CIX. O wojnie z VI koalicją antyfrancuską słów kilka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Frans nie mógł ukryć poruszenia, gdy dojrzał sylwetkę Jeana jadącego na koniu. Zerwał się z miejsca i od razu pobiegł do przyjaciela. De Beaufort był nieco szczuplejszy niż uprzednio, miał też dłuższe włosy, Potocki jednak od razu wiedział, że to on. Czuł się, jakby nadszedł od dawna wyczekiwany dzień, zupełnie jak urodziny, z tym że widok przyjaciela był podarkiem wspanialszym, niż ktokolwiek zdołałby mu ofiarować z okazji rocznicy przyjścia na świat. 

— Janeczku! — zawołał i rzucił się w jego stronę.

Serce skakało mu radośnie w piersi, a z ust samoistnie wydzierał się radosny okrzyk. Niepohamowana radość ogarnęła wszystkie jego członki, rozpierając go tak, że musiał rozewrzeć ramiona, by nie zostać przez nią rozerwanym. 

Biegł przed siebie, aż dopadł do młodzieńca, który właśnie zsiadł z konia. Otoczył go ramionami i przycisnął mocno do siebie. Nie mógł uwierzyć, że przed sobą naprawdę miał Jeana, że zionęło od niego ciepłem, a nie przerażającym, trupim chłodem, że jego serce głośno biło. 

— Fransie, tak bardzo się cieszę — wyszeptał Jean. 

— Teraz wszystko będzie dobrze, Janeczku, zobaczysz! Wrócimy do domu... Tonia i ja będziemy mieli kolejne dziecko, wiesz? A Camille... Wasze maleństwa są takie rozkoszne! Boże, że też ja ośmieliłem się mówić, że to nie twoje! Są tak do ciebie podobne, Janeczku! Diane jest taka śliczna! I ma twoje oczy... A Alexandre jest bardziej podobny do mamusi, czarne włoski, rozrabiaka z niego! Cuda z nich, tyle ci powiem. Anulka i Janek będą mieli przyjaciół, kiedy już twoje potomstwo podrośnie.

— Wiedziałem, że są moje od początku. — Uśmiechnął się nieznacznie. Słowa Franciszka sprawiały, że jeszcze bardziej chciał już ujrzeć Camille i dzieci. — To ty zasiałeś w moim umyśle ziarno wątpliwości, a że jesteś moim przyjacielem, zacząłem się nad tym zastanawiać. Ale tam gdzieś, w głębi serca, byłem pewien, że Camille nie mogła mnie zdradzić...

— Och, nawet nie wiesz, jak mi ulżyło! A teraz odprowadź tego konia i pójdziemy do obozu.

Wojna z VI koalicją przypomniała przyjaciołom dawne czasy, kiedy walczyli jeszcze ramię w ramię z II sojuszem antynapoleońskim. Czuli się dziesięć lat młodsi. Zwycięstwa pod Lützen i Budziszynem tylko dodały im sił do dalszej walki. Bili się za swe ojczyzny, mając nadzieję, że wojna zaraz się skończy i będą mogli wrócić do domów. 

Gdy początkiem czerwca ogłoszono zawieszenie broni, przyjaciele byli wniebowzięci. Mogli nieco odpocząć. Liczyli na to, że niedługo ogłoszony zostanie pokój, Napoleon jednak ani myślał się poddać. Kiedy w sierpniu zawieszenie walk przestało obowiązywać, pobił sojusz pod Dreznem. Zdawało się, że Francja odzyskuje dawną chwałę, utraconą w wyniku klęski wyprawy na Rosję, wtedy jednak nadszedł szesnasty października i starcie pod Lipskiem, nazwane później bitwą narodów. 

Franciszek nie wiedział, że tego samego dnia, którego rozgorzała bitwa, Antoinette dała życie jego synowi, którego zgodnie z życzeniem męża nazwała Tadeusz, nawet jeśli nie potrafiła wymówić tego imienia poprawnie.

Armaty pod Lipskiem grzmiały już od dwóch dni, kiedy Jean zgubił Franciszka. Dookoła toczyła się walka na śmierć i życie. Szwedzi, Austriacy, Prusacy i Rosjanie zabijali Francuzów, mając nadzieję, że zetrą Wielką Armię w proch, by już nigdy nie zaszkodziła ich ojczyznom. Jean myślał jednak tylko o przyjacielu. Rozłączył się z nim z ranka i od tamtej pory nie widział już swojego najlepszego druha. Biegnąc przez pole bitwy, wciąż szukał jego jasnej czupryny. Bał się, że kiedy go znajdzie, będzie już za późno. Kule świszczały mu przed oczyma, pot spływał z czoła, lecz on wciąż biegł i szukał Potockiego z karabinem w ręku, odpierając ataki wroga.

Armaty huczały coraz głośniej. Jego serce drżało przy każdym wystrzale, jakby był młodym chłopcem nieznającym wojny, który dopiero co przybył na front. Zewsząd słyszał kakofonię końskiego rżenia, pełnych gniewu okrzyków i jęków umierających. Razem tworzyły symfonię śmierci wdzierającą się do serca Jeana i rozrywającą go od środka swym żalem, gniewem i rozpaczą. 

Zagryzł zęby tak mocno, że na jego wargach pojawiły się czerwone krople krwi. Niemal mdlał od obrzydliwego odoru krwi, potu i pyłu. Czarny dym otaczał go ze wszystkich stron, tworząc nieprzebraną zasłonę odgradzającą pole bitewne od reszty świata. Tego pięknego świata pełnego ciepła i radości... Ale on już nie istniał. Porzucili wygody raju, by zejść na samo dno piekła. Słońce zachodziło czerwoną łuną, jakby niebo okrywało się przelaną dziś krwią. 

Przeszył go dreszcz. Naprawdę zstąpił na samo dno czeluści piekielnych. 

Wtem dostrzegł to, za czym wodził wzrokiem od kilkunastu godzin. Złote loki Polaka. Zerwał się z miejsca, by do niego podbiec, kuląc się przed świszczącymi mu obok uszu kulami. 

Zamarł, widząc, że do Franciszka celuje wrogi żołnierz. Sparaliżowało go. Stał z rozchylonymi ustami, patrząc, jak Rosjanin strzela do Potockiego. Ten upadł na ziemię z rumorem, wzniecając wokół siebie chmurę pyłu. 

Jean otrzeźwiał. Widział, że Rosjanin chce wystrzelić raz jeszcze, by dobić Franciszka. Przykucnął i złapał karabin. Zamknął jedno oko i zaczął mierzyć do wroga. Celował w serce. Położył palec na spuście. Oczy zaszły mu krwią, która spływała z rany na skroni. Drgnął, gdy pociągnął za cyngiel. Rosjanin jęknął i upadł. 

Jean przycisnął się do ziemi i przeczołgał się do Franciszka. Leżał wśród kilku trupów, których oczy patrzyły na nich tak, jakby chciały ich wciągnąć ze sobą do piekieł. Położył dłoń na jego policzku i zapytał:

— Fransie? Wszystko dobrze? 

— Tak... — jęknął. — Janeczku, uciekaj...

Nagle usłyszał rzężenie Rosjanina, który leżał kilka metrów od Franciszka.  Był to dźwięk tak przerażający, że krew stężała mu w żyłach. Mężczyzna brzmiał, jakby ktoś rozdzierał go na pół. 

— Jean?

Zamarł. Znał ten głos. Ale...  Nie, to nie mogła być prawda. Nigdy. 

— Jean... To ty?

Te słowa były tak przerażające, że na moment stanęło mu serce. Odsunął się od Franciszka i przeczołgał się do Rosjanina. 

Nie. 

To nie mógł być. 

Nie mógł. 

A jednak...

— Dima? Co ty tu...

— Ci... 

— Boże, co ja zrobiłem? Uratowałeś mi życie... A ja odebrałem ci twoje...

Nie miał nawet sił, by płakać. Po prostu patrzył pusto na twarz Rosjanina, próbując złapać oddech, którego mu brakowało. 

— Nie obwiniaj się, Jeanie... — rzęził Rosjanin. — Nie wiedziałeś, że to ja... To tylko przypadek...

— Skąd się tu wziąłeś?

— Uciekłem do wojska, żeby mnie nie złapali... Lepsze to niż Sybir... — Dymitr brzmiał tak żałośnie, że Jean chciał mu zakazać mówienia, byle nie męczył się więcej przed śmiercią, on jednak wciąż chciał mu coś przekazać. — Jeanie... Obiecasz mi coś?

— Czego tylko chcesz... — westchnął Jean i ujął jego dłoń.

— Napisz do Iriny, że umarłem... 

De Beaufort spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie miałby serca, by pisać do tej drobnej, do szaleństwa zakochanej w Dymitrze kobietki, która okazała mu tyle dobra, że zabił mężczyznę jej życia... Że pozbawił jej dziecko ojca... Nie mógł. 

— Ale... Ona się załamie...

— Nie... Lepsza dla niej będzie wiedza, że już mnie nie ma, niż czekanie na mój powrót... To ją zabije... — W jego oczach Jean dostrzegł obłęd. Wiedział, że to agonalne uniesienie, a za kilka chwil Dymitr odejdzie do wieczności. — Nie widziałeś jeszcze swojej Cami, prawda?

Jean tylko pokręcił głową.

— Zobacz się z nią najszybciej, jak się da. Pamiętaj, ci, których kochamy, są dla nas największym skarbem, nawet jeśli nas ranią... Żegnaj, Jeanie...

To były jego ostatnie słowa. Po chwili zamknął oczy i wyzionął ducha. Jean wpatrywał się w niego pusto. Przecież jeszcze przed chwilą jego klatka piersiowa unosiła się miarowo, a Dymitr mówił o swojej Irinie. A teraz... Teraz...

— Jeanie... — Dobiegł go cichy jęk. — Idź stąd. Zaraz ktoś cię dopadnie i zabije, jesteśmy na widoku.

Franciszek... By uratować jednego przyjaciela, zabił drugiego... Ale uczyniłby to jeszcze raz, byle uratować Polaka. Doczołgał się do niego i ujął jego dłoń. 

— Fransie, nie mógłbym cię przecież zostawić, głupiutki — odrzekł, kątem oka sprawdzając, czy czasem w ich kierunku nie nadbiega jakiś wrogi żołnierz. — Co ci się stało? Dasz radę wstać?

— W ogóle nie czuję nóg...

Jean nic nie odparł. Schylił się i podniósł przyjaciela tak delikatnie, jak tylko mógł. Franciszek wydał z siebie stłumiony jęk, pełen bólu i rozpaczy, nic jednak nie rzekł. 

— Zabiorę cię do lazaretu. To niedaleko. Jakoś sobie poradzimy.

Nie miał przed sobą dalekiej drogi, ledwo milę, była to jednak mila naszpikowana mnóstwem niebezpieczeństw. Naokoło latały pociski, dudniły armaty, żołnierze rzucali się na siebie z krzykiem. Jean musiał jednak podjąć to wyzwanie. Jeśli mu się nie uda, zginą obaj, lecz zostając tu, gdzie byli, czekałby ich taki sam los. Musiał spróbować.

Czas zdawał się spowalniać. Każdy uczyniony krok był dla Jeana nadludzkim niemal wysiłkiem. Musiał uważać nie tylko na siebie, lecz i na Franciszka, który cicho postękiwał przy każdym ruchu. Kule świszczały im obok uszu, Francuz jednak uparcie parł naprzód. Kątem oka widział trupy poległych towarzyszy, zmiażdżone przez pociski ciała koni, oderwane kończyny. 

Nagle obok niego wybuchnął granat. Wystrzał ogłuszył Jeana. Upadł. Franciszek leżał obok niego jak umarły. Lazaret był już niedaleko. Musiał do niego dotrzeć, po prostu musiał. Trzewia go paliły, podobnie jak oczy, a mięśnie odmawiały wysiłku, ale wytężył wszystkie swe siły i podniósł się. Wybawienie było już tak blisko... Wziął nieprzytomnego Fransa w ramiona i ruszył. Ignorował rozdzierający ból w uszach. Kolejna kula świsnęła mu przed nosem. Przycisnął przyjaciela mocniej do siebie i szedł dalej.

Był już przed lazaretem, którego pilnowali dwaj żołnierze. W tym momencie nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

— Pomóżcie nam, przyjaciele — wyjąkał i runął na ziemię, pociągając za sobą Franciszka.

Jean powoli podniósł powieki. Leżał w polowym łóżku, zupełnie wyczerpany. Nie docierały do niego niemal żadne dźwięki, lecz przed oczyma przewijało mu się mnóstwo sylwetek uwijających się w pocie czoła. Po chwili pojął, gdzie się znajdował. W lazarecie. 

— Panie doktorze! — krzyknął.

Mężczyzna podbiegł do niego, jakby był w jakimś amoku. Jego oczy błyszczały niezdrowo.

— Jak przytomny, to zabieraj się stąd, już! — warknął, Jean jednak niczego nie usłyszał. 

Jęknął. Co się z nim działo? Dlaczego wszystko słyszał, jakby ktoś mówił doń z daleka? Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Pytań było zbyt wiele, odpowiedzi zbyt mało. 

— Co z nim? — Wskazał na Polaka. 

— Nie wiem, coś z nogą, może nie chodzić — oświadczył bezpardonowo lekarz. — Zabierajcie się stąd, obaj, chyba że zostawiasz go niemieckim psom na pożarcie. Zarządzono odwrót! Na koń, kto żyw!

W innej sytuacji Jean zapewne zerwałby się od razu do ucieczki, teraz jednak zamarł. Nie mógł uwierzyć słowom lekarza. Franciszek, ten zawsze radosny, wesoły chłopak, chyżo hasający po Paryżu, żywo pląsający i podskakujący w rytm polskiej muzyki na jego weselu, miałby już nigdy nie chodzić? Zdawało mu się to ponurym żartem.

— On... Nie może! On ma dzieci! Syna i córkę, i jeszcze trzecie w drodze! Nie może, rozumie pan? — krzyczał. 

— Zabieraj to truchło albo go tu zostawię. Ty możesz chodzić, na koń i do odwrotu!

Jean zdławił szloch i podniósł się z łóżka, a raczej jego nędznego substytutu, jakim były sklecone pośpiesznie deski. Wciąż bolało go ucho, dodatkowo zdawało mu się, że coś rozsadzi mu zaraz czaszkę, musiał być jednak silny. Dla Franciszka. Wziął nieprzytomnego przyjaciela w ramiona i wyszedł z namiotu, posyłając lekarzowi mordercze spojrzenie.

Na zewnątrz panowała wrzawa. Wszyscy dosiadali swych koni i galopowali za resztą. Jean wiedział, że konie trzymane są za lazaretem. Nie zajęło mu długo, nim znalazł wierzchowce. Od razu posadził Fransa na rumaku, po czym resztkami sił sam usiadł za Polakiem i puścił się galopem w mrok nocy, w ślad za odwracającą armią napoleońską, upadłą na kolana i poniżoną. Nigdy wcześniej Wielka Armia nie odniosła takich strat w jednym starciu i nie została tak obdarta z godności.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro