CX. Niedole Wielkiej Armii

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Podczas gdy Wielka Armia wędrowała ku dawnej stolicy carów, niegdyś ociekającej złotem, w Moskwie generał-gubernator Rostopczyn prowadził ewakuację. Gdy czternastego września, tydzień po bitwie, Francuzi wkroczyli do Moskwy, zastali ją opustoszałą. Na ulicach błąkały się jedynie rzezimieszki i ulicznice. Potężną, wyniosłą Moskwę, pełną pałaców i cerkwi, zajęto bez żadnego wystrzału armaty.

Franciszek zupełnie się z tego nie cieszył. Marzyła mu się prawdziwa grabież Moskwy, nie przebywanie w opuszczonym mieście.

Kolejnego dnia w mieście wybuchły pożary. Nikt nie wiedział, czy to Rostopczyn kazał podpalić miasto wycofującym się z niego oddziałom, czy mieszkańcy sami o tym zdecydowali, czy też pożar przez przypadek wzniecili żołnierze Wielkiej Armii. 

Jean widział z daleka krwawą łunę ognia zdmuchującą drewniane budynki niby domki z kart. Od pyłów krążących w powietrzu piekły go oczy i gardło. Modlił się, by mordercze płomienie nie dosięgły i ich.

Moskwa upadała, a wraz z nią dawna potęga książąt i carów, którzy nią rządzili. Pałace i świątynie runęły, grzebiąc pod swymi gruzami skrywane w nich bogactwa, o ile jakieś nie zostały zabrane lub zrabowane.

„Tak upada dzika, nieujarzmiona stolica carów. Cóż za okropny koniec..." — pomyślał Jean.

Wśród zgliszcz widział mężczyznę biegającego po mieście niby obłąkany. Nawoływał coś po rosyjsku, wyraźnie przerażony i zrozpaczony, a po jego policzkach spływały łzy. De Beaufort zaczął się zastanawiać, dlaczego ten człowiek nie opuścił miasta, gdy nastąpiła jego ewakuacja.

Nagle mężczyzna zatrzymał się przy kupie gruzów i wydał z siebie przerażający krzyk. Jean próbował dojrzeć, co było tego przyczyną. Po chwili pojął wszystko. Człowiek trzymał w ramionach lekko zwęglone ciało dziecka i szlochał. De Beaufort odwrócił głowę. Nie mógł znieść tego widoku.

Pożary w końcu wygasły, dzięki czemu Wielka Armia mogła bezpiecznie rozlokować się w Moskwie, nie można było uznać okupacji miasta za wielki sukces. Moskwa była spalona i opuszczona przez mieszkańców. Ta wspaniała, mieniąca się złotem dawna stolica państwa carów przedstawiała teraz żałosny widok. Marne zgliszcza straszyły, gdy zapadała noc. Żołnierzom nie podobał się zbytnio pomysł stacjonowania tutaj, zostali jednak do tego zmuszeni. Napoleon wciąż słał do cara Aleksandra propozycje zakończenia wojny, imperator jednak nie odpowiadał.

Z każdym dniem żołnierze byli coraz bardziej wyczerpani przymusowym pobytem w Rosji. Nadeszła przedwczesna zima. Nikt nie był na to przygotowany, mając w pamięci niedawne upały, poza Polakami, którzy doskonale znali warunki panujące w Rosji. Nocne mrozy były niemal nie do wytrzymania dla młodych chłopców z południa Francji, którzy w życiu nie widzieli śniegu. Jean, chociaż było mu zimno, zaciskał zęby i nie narzekał. Franciszek zaś wciąż odczuwał głód. Wielkiej Armii powoli kończyło się zaopatrzenie. W spalonym mieście nie dało się znaleźć czegoś do jedzenia, zaś sprowadzenie zapasów z Francji było trudne i czasochłonne, gdyż po całej zachodniej Rosji grasowali partyzanci i bandy spragnionych krwi morderców ich ojczyzny chłopów.

Któregoś wieczoru u Franciszka i Jeana gościli Bolesław i Józef, znalazł się tam też Jacques de La Fere. Jean widział, jak młodzieniec coraz gorzej znosi trudy wojny. Miał przekrwione oczy, był cały blady i ledwo powstrzymywał się od omdlenia z zimna i głodu. De Beaufort i Potocki siedzieli razem, otuleni grubym kocem, który Frans przezornie zabrał z domu, pozostali Polacy zaś odziali się w kożuchy i popijali wódkę. Cierpki trunek wywoływał przyjemne ciepło w przełyku. Tylko Jacques nie miał na sobie nic ciepłego, mimo iż Jean proponował mu, że podzieli się z nim kocem.

— To koniec naszych marzeń o wolnej ojczyźnie — odezwał się Józef. — Będziemy tu siedzieć do śmierci i nie zostanie już nikt, by wyzwolić Polskę.

— Ależ Józiu! — oburzył się Franciszek. — Napoleon to przecież bóg wojny! Zobaczysz, jeszcze nas stąd wyciągnie i pójdziemy wszyscy na Petersburg! Spalimy carskie pałace, wywleczemy Aleksandra na Newski Prospekt i dokonamy publicznej egzekucji, zobaczycie!

— Może jeszcze własnoręcznie go udusisz? — zakpił Bolesław.

— Bolku! — wrzasnął Franciszek.

Świerzbiły go ręce, by uderzyć przyjaciela, Jean jednak złapał go za dłoń i powstrzymał od rzucenia się na górala. Nie mogli sobie teraz pozwolić na sprzeczki.

— Franiu, przykro mi to mówić, ale Bolek ma rację — zawtórował mu Józef. — To koniec marzeń o wolnej ojczyźnie. Nie będzie już Polski, przynajmniej nie za naszego życia — westchnął ciężko.

Potocki posłał im pełne goryczy spojrzenia. Po wielu spodziewałby się tak pesymistycznych, pozbawionych nadziei słów, jednak nie po przyjaciołach, z którymi spędził tyle czasu w Legionach.

— Jesteście wszyscy tchórze i niedowiarki! — krzyknął, gromiąc ich spojrzeniem. — Zobaczycie jeszcze, że ta piekielna wojna skończy się naszym triumfem! Napoleon zabierze Aleksandrowi naszą ziemię, Wołyń, Podole, Czernichów, Siewiersk, Smoleńsk, Mińsk i Litwę, Inflanty a nawet Kijów! I nasza Polska znów będzie potęgą! Nie po to zginął Sławomir, nie po to oddał życie mój ojciec i wielu innych, byśmy teraz tak po prostu mieli się poddać, nie powziąwszy zemsty na tych barbarzyńcach! Rozumiecie?

— Franiu... Żadnych marzeń, przyjacielu, żadnych marzeń — wyszeptał Józef, zwieszając smętnie głowę.

Frans nie mógł już wytrzymać ich pesymizmu. Bolało go, że ci, których darzył tak wielkim szacunkiem, nagle przestali wierzyć w triumf cesarza i odrodzenie Polski. Jeśli całe społeczeństwo zwątpi, Polska nigdy nie będzie wolna. Dlaczego Józefowi i Bolesławowi brakowało wiary?

— Wynocha mi tu, paskudni zdrajcy! Później to mnie postawią pomnik w Poznaniu albo w Warszawie, nie wam! Wynocha, już! — wrzasnął.

Przyjaciele posłusznie wstali i odeszli. Bolesław rzucał przekleństwami, a Józef próbował go uspokoić. Jean, dotąd przyglądający się tej scenie w milczeniu, przysunął się bliżej do przyjaciela. Franciszek nieco ochłonął po swym wybuchu patriotyzmu. Jacques wciąż się nie odzywał, jedynie wyraz jego twarzy był jeszcze bardziej obłąkańczy niż wcześniej.

— Jest mi zimno — powiedział Francuz, patrząc na swoje zdrętwiałe i zsiniałe od mrozu dłonie. 

— Wyobraź sobie teraz, co by z tobą było, gdyby twój cudowny i niezastąpiony Franiu nie kazał ci kupić kożucha! — odparł Potocki, patrząc na okrycie Jeana i spróbował się zaśmiać, jednak burczący żołądek przypomniał mu o sytuacji, w której się znajdował. — A ja jestem głodny, Janeczku. Bardzo głodny.

— A kiedy ty nie byłeś głodny? — zapytał z niemrawym uśmiechem Jean.

— Hmmm... Nie pamiętam...

— Ja też nie. Przypomina mi się za to ten dzień, kiedy byliśmy u twojej matki. Ile ty wtedy zjadłeś! Tyle pierogów, ile pochłonąłeś... A jeszcze zupa i ciasto! Twoja matka to doprawdy wyborna kucharka...

— Ach, matula... — rozmarzył się Frans. — Tak dawno jej nie widziałem... Wiesz co, Janeczku? — zapytał nagle. — Chciałbym, żeby ta cholerna wojna już się skończyła. Żebyśmy wygrali, odzyskali Polskę i na zawsze żyli w pokoju i harmonii. Chcę do domu, do mojej Tonieczki. Odkąd zostaliśmy małżeństwem, tylko raz się rozstawaliśmy, ale to było nazajutrz po ślubie, kiedy wróciłem, już zawsze byliśmy razem. Tęsknię za nią, okropnie. Za pierwszym razem to uczucie jeszcze nie było takie silne, bo dopiero co się pobraliśmy, ale teraz, po trzech latach mieszkania w jednym domu, kiedy mamy dwójkę dzieci, jest mi tak pusto bez niej. Nie ma mnie kto przytulić, pocałować, pocieszyć... — Uśmiechnął się na wspomnienie delikatnych dłoni żony gładzących jego bujną, złotą czuprynę. — Nigdy nie sądziłem, że trafię na tak cudowną kobietę. Jest łagodna, dobra, cierpliwa, anioł po prostu... I dała mi takie cudne dzieci... Niech to wszystko już się skończy! — krzyknął z furią. 

Na jego wrzask Jacques podniósł się z miejsca i skierował w stronę wielkiej kupy gruzów majaczącej kilkaset metrów za obozem. Kurczowo zaciskał dłonie w pięści i szeptał coś do siebie. Jean pragnął za nim pobiec, lecz Franciszek złapał go za rękę i uniemożliwił mu ten ruch.

— Co robisz, siedź tu, będzie nam cieplej — warknął.

Jean siedział więc z Potockim, coraz bardziej zamartwiając się o to, gdzie poszedł Jacques i co chciał uczynić. Czy szukał jedzenia? A może postanowił zrobić to, co inni żołnierze, i zażyć nieco przyjemności z jakąś ulicznicą?

Gdy nie wracał przez dziesięć minut, Jean stanowczo wstał, nie pozwalając Franciszkowi sobie przeszkodzić, i udał się w stronę, w którą wcześniej skierował się Jacques. Szczękał zębami z zimna i pocierał gorączkowi dłońmi, chcąc, by zrobiło mu się choć trochę cieplej. 

Zamarł, gdy ujrzał młodzieńca z pistoletem przystawionym do skroni. Coś jakby spiorunowało go, nie pozwalając mu się ruszyć. Przed nim stał człowiek, który chciał odebrać sobie życie w ten sam sposób, w jaki on pragnął to uczynić jeszcze kilka miesięcy temu.

— Jacquesie! — wrzasnął w końcu. — Nie rób tego.

De La Fere odwrócił głowę. Gdy ujrzał Jeana, na jego twarzy pojawił się strach. Wytrzeszczył oczy i otworzył szeroko usta. Skórę miał tak bladą, jakby znajdował się już na tamtym świecie. 

— Nie rozumiesz, Jeanie! Ja nie mogę już znieść wojny, muszę to skończyć! Wolę umrzeć sam, niż żeby zabili mnie ci Rosjanie! — krzyknął przerażająco. 

— Ale... Pomyślałeś o rodzicach? Philippe jest za oceanem, mają tylko ciebie!

— I tak do nich nie wrócę! 

Jean westchnął ciężko. Jak miał przemówić temu chłopcu do rozumu? Spojrzał w niebo, chcąc prosić Boga o pomoc, o jakiś znak, lecz nie ujrzał na firmamencie słońca. Zasnuwały je ciemne, posępne chmury, zwiastujące nieszczęście. 

Wtem usłyszał huk. Jacques, wykorzystując jego moment nieuwagi, pociągnął za spust i wystrzelił. Jean widział tylko, jak jego ciało upada na ziemię. Odwrócił głowę, by nie patrzeć na zwłoki biednego chłopca. Poczuł wzbierający w nim ból. Był tym silniejszy, że sam chciał przecież postąpić identycznie. Gdy pomyślał o tym, że postawiłby Fransa w identycznej sytuacji, w jakiej sam teraz się znalazł, wybuchnął gorzkim szlochem. Nie wiedział, czy płacze nad Jacquesem, sobą samym czy może całą Wielką Armią, dogorywającą wśród ruin Moskwy. Pragnął jedynie wrócić już do domu, nasycić się ciepłem bijącym od kominka w salonie i przytulić się do miękkiego ciała żony.

Ale na razie musiał przeżyć to piekło. A tu nie było miejsca na szloch, rozpacz czy tęsknotę. Tu istniała tylko śmierć, bezwzględnie odbierająca wszystkie życia. 

Otarł łzy i pobiegł po kapelana, by ten zajął się pochówkiem młodzieńca. Sam zaś udał się do Franciszka, chcąc jak najszybciej znaleźć się u boku przyjaciela i zawierzyć mu swe smutki. Gdy tylko go ujrzał, padł w jego ramiona. 

— Co się stało, Janeczku? — zapytał zdezorientowany. 

— Jacques... On się zabił... — mówił przez łzy, które na nowo spłynęły po jego policzkach. — Na moich oczach, rozumiesz? Jak ja mogłem chcieć zrobić ci coś takiego. Tak bardzo cię przepraszam... Boże, tak mi żal tego chłopca. Jego matka się zapłacze, Philippe wyjechał, a ten się zabił. Będę musiał do niej iść i nakłamać, że zginął w bitwie, bohaterską śmiercią, ona nie może o tym wiedzieć...

— Och, Janeczku, mój ty biedaczku... — westchnął Franciszek. — Chodź, pomogę ci się przebrać i pójdziemy spać, tak będzie dla ciebie najlepiej. Och, czego my nie możemy już wracać! Byłoby nam wszystkim lepiej!

Jego życzenie spełnić się miało osiemnastego października, kiedy cesarz zarządził odwrót. Przyszłość malowała się w jasnych barwach. Żołnierze cieszyli się na powrót do swych domów, do ukochanych matek, żon i dzieci. Nie przewidzieli jednak, że na rosyjskich pustkowiach dopadnie ich wróg znacznie groźniejszy i bardziej przerażający niż cała rosyjska armia: głód i sroga zima, która nikomu nie odpuszcza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro