CVII. Desperacja mężczyzny zrozpaczonego

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Louis zakochał się w swoim rodzeństwie od pierwszego wejrzenia. Wciąż przesiadywał przy kołyskach Diane i Alexandre'a, wpatrując się w ich rozkoszne twarzyczki i coś do nich szczebiocząc. Kiedy niemowlęta odpowiadały mu uroczymi uśmiechami, był wniebowzięty. Gdy bliźnięta zażywały snu, a on nie miał akurat lekcji z monsieur Rambertem, bawił się z Anulką i Jankiem. Dzieci wujka Fransa i cioci Antoinette kochał niemal tak samo, jak potomstwo Camille i Jeana.

Któregoś wieczoru, gdy minął nieco ponad miesiąc od ich narodzin, wszedł do ich pokoiku. Chciał pożegnać rodzeństwo przed położeniem się do snu. Przy ich kołyskach zastał Camille. Głowę miała opartą o krawędź łóżeczka Diane, ręce bezwładnie zwisały. Spała.

Wcale jej się nie dziwił. W ostatnim czasie stała się prawdziwym tytanem pracy. W banku spędzała nawet pięć godzin dziennie, później przesiadywała jeszcze godzinę czy dwie w biurze, by wieczorem haftować z Antoinette i opiekować się dziećmi. W nocy bardzo często budziły się z płaczem, a Camille, mając poczucie winy, że to przez nią ich ojciec wyjechał na wojnę, choć nie było to prawdą, bowiem udałby się na nią i tak, zawsze wstawała i kołysała swoje maleństwa w ramionach tudzież szła po mamkę, która je karmiła. Zupełnie jej nie poznawał. 

Louis podszedł bliżej. Chciał ją obudzić, by mogła przenieść się do alkowy. Wyobrażał sobie, jak bardzo niewygodne musi być spanie w pozycji, w której się znajdowała. Gdy dotknął jej ramienia i zaczął szeptać „wstawaj, Cami", otworzyła oczy.

— Co się dzieje, Lou? — zapytała, mamrocząc. — Coś z dziećmi?

— Nie, wszystko jest dobrze — odparł nieco zmieszany chłopiec. — Chciałem im powiedzieć dobranoc, a skoro zobaczyłem, że usnęłaś, uznałem, że cię obudzę, żebyś poszła spać do sypialni.

— Dziękuję ci za troskę. — Uśmiechnęła się, rozmasowując obolały kark. — Niezbyt tu wygodnie, ale cóż zrobić? Musiałam zasnąć, kiedy się im przyglądałam. Są takie rozkoszne! Szkoda, że Jean nie może ich widzieć... — W jej oczach zaszkliły się łzy.

— Nie płacz, Cami — odparł i objął ją. — Papa niedługo wróci, wiem o tym. A wtedy już nigdy się z nami nie rozstanie.

Otarła łzy i spojrzała na niego z wdzięcznością. Wcześniej pomstowała na to, że Lou jest zbyt wrażliwy i niewinny jak na swój wiek, teraz jednak była wdzięczna losowi, że cechowały go współczucie i dobroć. Nie wytrzymałaby z krnąbrnym chłopcem, który wciąż by jej dokuczał.

— Miejmy nadzieję, że będzie, jak mówisz. A teraz pozwól, że pójdę spać. Ty możesz jeszcze przez chwilę tu zostać.

Skinął jej potakująco głową, podszedł do łóżeczka siostry i zaczął nucić kołysankę. Camille tymczasem udała się do sypialni. Panował w niej zaduch. Tegoroczne lato było wyjątkowo upalne, niemal nie do wytrzymania. Otworzyła nieznacznie okno, by wpuścić do pomieszczenia nieco świeżego powietrza. Zasunęła storę, chcąc uniknąć ciekawskich spojrzeń przechodzących ulicą gapiów. Wolała nie pokazywać się ludziom w negliżu. Zrzuciła z siebie odzienie i powiesiła je na parawanie. Przez chwilę napawała się chłodnym wiatrem smagającym jej nagą, rozgrzaną skórę, zaraz jednak założyła koszulę nocną. Nie mogąc znieść upału, z pomocą siostry skróciła ją do kolan i pozbawiła rękawów. Antoinette też było gorąco w nocy, nie poważyła się jednak na taki krok. Obawiała się, że ktoś zobaczy ją w takim stroju, a wtedy spaliłaby się ze wstydu. Camille nie obchodziła się zbytnio tym, że służba może ją ujrzeć w tak kusej kreacji czy że przypadkowo pokaże zbyt duży skrawek nagiego ciała. I tak pracownicy wciąż o niej plotkowali. Kolejne pomówienia nie zrobiłyby jej różnicy.

Nie gasiła świecy, obawiając się, że w nocy będzie jej potrzebna. Kilka razy już tak uczyniła, wskutek czego musiała później po omacku dostać się do sypialni dzieci. Próbowała zasnąć, jednak wciąż jej czegoś brakowało. Przewracała się z boku na bok, lecz sen nie nadchodził, zaczęła więc rozmyślać o swym mężu. Ciągle słała do niego listy, na które jednak nie otrzymywała odpowiedzi. Przypomniała sobie o epistole, którą wczoraj dostała Antoinette. Napisał ją Jean. Listy z Rosji szły bardzo długo, więc ten dostarczono aż miesiąc po jego napisaniu. Przez cały dzień jeszcze nie zdążyła go przeczytać. Zerwała się gwałtownie z łóżka i otworzyła szufladę etażerki, z której wyjęła kopertę. Przysunęła świeczkę bliżej i zaczęła czytać.

Droga Antoinette!

Jestem Ci bardzo wdzięczny za Twój list. Dbam o Fransa, jak mogę, lecz jego przyjaciele, których imion nie sposób napisać, są bowiem arcysłowiańskie, nie ustają w próbach zdemoralizowania go. Nie martw się, ostatnio ukrócam jego harce. Jeszcze chwila, a oduczę go picia.

Dziękuję Ci za poinformowanie mnie o stanie Camille. Przykro mi z powodu jej cierpienia. Mam nadzieję, że szybko wyzdrowieje, nie potrafię jednak cieszyć się z tego, że została matką. Niestety nawet Twe słowa nie przekonały mnie co do kwestii ojcostwa. Dopiero gdy ujrzę je na własne oczy, będę mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że to moje własne dzieci.

Przerwała lekturę. Jego słowa sprawiały jej zbyt wielki ból, by mogła czytać dalej. Czuła się, jakby ktoś wbił jej sztylet w serce. Gdyby nie to, iż doskonale znała charakter pisma Jeana, nie uwierzyłaby, że to on jest autorem epistoły. Nie umiała pogodzić się z tym, że nie potrafił jej zaufać. Zaraz jednak przypomniała sobie o tym, jak bardzo musiała go zranić, zatajając prawdę o Isabelle. Zgasiła świecę, zapominając o tym, że może być jej jeszcze potrzebna, i zalała się łzami. Nie przejmowała się tym, że słone krople spadające na kartkę zamazują słowa, które na niej napisano. Liczyło się tylko ogromne cierpienie, które rozdzierało jej serce. Miała świadomość, że postąpiła źle, nie zrobiła tego jednak z perfidii, lecz chęci oszczędzenia Jeanowi bólu. Nigdy by go umyślnie nie skrzywdziła.

Nagle ogarnęła ją chęć objęcia go, poczucia jego kojącego zapachu i szorstkiej, poznaczonej bliznami skóry pod opuszkami swych palców. Niewiele myśląc, wysunęła się spod pierzyny i podeszła do małej komódki stojącej w kącie pokoju. Wyciągnęła jedną z jego koszul nocnych i wróciła do łóżka. Materiał, niewyciągany z szuflady, odkąd Jean wyjechał, wciąż pachniał jego wodą kolońską. Wtuliła twarz w koszulę i wciągnęła jej zapach w nozdrza. Od razu poczuła się lepiej. Burza myśli, która rozpętała się w jej umyśle, powoli się uspokajała. Zaczęła myśleć o balu sprzed niemal siedmiu lat, w czasie którego poznała Jeana. Wciąż pamiętała jego kurtuazję, gdy ucałował jej dłoń na powitanie, pełne zachwytu spojrzenia, które ukradkiem jej posyłał, jego dłoń na jej talii, gdy tańczyli walca. Po jakimś czasie zasnęła, ukojona cudownymi wspomnieniami.

W końcu nadszedł czas, by wyruszyć ku rosyjskiej granicy. Franciszek był szczęśliwy, że wreszcie pomści krzywdy swej ojczyzny, Jean zaś obawiał się nadchodzącej kampanii. Obawiał się tego, co czeka ich w kraju carów. Frans również mu nie pomagał. Nocami zostawiał Jeana samego i wraz ze swymi legionowymi przyjaciółmi pił wódkę. 

Wreszcie wieczorem dwudziestego trzeciego czerwca kawaleria Joachima Murata oraz korpusy Michela Neya i Louisa Davouta, pod którego komendą służyli Jean i Franciszek, przekroczyły Niemen. Napoleon pragnął rozdzielić rosyjskie korpusy Bagrationa i Barclaya de Tolly'ego, Rosjanie jednak skutecznie przed nim uchodzili, unikając starć i wycofując się w głąb kraju. Ośmielony tym brakiem oporu Napoleon maszerował ze swą armią na wschód, odrzuciwszy propozycję negocjacji, którą wystosował do niego car Aleksander.

Cesarz liczył na to, że decydująca bitwa rozegra się już pod Wilnem, jego nadzieje okazały się jednak płonne. Rosjanie cofali się w głąb swej ojczyzny, paląc wszystko, co tylko mogli. Zajęcie Wilna było szybkie i bezkrwawe, gdyż nikt go nie bronił. Zaraz jednak pojawiły się problemy. Brakowało zaopatrzenia, które trzeba było dostarczać coraz dalej, żołnierze więc, głównie ci z korpusów niemieckich, głodni i niechętni do walki, opuszczali szeregi armii w poszukiwaniu jedzenia, by już nigdy nie wrócić. Dezercja szerzyła się, uszczuplając Wielką Armię o wielu wojaków. Czternastego lipca sułtan ratyfikował traktat bukaresztański, kończący wojnę z Rosją, dzięki czemu część armii carskiej mogła powrócić z frontu tureckiego. To mogło poważnie zagrozić Napoleonowi.

Wojsko francuskie po opuszczeniu Wilna zajęte były głównie ściganiem armii Barclaya de Tolly'ego i Bagrationa i niedopuszczeniem do ich połączenia się. Jean był wyczerpany psychicznie takim sposobem prowadzenia wojny. Chociaż stacjonowali teraz w Witebsku, trzysta pięćdziesiąt kilometrów w linii prostej od Wilna, wciąż nie doszło do wydania wielkiej bitwy, co dla niego, człowieka, który coraz chętniej myślał o śmierci jako o wybawieniu od wszystkich kłopotów i trosk, było nie do zniesienia.

Ostatnimi czasy życie stało się dla niego prawdziwą udręką. Nie przejmował się zbytnio lipcowym skwarem, który na ruskich stepach dopiekał żołnierzom o wiele bardziej niż w Paryżu. Wciąż rozmyślał o podłej sytuacji życiowej, w jakiej się teraz znalazł. Nocami śniła mu się Camille trzymająca w objęciach córkę Jamesa, śmiejąca mu się w twarz, że i dzieci, które podobno były jego, wcale nie pochodzą z prawego łoża. Nie chciał w to wierzyć, jednak jego pesymistyczna natura coraz bardziej skłaniała się ku myśli, że Camille nawet jako jego żona romansowała z innymi mężczyznami. Listy, które do niego słała, przyprawiały go o irytację. Miał nadzieję, że małżonka w końcu zrozumie, że skoro nie odpowiada na jej epistoły, nie chce się z nią kontaktować, ona jednak uparcie próbowała się z nim porozumieć. Składał wszystkie koperty na stosiku, który co tydzień powiększał się o kolejną. Nosił je na dnie plecaka, wciąż nie mogąc się zdecydować, czy może jednak powinien dać żonie szansę i przeczytać, co miała mu do powiedzenia. Któregoś dnia jednak był tak wściekły, że nieomal wszystkie spalił. Na całe szczęście Franciszek uratował je przed ogniem.

Ogólna wesołość panująca w obozie, zamiast sprawić, by zapomniał na chwilę o troskach, przyprawiała go o jeszcze większy smutek. Widząc szczęśliwe twarze kompanów, do których pisały ich ukochane, miał ochotę zniknąć, zapaść się pod ziemię, a wreszcie umrzeć. W końcu nic mu już na tym świecie nie pozostało. Był tylko marnym pyłem, który w każdej chwili mógł zostać zmieciony. Śmierć byłaby dla niego wybawieniem.

Nie wiedział, kiedy zaczął w ten sposób rozumować. Zapewne było to jakiejś samotnej nocy, gdy Frans zostawił go w namiocie i udał się do swych polskich przyjaciół. W czerwcu i pierwszej połowie lipca próbował jeszcze powstrzymać go od pijaństwa, teraz jednak było mu to obojętne. Czasem wręcz cieszył się z jego nieobecności. Im mniej czasu spędzał z Franciszkiem, jedynym promyczkiem radości w swym życiu, tym łatwiej było mu pogodzić się ze świadomością, że zostawi Polaka samego. 

O sobie myślał już jako na wpół umarłym. O ile ciało jeszcze trwało, wciąż zdrowe i rumiane, jego duch był w agonii. Uleciała z niego wszelka chęć życia, radość z każdego kolejnego dnia, która jeszcze nie tak dawno wciąż mu towarzyszyła. Czuł się jak stuletni starzec, który przeszedł w swym życiu tak wiele, że nic już nie mogło go zadziwić ani wzruszyć. Jego egzystencja ograniczała się do bezcelowej wegetacji, której towarzyszyły ponure myśli. Nie wiedział już, czy zmierza gdziekolwiek, nie licząc wrót śmierci. Nawet w modlitwie, która tyle razy ratowała mu życie, gdy miał wszystkiego dość, nie mógł teraz znaleźć pocieszenia. Zapewne gdyby nie wiara, w której był wychowywany, już dawno odebrałby sobie życie sam, za jednym pociągnięciem spustu pistoletu.

„Związałem się z kobietą, której obce są wszelkie właściwie niewieście cechy. Nie ma w niej ani krzty dobroci, łagodności czy cierpliwości, o pobożności nie wspominając; w jej sercu gnieżdżą się jedynie miłość własna i pragnienia zmysłowych rozkoszy. Groziłem jej unieważnieniem małżeństwa, nie potrafię jednak tego uczynić... Mimo wszystkich jej szkaradnych postępków nie jestem zdolny do publicznego upokorzenia jej. Nie tak każe nam postępować Bóg... Poza tym, to Pan mnie z nią złączył i skoro tak chciał, nie powinienem mu się sprzeciwiać... Z drugiej jednak strony nie potrafię też przebaczyć" — rozmyślał któregoś razu, siedząc w swoim namiocie.

Jego wzrok padł na leżący obok posłania pistolet. Zalegała na nim gęsta warstwa kurzu. Uznał, że należy go wyczyścić, w końcu nie wypadało, by pistolet oficera był tak brudny. Podniósł się ze stołka, wziął broń do ręki, przy okazji zabierając szmatkę, i wrócił na miejsce. Polerowanie pistoletu nieco uspokoiło jego myśli. Pozbywając się brudu z przedmiotu, uwalniał się od chaosu, który krążył w jego głowie. Gdy skończył, odrzucił ścierkę i przyjrzał się broni z bliska. Jasnobrązowe drewno prezentowało się jak nowe, mimo iż pistolet należał do niego od pięciu lat. Proste, złote wykończenia lśniły w blasku świecy. Srebrna lufa również błyszczała, chociaż inaczej niż okucia, zimniej, bardziej wrogo. Sprawdził, czy broń była naładowana. W środku znajdowały się dwa pociski.

„Taka mała rzecz, a odebrała tyle żywotów ludzkich, tyle nadziei na powrót do domu... Tyle kobiet przez nią płakało... Tyle męki spowodowała... Czy śmierć zadana przez broń palną jest bolesna?" — zaczął się zastanawiać. — „Czy wrogowie, którym zadałem śmierć za pomocą tego malutkiego pistoletu, bardzo cierpieli? Właściwie dlaczego Bóg zakazuje mi odebrania sobie życia? Czemu tak dręczy swe dzieci, jeśli podobno tak bardzo je miłuje? Zabrał mi matkę, brata, żonę, która byłaby mi teraz pociechą, skazał na nienawiść ojca i siostry, a teraz na małżeństwo z kobietą pozbawioną serca i jeszcze każe mi to wszystko znosić z pokorą... Podobno chce, by jego dzieci były szczęśliwe, a mnie szczęście da bycie martwym... A nawet jeśli tym samym złamię piąte przykazanie, to czy nie czyniłem tego już wielokrotnie? Ileż to żyć odebrałem już przez te piętnaście lat, które spędziłem na służbie ojczyźnie? Sto? Dwieście? Trzysta? Jedno więcej nic nie zmieni. I tak za te wszystkie morderstwa będę cierpiał w piekle..."

Odruchowo, nawet o tym nie myśląc, rozpiął koszulę. Przez chwilę przypatrywał się swojej poznaczonej bliznami klatce piersiowej. Przyłożył do niej lufę pistoletu. Zimny metal przyjemnie chłodził rozgrzaną od lipcowych upałów skórę.

„Jakie to zabawne" — spostrzegł. — „Jeszcze niedawno Camille kładła na mojej piersi głowę, całowała te przeklęte blizny, a ja gładziłem jej włosy... A teraz to lufa, ta zimna, bezwzględna lufa pistoletu składa na mojej skórze pocałunki... Kto by pomyślał, że tak się to wszystko skończy?"

Ułożył palec na cynglu. Tylko jedno pociągnięcie dzieliło go od końca wszystkich jego mąk i cierpień. Jedno pociągnięcie za spust. Na jego czole zalśniły kropelki potu. Przed oczyma pojawiły się mroczki. Ręce zadrżały. Coś go odwodziło od wykonania tego jednego, ostatecznego ruchu, oznaczającego kres wszystkiego.

Bał się.

„Jestem przeklętym tchórzem! Przeklętym! Przecież to tylko jedno pociągnięcie! Dalej, Jeanie, nie poddawaj się! Tylko jeden ruch dzieli cię od zapomnienia... Strzel!"

Nie strzelił.

Nie strzelił, gdyż do namiotu wpadł zziajany Franciszek. Wyraźnie się śpieszył, kiedy jednak ujrzał Jeana z lufą pistoletu przy lewej piersi, zamarł. Ten straszny widok sprawił, że nie mógł się poruszyć, śmiertelnie przerażony czynami przyjaciela.

— Jeanie, idioto, co ty robisz? — wykrzyknął, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku.

— Nie podchodź, bo strzelę — stęknął de Beaufort.

Franciszek poczuł, jak serce łamie mu się na milion kawałków. Nie miał pojęcia, jaki był powód desperackich poczynań Jeana, musiał jednak bardzo cierpieć, skoro poważył się na tak ostateczny krok. Chciał, by jego najdroższy druh oddał mu część swego cierpienia, by mógł nieść to brzemię razem z nim, wiedział jednak, że nie jest to możliwe.

— Odłóż broń — powiedział spokojnie, nie chcąc go rozjuszyć. — Odłóż, proszę.

— Nie.

— Odłóż! — podniósł głos i zaczął powoli do niego podchodzić.

Jean nawet na niego nie patrzył. Wzrok wciąż miał wbity w spust pistoletu. Polakowi zdawało się, że Francuz przebywa w swoim świecie, nie rejestrując bodźców dochodzących z zewnątrz. Dopiero gdy Potocki był już niemal obok niego, podniósł głowę i spojrzał mu w twarz. W jego oczach Franciszek dostrzegł dziwne ogniki, jakby go coś opętało.

— Strzelę, jeśli mnie dotkniesz.

Nim zdążył się spostrzec, Franciszek siarczyście go spoliczkował. Później uderzył w drugi policzek.

— Ty idioto! Jak możesz chcieć się zabić! Mam zostać sam w tym piekle? Opanuj się! — Uderzył po raz trzeci.

Dopiero z piątym policzkiem wymierzonym mu przez przyjaciela przyszło otrzeźwienie. Wypuścił broń z rąk. Pistolet upadł na ziemię, wydając głuchy trzask.

Wciąż nie widział sensu dalszej egzystencji i chciał umrzeć, wiedział jednak, że musi czekać na bitwę. Sam nie był zdolny do odebrania sobie życia. 

Franciszek szybko podniósł niebezpieczny przedmiot i przytroczył go sobie do paska. Jean spojrzał na niego z rezygnacją. Teraz w jego oczach nie było już nic. Wyzierała z nich przerażająca pustka, która sprawiła, że Polak wzdrygnął się ze strachu.

— Jeanie, jak mogłeś chcieć to zrobić? — zapytał już nieco spokojniej.

Nie odpowiedział. Wzrok wbił w podłogę. Nie uczynił tego jednak ze wstydu; wypełniająca go pustka była tak ogromna, że nie odczuwał niczego, nawet żalu, że przeszkodzono mu w samobójstwie. Jakby był pustym, spróchniałym pniem drzewa, które jeszcze wczoraj tętniło życiem, a dziś strawił je ogień.

— Czy to Camille była powodem twojego uczynku?

— Poniekąd.

Frans westchnął z goryczą. Tyle razy powtarzał Jeanowi, że mademoiselle de La Roche nie jest dla niego odpowiednią kobietą, on jednak wiedział lepiej. I jak skończył? Dość miał jednak w sobie litości i współczucia, by nie wypominać Jeanowi, że on, Franciszek Potocki, miał rację, jak zawsze zresztą. Nie tego było teraz trzeba de Beaufortowi.

— Jesteś idiotą, Jeanie, cholernym idiotą. Chcieć się zabić dla tej przeklętej kobiety! Postradałeś rozum!

Gdy wypowiedział słowo „zabić", Francuz podniósł na niego wzrok. Dopiero teraz dotarło do niego, co zamierzał zrobić. Jak bardzo pokrętna była jego logika, jak fałszywie interpretował zasady swej wiary i boskie słowa, że zapędził się aż tak daleko! Nie mógł jednak wzbudzić w sobie skruchy za swój postępek. Wciąż chciał umrzeć.

— Przepraszam — wybąkał cicho.

— Pomyślałeś chociaż o Lou? O sobie nie mówię, jakoś przeżyłbym samobójstwo najlepszego przyjaciela — rzekł z przekąsem — ale to twój syn! Syn, któremu na tym świecie zostałeś tylko ty, który kocha cię całym sercem i umarłby z rozpaczy, gdyby się dowiedział, że nie żyjesz, a którego ty chciałeś opuścić na zawsze! Przeklęty głupiec z ciebie, Jeanie de Beaufort.

— Wiem. Ale nic nie zaradzę na to, że czuję się coraz gorzej i brak mi sił, by żyć... Ja już nie wiem, czy ona mnie kochała naprawdę i nie chciała mnie zranić, czy zataiła ten fakt z perfidii, a wyszła za mnie tylko po to, by zabezpieczyć swój byt... Zwłaszcza że tylko dlatego poślubiła de Lacroixa. 

Franciszek poczuł, jak ściska mu się serce. Sam nie wiedział już, co rzec Jeanowi. Chciał zwyzywać Camille od najgorszych, ale czuł, że to nie pomogłoby fatalnie w niej zakochanemu Jeanowi. Usiadł więc obok przyjaciela i przytulił go do siebie. Jean cicho łkał, podczas gdy on przesuwał uspokajająco dłonią po jego plecach. Dałby wszystko, byle de Beaufort nie musiał już cierpieć. 

— Pamiętaj, że cokolwiek by się działo, ja będę przy tobie trwał — wyszeptał. 

— Dziękuję ci, Fransie. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił... Jesteś prawdziwym skarbem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro