich uznał, że to nawet lepiej, bowiem nic nie przytłaczało jej niewątpliwej urody. 

— Dzień dobry, Diane — przywitał się i podał jej ramię. 

Ta chętnie je ujęła, mamrocząc słowa powitania. Widział jej błyszczące wesoło oczy. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Mając ją tak blisko siebie, czuł ogromną ekscytację. Czuł, że niedługo już wytrzyma, mając ją jednocześnie tak blisko i tak daleko. 

— Jak mija ci dzień?

— Dobrze. A tobie?

— Przyzwoicie, choć jestem nieco smutny. Dzieci wciąż pytają o Belle. Mam tego dość. Doprowadziła do okropnej sytuacji. Nie wiem, czy kiedyś jej to wybaczę.  

— Biedne maleństwa... — westchnęła smutno Diane. 

— Pytały też o twoje dzieciaki. Możesz je jutro do mnie przyprowadzić? Liesel bardzo tęskni za kuzynami. 

— Oczywiście. — Uśmiechnęła się Diane. 

Friedrich pomyślał, że nie było nic piękniejszego ponad ten uśmiech. 

Szli przez ogród, rozkoszując się delikatnym zefirkiem muskającym ich twarze. Kolorowe kwiaty roztaczały niebiańską woń, która nęciła ich zmysły. 

— Byłam tu kiedyś z Jeanem — westchnęła nagle. — Był podobny dzień jak dziś. Słońce ogrzewało nasze twarze, a my szliśmy za ręce, wpatrzeni w siebie. Zawsze, kiedy tu jestem, mam wrażenie, że on stoi tuż za mną. Mam nadzieję, że nie przeszkadza mu twoja obecność, jeśli istotnie tu jest. 

— Na pewno nie. W końcu jesteśmy jedynie przyjaciółmi...

Gdy wymawiał te słowa, poczuł bolesny skurcz w sercu. Wcale nie chciał, by byli jedynie swoimi powiernikami. Pragnął dzielić z nią każdy dzień, budzić się i zasypiać u jej boku, całować ją po otworzeniu oczu i przed snem, otoczyć ją opieką i sprawić, by zapomniała o swym bólu... Otrząsnął się. Zbyt wiele sobie wyobrażał. 

— Mam taką nadzieję. Byłoby mi ogromnie przykro, gdyby się smucił. Tak bardzo go kochałam...

Westchnął cicho. Doskonale wiedział o uczuciu Diane do męża, nie myślał jednak, że słuchanie jej zwierzeń będzie tak trudne. Poczuł, jak zazdrość przeżera jego trzewia. Wiedział, że to uczucie było irracjonalne, wszak jak mógł odczuwać zawiść wobec kogoś, kto już nie żył? 

— Wiem... Ale wyglądasz już dużo lepiej niż wtedy w Wiedniu. 

— Staram się z tym wszystkim pogodzić. Nie mogę nie wiadomo ile trwać w bezdennej rozpaczy. Życie toczy się dalej... Od jego śmierci w naszej rodzinie były już trzy śluby, niedługo na świecie pojawi się dwójka dzieci, a za jakiś czas może i trzecie, jeśli siostrze Jeana dopisze szczęście... Wuj Frans chyba by oszalał z radości. Do tego chodzę z Gigi do opery, to nieco mi pomaga. Ostatnio byłyśmy na balecie. 

— Jakim?

— „Córka źle strzeżona". Bardzo uroczy i pogodny, choć nieco zdumiewa mnie, że mężczyzna gra rolę matki głównej bohaterki. Gigi marzy, by zagrać Lise, choć wątpię, by ojciec jej na to pozwolił. 

— Tak, ojcowie zazwyczaj sprzeciwiają się artystycznym zapędom dzieci... Mój miał to samo, ale się mu nie dałem. Biedna Gigi, ludzie nie mają najlepszego zdania o tancerkach, a domyślam się, że twój ojciec bardzo by nie chciał, by ktoś mówił w ten sposób o jego córce.

— Oj nie. Ogromnie mi jej żal, bo przez uprzedzenia naszego społeczeństwa, najprawdopodobniej nie będzie mogła zrealizować swoich marzeń. 

— To okrutne. Ja bym pozwolił Liesel na wszystko, co by się jej zamarzyło, chyba że by to ją miało skrzywdzić. 

— To urocze z twojej strony. Podziwiam cię. Jesteś takim dobrym ojcem, tak się starasz, mimo że nie masz w ogóle żadnego wsparcia od żony. Samotne wychowywanie dziecka jest takie straszne, a mężczyźnie w ogóle podobno ogromnie z tym trudno... Dlatego podziwiam cię. 

— Przesadzasz — odparł i spłonął rumieńcem. 

Nie chciał, by w taki sposób o nim mówiła. Nie zasługiwał na tyle pochwał z jej ust. Ona była nieziemsko piękną boginią, on — jedynie śmiertelnikiem korzącym się u jej stóp. 

— Wcale nie. Ja przynajmniej na samym początku miałam wsparcie w Jeanie, a ciebie Belle ignorowała. 

— Matka bardzo mi pomogła, zresztą i Catalina czasem się nimi zajmowała. Urocza z niej kobieta. Żałuję, że wyszła za ojca Belle tak późno. Może by coś zdziałała w kwestii jej wychowania, gdyby została jego żoną, kiedy Isabelle była mała. 

— Cóż, nie ma co teraz tego rozpamiętywać. Nie zmienimy już tego, co było. Może zejdźmy na temat. Co powiesz na to, by nieco dopracować fabułę „Manon"? Może nikt nie zauważy, jeśli bardziej uromantycznimy i utragicznimy jej historię. Myślę, że ludziom się to spodoba. Mam już nawet pomysł na słowa do kilku arii. Chodźmy do ciebie, chcę, byś pomógł mi z pisaniem. Tylko ty będziesz wiedział, czy słowa odpowiednio brzmią. 

— Oczywiście. Chodźmy! — zarządził i ruszył w kierunku powozu. 

Wizja spędzenia z nią chwil w domu, bez przeszkadzającej im obecności obcych ludzi, była zbyt kusząca, by miał nie przystać na jej prośbę. 

— Jesteś pewien, że tego chcesz? — André spojrzał poważnie na Roberta.

W oczach młodszego brata błyszczał paniczny strach, a jego twarz pobladła jak papier. Przygryzione do krwi, czerwone usta upiornie kontrastowały z trupim obliczem młodzieńca.

André westchnął. Widział, że jeśli Robert zaraz nie wydusi z siebie tego, co pragnął, zemdleje.

— Tak. Tylko boję się maman, bo papa na pewno zrozumie...

— Tak, maman może się wściec... Ale kocha cię i chce dla ciebie jak najlepiej, więc pewnie przez jakiś czas będzie zła, ale potem powinno jej przejść. Papa na pewno jakoś ją przebłaga. Pamiętasz przecież, jak było ze mną i szkołą oficerską. A wtedy i papa oponował, ale w końcu udało się ich przekonać. A teraz na pewno będzie ci przychylny, więc nie masz o co się martwić.

— A co, jeśli jednak będzie inaczej?

André westchnął. Dlaczego Robert nigdy nie mógł uwierzyć w to, że w końcu mu się uda? Dlaczego musiał mieć tyle czarnych myśli?

Starszy z braci nie wiedział jednak, że Robert odziedziczył czarnowidztwo po ojcu, który w młodości zachowywał się identycznie. Sam obdarzony optymizmem i sprytem matki nie myślał nigdy o tym, że jego plany mogłyby się nie powieść. Po to miał jeszcze alternatywne rozwiązanie.

— To wtedy pomogę ci w ucieczce.

Robert posłał bratu pełne zdumienia spojrzenie, na co André zaśmiał się gromko.

— No co, chcesz spełniać marzenia, to musisz być gotów na przedsięwzięcie radykalnych środków. Albo wóz, albo przewóz, młody.

— No dobrze... W takim razie chodźmy, nie wytrzymam dłużej. Wolę już wiedzieć, czy pozostanę wśród żywych, czy maman może rozszarpie mnie na strzępy.

Nie chciał przyznać się do tego przed bratem, ale ze zdenerwowania chciało mu się szlochać. Nie wyobrażał sobie, co będzie, jeśli matka stanowczo sprzeciwi się jego decyzji. Oczyma wyobraźni widział już siebie błąkającego się po pustkowiach, przymierającego głodem i przeklinającego samego siebie za to, że nie posłuchał matki.

Ręce miał całe spocone. Drżały ze zdenerwowania, a serce biło mu tak szybko, jakby miał zaraz spotkać się z samym szatanem, nie z rodzicielką. Chcąc nieco się uspokoić, skonstatował, że matka czasem istotnie niewiele różniła się od diabła. Zaraz jednak zganił się za te myśli. Rodziców należało czcić i szanować, nie porównywać do najohydniejszej istoty, jaka istniała.

— Będzie dobrze, braciszku. — Usłyszał za sobą kojący głos Andrégo.

Weszli do małego saloniku, w którym matka zazwyczaj spędzała dnie. Jej synowie nigdy nie lubili tu przychodzić, bowiem różowe tapety sprawiały, że ogarniały ich mdłości.

Camille czytała książkę. Gdy ujrzała synów, oderwała wzrok od stronic, i uśmiechnęła się do młodzieńców. 

— Co was do mnie sprowadza, chłopcy? — Spojrzała na nich pytająco.

— Chcemy z wami pomówić — rzekł André. 

Robert był mu niezmiernie wdzięczny za to, że użył liczby mnogiej. Dzięki temu matka nie nabrała podejrzeń, że to on sam miał zamiar z nią pomówić, czego ogromnie się obawiał. 

— Och, w takim razie mówcie. 

— Potrzebny nam jest papa. Co teraz robi?

— Chyba siedzi w gabinecie, możecie po niego iść. 

Młodzieńcy skinęli jej na to głowami i wyszli. Ojciec istotnie siedział przy biurku, z okularami na nosie, i coś liczył. Robertowi było źle, że musiał mu przerwać, lecz zaraz uspokoił się myślą, że na pewno nie będzie na niego zły. 

— Papo, chcielibyśmy z tobą pomówić — zaczął Robert. Ojca nie obawiał się tak jak matki. — Z tobą i z maman. Pójdziemy do niej?

— Dobrze. — To rzekłszy, podniósł się z miejsca i podążył za synami. 

Robert coraz bardziej się obawiał. Może ojciec nie będzie na niego krzyczał...

Gdy Jean usiadł obok Camille, synowie stanęli przed nimi i spojrzeli poważnie na rodziców. Robert coraz bardziej drżał. André poklepał go po ramieniu, chcąc dodać młodszemu bratu otuchy. 

— Będzie dobrze, jeśli zaistnieje taka potrzeba, to cię obronię — szepnął. 

— No, czego chciałeś, synku? — Jean spojrzał na niego ciepło. 

— A więc... więc... Podjąłem pewną decyzję co do mojej przyszłości. 

— Och — wyrwało się Camille. 

— Wiesz już, czy chcesz iść na studia? 

— Tak. A więc... więc... — dukał z przerażeniem. — Chciałbym pójść na studia do Włoch. Najlepiej do Rzymu, jeśli to będzie możliwe. 

— Bardzo mi się ten pomysł podoba! — ożywił się Jean. 

Robert uśmiechnął się. Wiedział, jak ojciec marzył o tym, by któryś z jego potomków podjął naukę w Wiecznym Mieście, co dałoby mu pretekst do częstszych odwiedzin w Italii.  Miał nadzieję, że to wyznanie usposobi rodziców przychylniej do tego, co zamierzał zaraz rzec. 

— A co byś chciał studiować, mój drogi Robercie? — Matka spojrzała na niego z ciekawością. 

Na to pytanie Robert cały spłonął czerwienią i zaczął się jąkać. Tego właśnie się obawiał. Wiedział, że będzie musiał odpowiedzieć na to pytanie, lecz kiedy nadeszła ta chwila, nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. 

Jean posłał mu ośmielający uśmiech, a André znów poklepał go po ramieniu. Dodało mu to nieco odwagi. Matka nie rzuci się na niego przy ojcu i bracie. Wiedział, że jeśli miałaby wybuchnąć złością, André go obroni. 

— Widzicie, moi drodzy, ja dużo o tym myślałem, i doszedłem do wniosku, że biorąc pod uwagę moje zainteresowania i predyspozycje...

— Chciałbyś zostać dziennikarzem, a przy okazji tworzyć poezję, tak? — przerwała mu Camille. 

— Nie do końca, droga maman. Fakt, wiersze wciąż chciałbym pisać, ale nie podoba mi się zawód dziennikarza. Chciałbym... zostać... księdzem — wydukał, niemal się dusząc. 

Poczuł, jak ktoś zdejmuje mu z barków jakieś ogromnie ciężkie brzemię. Odetchnął z ulgą. Już dawno nie było mu tak źle. Nawet jeśli matka miała mu zaraz wydrapać oczy, to uczucie ulgi było tego warte. 

Spojrzał na ojca. Jego oblicze wyrażało całkowitą aprobatę dla planów syna. Podniósł się z miejsca i zaczął zmierzać do Roberta kiedy nagle matka zerwała się z sofy i krzyknęła:

— Nie zgadzam się na to! Nie, nie, nie!

— Ale Camille... — Mąż spojrzał na nią ze zdumieniem. — Przecież... Przecież... Służba Bogu to najpiękniejsza droga życia, jaką mógłby wybrać. Dlaczego tak się oburzasz?

— Bo nie pozwolę, by mój syn skończył jako samotnik mający za towarzystwo jedynie księgi, bez kobiety, bez dzieci! 

— Cami... To jego wybór. Pan najwyraźniej nie powołał go do życia w rodzinie, lecz do służenia mu. 

— Wcale nie! Robert po prostu coś sobie ubzdurał. Później będzie żałował.  Nie słuchaj go, Jeanie, on chyba się upił... — mamrotała. 

Wzrok miała dziki, jakby oszalała. Roberta ogarnęło przerażenie, lecz wiedział, że nie może dać tego po sobie poznać. 

Maman... — jęknął. — Ja naprawdę tego chcę. Nie wybijesz mi tego z głowy. Chcę pomagać ludziom, nawracać ich i dzielić się z nimi Słowem Bożym. 

— Możesz to robić jako świecki. Czy ty naprawdę chcesz na starość żyć sam, bez rodziny... Kto się tobą zajmie, kiedy będziesz już pozbawiony sił? 

Maman, o czym ty mówisz... Będą młodsi księża na parafii...

— Nie! — krzyknęła tak głośno, że Robert zadrżał. — Nie zgadzam się!

Po jej policzkach spłynęły łzy. Trzęsła się jak osika. Robert wyglądał niemal tak samo. Oczy miał czerwone od płaczu. Próbował stłumić szloch, lecz nie potrafił. Dlaczego matka nie potrafiła pojąć kierujących nim pobudek? Dlaczego nie mogła pogodzić się z tym, że właśnie tego pragnął? 

Dlaczego go nie rozumiała?

Nic nie mówiąc, wyszedł z pokoju. Dopiero na korytarzu pozwolił sobie na płacz. Wiedział, że matka nie będzie zadowolona z jego decyzji, lecz nie przypuszczał, że zareaguje tak źle. Rozumiał jej punkt widzenia i go nie potępiał. Ale dlaczego ona nie mogła postawić się w jego sytuacji?

Nie potrzebował żony ani dzieci, by być szczęśliwym człowiekiem. Mógł co prawda nawracać ludzi, nie będąc księdzem, lecz czuł, że wtedy nie czyniłby tego w pełni, że to wszystko byłoby kłamstwem, bo nie oddałby się Bogu w zupełności. A tego właśnie pragnął. 

Wtem poczuł, jak ktoś dotyka jego ramienia. Myślał, że to brat przyszedł go pocieszyć, lecz gdy się odwrócił, ujrzał oblicze ojca. Jean uśmiechnął się do niego pocieszająco i przycisnął do piersi. 

— Nie płacz, synku. Porozmawiam z maman. To dla niej ogromne zdumienie, ale jestem pewien, że kiedy to przemyśli, na pewno nie będzie miała nic przeciwko. Ja zaś jestem z ciebie dumny. Naprawdę, synu. 

— Dziękuję, papo. Kocham cię. 


Z dedykacją dla krynolinka, która jest tu chyba największą fanką Roberta <3 

To ostatni rozdział, który powstał w wakacje, aż tyle czasu minęło, nim go opublikowałam... Jeśli ktoś jeszcze nie widział, zapraszam do spojrzenia do postaci na nowe karty, bo kilka się pojawiło. Zapraszam Was też na nową prackę, Dębowy las. Jest to kontynuacja Czerwonego Wybrzeża, ale myślę, że nawet ciekawiej będzie Wam czytać bez znajomości jedynki, bo będzie czekało tam na Was więcej tajemnic. U BractwoOS trwa głosowanie w Turnieju Osobliwym na Autora i Książkę roku. Biorę udział w obu kategoriach (w książce startuje Pod rosyjską gruszą) i będę Wam wdzięczna za głosy <3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro