CXI. Rzeź nad Berezyną

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Marsz spod Moskwy już po kilku dniach okazał się być dla większości żołnierzy drogą przez piekło. Dojmujący mróz przeszywał ich członki na wskroś, a śnieg niemiłosiernie zacinał w oczy. Nieraz wędrowali, niemal niczego nie widząc. Zapasy były na wyczerpaniu, dysponowano je więc bardzo skromnie.

Jean miał dosyć. Nigdy nie był tak wychudzony jak teraz. Nie mógł już patrzeć na swoje wystające żebra i białą jak pergamin skórę. Nie czuł palców u rąk i stóp, głód niemiłosiernie wykręcał mu żołądek, a widok umierających z niedożywienia i wychłodzenia młodzieńców w dziurawych butach rozdzierał jego serce. Czasem miał wrażenie, że to tylko straszny koszmar, z którego miał się zaraz wybudzić. Niestety, ta gehenna rozgrywała się naprawdę.

W listopadzie cofająca się Wielka Armia została otoczona z trzech stron przez Rosjan. W starciach zniszczono most, przez który Francuzi zamierzali się przeprawić, zaczęto więc budowę dwóch mostów w Studziance.

Napoleon nie przewidział, że prócz Rosjan przeszkodzi mu jeszcze jeden wróg.

Odwilż.

Berezyna wylała, opóźniając budowę przeprawy o niemal dwa dni.

Dwudziestego ósmego listopada miała miejsce batalia o utrzymanie przeprawy. Polacy pod dowództwem Zajączka, Dąbrowskiego i Kniaziewicza walczyli w wysokim borze sosnowym, umożliwiając Francuzom przeprawę na drugi brzeg.

Jean miał nieszczęście odłączyć się od swego pułku i zagubić się w lesie. Buty ugrzęzły mu w topniejącym śniegu, uniemożliwiając szybkie poruszanie się. Dookoła słyszał wystrzały pistoletów, okrzyki Rosjan i Polaków, których głosów nie potrafił od siebie odróżnić i rzężenie umierających. Rozglądał się wokół siebie niczym spłoszony zając. 

Wygrzebawszy się ze śniegu, zaczął skradać się przez las, mając nadzieję na to, że nikt go nie zauważy. Pot spływał mu po czole. Zagryzł wargi, by przypadkiem się nie odezwać. Pojawiła się na nich krew, która skapnęła na biały śnieg, zostawiając na nim kilka czerwonych kropelek.

Huki dochodzące z daleka coraz bardziej go przerażały. Jego mięśnie spinały się za każdym razem, gdy słyszał wystrzał z armaty. Rozglądał się dookoła siebie w poszukiwaniu schronienia, lecz nie potrafił go odnaleźć. Wszędzie lśniła tylko oślepiająca biel, spod której wystawały szmaragdowe gałązki świerków. Czuł się jak w labiryncie z przerażającej baśni pozbawionej szczęśliwego zakończenia. 

Chciał panikować, ale powstrzymywał się z całych sił. Nie mógł sobie na to pozwolić, nawet jeśli lęk rozrywał go od środka, bo oznaczałoby to, ż już skazał się na porażkę. Musiał wmawiać sobie, że odnajdzie drogę i wróci do swojego oddziału, a potem do domu. 

Nagle usłyszał za plecami trzask łamanych gałęzi. Odwrócił się. Jego oczom ukazał się rosyjski żołnierz celujący karabinem prosto w niego. Zamarł. Jakaś dziwna siła uniemożliwiała mu poruszenie się. Chciał biec, uciec stąd jak najdalej, ale coś kazało mu wpatrywać się w celującego w niego z broni palnej żołnierza. Widział, jak okucia karabinu błyszczą w blasku słońca. Przez moment myślał o śmierci. Gdyby tak został trafiony, jego męki dobiegłyby końca... Ale już nie chciał umrzeć. Musiał żyć, choćby dla Fransa i Lou. 

Rosjanin strzelił. Jean rzucił się na ziemię, chcąc uniknąć pocisku. Nie zdążył. Poczuł przeszywający ból w lewym boku. Powieki nagle zdały mu się niemożebnie ciężkie. Nie mógł jednak się poddać śmierci. Miał jeszcze tyle planów na przyszłość, tyle do zrobienia. Musiał wrócić do domu i przekonać się o prawdomówności Camille, poprosić Lou o wybaczenie i zając się jego wychowaniem. Wydał z siebie przeciągły jęk. Czuł, jak opuszczają go życiowe siły. Z jego boku zaczęła sączyć się krew. Wciąż miał w sobie wolę walki, jednak jego organizm już nie wytrzymywał. Nie potrafił dłużej utrzymać otwartych powiek. Powtarzał sobie, że nie może poddać się ogarniającej go ciężkości, że musi przecież walczyć, ale nie potrafił. Przegrał.

Kolejnego ranka Potocki był zdezorientowany nieobecnością przyjaciela, który nie wrócił na noc do namiotu. Wypytywał pozostałych wojaków z korpusu Davouta, czy nie widzieli gdzieś de Beauforta, wszyscy jednak przecząco kręcili głowami. W końcu któryś z przyjaciół powiedział mu, że widział, jak Jean znika gdzieś w lesie. Franciszek nie chciał dopuścić do siebie myśli, że Jean nie żyje, postanowił jednak przeszukać las. W leśnej gęstwinie spędził osiem godzin, jednak poszukiwania, w których towarzyszył mu Józef, okazały się bezowocne. Potocki nie mógł się z tym pogodzić.

— Nie ma go nigdzie, nie ma! — lamentował, po raz trzeci przemierzając las. — Zabiłem go! Tak, zabiłem mojego najdroższego przyjaciela, mojego wiernego druha! Tyle złego go w życiu spotkało, a ja, który miałem się nim opiekować, doprowadziłem go do śmierci! Dzika kotka rozszarpie mnie na strzępy, kiedy się dowie, że on nie żyje! To ja kazałem mu iść się bić bez słowa pożegnania! Boże, jaki ja jestem okrutny!

— Franek! — fuknął Józef. — To wojna! Zawsze jest ryzyko, że ktoś zginie. Trafiło akurat na niego, nic z tym nie zrobisz...

— Przeze mnie nigdy nie zobaczy swoich dzieci... Rozumiesz, co to za tragedia, Józiu? Ja bym tak nie mógł, moja Anulka i Janeczek to takie skarby, a on swoich nie ujrzy... To wszystko przeze mnie! I jeszcze ten jego pasierb, taki wrażliwy chłopiec... On się zapłacze na śmierć, kiedy mu powiem, że jego tatuś nie żyje. Nie dość, że mu matka dwa lata temu umarła, to teraz jeszcze ojciec! Jestem potworem! Przeze mnie to dziecko zostało samo, tylko z macochą, pisało do niego rozdzierające serce listy, a teraz zostało sierotką. Boże, niech piorun we mnie uderzy, może wtedy odpokutuję za wszystkie grzechy, których się dopuściłem wobec mojego Janeczka i jego rodziny!

— Franiu, proszę cię, przestań płakać... — powiedział już łagodniej starszy mężczyzna. — Proszę...

— Wiesz, że gdyby nie on, to by mnie tu dzisiaj nie było? Taki tłusty Francuz by mnie zatłukł! Byłbym martwy od sześciu lat, gdyby mój Janeczek wtedy nie przyszedł i mnie nie zabrał od tych brutali. A ja tak mu się odwdzięczyłem... Pewnie jaki Rus go zastrzelił, obrabował i wrzucił do jakiegoś dołu... Zjedzą go dzikie zwierzęta... Wilki, sępy, lisy! Nie, nie mogę o tym myśleć! Biedaczek... Już nigdy nie tknę ruskiej wódki! Nigdy! Rosja to najgorszy kraj na tym świecie! Kiedy sobie pomyślę, że on już nie żyje, że nigdy już się z niego nie pośmieję, nie upiję go... Mój drogi Janeczku! Ja też niedługo umrę, jego żona mnie zabije, kiedy bez niego wrócę... I słusznie... Mam tylko nadzieję, że spotkamy się tam gdzieś, po drugiej stronie i mi wybaczy... Żegnaj Janeczku... Przepraszam, że okazałem się takim złym przyjacielem... — zaszlochał i posłał ostatnie tęskne spojrzenie w stronę lasu, w którym jeszcze niedawno toczyła się bitwa.

Nigdy nikomu się do tego nie przyznał, lecz Franciszek Potocki po klęsce nad Berezyną i stracie przyjaciela zgubił się wśród rosyjskich lasów. Był tak zrozpaczony, że nie zwracał już uwagi na to, co się z nim działo. W końcu jednak otrząsnął się z szoku i rozpoczął samotną wędrówkę ku Francji. Skoro Jean odszedł, jedynym, czego pragnął, było ujrzenie żony i dzieci. Nie mógł jednak o nich myśleć bez pewnej goryczy. Kiedy marzył o momencie, w którym w końcu ujrzy Tonię i przytuli Anulkę i Janka, przed oczyma stawał mu Jean z wymierzonym weń palcem, oskarżający go o to, że z jego winy nigdy nie ujrzy swych dzieci. Franciszek nie mógł znieść tych wizji. Wciąż modlił się, by Janeczkowi było dane niebo, a jemu samemu Bóg pozwolił wrócić do domu i nie zginąć z rąk dzikiej kotki. Więcej próśb nie miał.

Odkąd nadeszły wieści o wielkiej klęsce, końcu wojny i ogromnych stratach w szeregach francuskich, Camille i Antoinette żyły w ciągłym napięciu. Nie wiedziały, czy ich mężowie polegli, czy też wrócą do nich za jakiś czas. Antoinette spokojnie wyczekiwała, aż nadejdzie ów dzień, w którym mężczyźni powrócą, jeśli dane było im przeżyć, Camille zaś wciąż niecierpliwie wyglądała przez okno z nadzieją, że może ujrzy w końcu sylwetkę Jeana zmierzającą w stronę domu po żwirowanej ścieżce.

Nie była nawet pewna, czy ukochany zapomniał o jej niegodziwości, jednak już o to nie dbała. Liczyło się tylko, by wrócił do Francji i ujrzał ich dzieci, reszta nie miała dla niej znaczenia.

W grudniu Diane i Alexandre mieli już dziewięć miesięcy. Camille spędzała z nimi coraz więcej czasu, gdyż załamana kryzysem we Francji nie miała sił chodzić do banku. Edmond przynosił jej jedynie sprawozdania.

Wielką przyjemność sprawiały siostrom przygotowania do Bożego Narodzenia. Święta spędzono radośnie mimo nieobecności Franciszka i Jeana. Rok 1812 zakończył się niebywale szybko. Kolejny przyniósł nadzieję na powrót mężczyzn. Antoinette liczyła na to, że skoro wojna już się skończyła, Franciszek wróci na trzecie urodziny ich córki, lecz tak się nie stało. Urządzono więc skromne przyjęcie bez jego obecności.  

W dniu urodzin dziewczynki w domu de Beaufortów zjawił się jedynie Hugo de La Roche z rodziną. Chociaż wszyscy mieli nadzieję na miły wieczór, wcale tak nie było. Kiedy kobiety rozmawiały o swych pociechach, on grzebał w talerzu. Anulka bawiła się ze swoimi kuzynkami, Catherine i Angelique, Delphine zaś uśmiechała się łagodnie, przyglądając się ich beztrosce.

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, ktoś zapukał do drzwi. Anna oderwała się od kuzynek i pobiegła w stronę wejścia, jakby instynktownie wyczuwała, że w odwiedziny przyszedł ktoś ważny.

Wpadła wprost w ramiona ojca.

Franciszek nie mógł powstrzymać łez, gdy wreszcie ujrzał swój największy skarb. Ciepłe, pulchne ciałko córeczki przy jego piersi było tak cudowną odmianą po przeszywającym rosyjskim mrozie! Miał ochotę śpiewać i tańczyć z radości, że wreszcie wrócił do swej rodziny. Rozpierał go taki ogrom szczęścia, że na moment zapomniał o stracie Jeana.

— Anulko, moja kochana, tatuś już do ciebie wrócił — wyszeptał i ucałował ją w główkę, na co ta zasypała całą jego twarz pocałunkami.

Nie było większej słodyczy w jego życiu ponad te czułości, których doświadczał od dziecka, nie mógł jednak doczekać się widoku żony. I chociaż gdzieś na dnie serca czaił się lęk przed reakcją Camille na jego widok, dzielnie, z uniesioną głową i córeczką w ramionach, wkroczył do jadalni, gdzie siedziała jego rodzina.

— Wróciłem! — huknął, uśmiechając się od ucha do ucha. 

Antoinette przez chwilę wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, jakby ujrzała ducha, a nie własnego męża. I rzeczywiście, wychudzona sylwetka bardziej pasowała do upiora niż młodego, pełnego wigoru mężczyzny, jednak to był jej najdroższy mąż, kościsty, z dłuższymi włosami, nowymi bliznami na twarzy, ale cały i zdrowy.

— Frans, kochany! — wykrzyknęła i z płaczem rzuciła mu się na szyję.

Objęła Polaka w pasie i przytuliła głowę do jego piersi, jednocześnie gładząc córeczkę po włosach. Nie mogła być szczęśliwsza niż w tej chwili. W końcu, będąc w ramionach ukochanego, czuła się bezpiecznie. Franciszek położył głowę na jej ramieniu i zaczął szlochać.

— Moja Tonieczko, tak bardzo mi cię brakowało... Moja najukochańsza...

Hugo i Delphine przyglądali się tej scenie z rozrzewnieniem. Złapali się za dłonie i wspominali czasy, kiedy jeszcze młody de La Roche nauczał skromną mademoiselle Chardon rysunku.

Tylko Camille była niespokojna. Wciąż rozglądała się po pokoju, szukając wzrokiem miejsca, w którym mógłby się ukryć Jean i nasłuchując, czy czasem przed przywitaniem się z rodziną nie wydaje poleceń służbie. Gdy jednak Franciszek wciąż tulił do siebie Antoinette i Anulkę, a Jeana wciąż nigdzie nie było, zerwała się z krzesła i podeszła do szwagra.

— Gdzie jest mój Jean?

Franciszek wypuścił żonę z objęć i oddał jej córeczkę. Antoinette postawiła dziewczynkę na ziemi. Twarz Polaka wykrzywił pełen smutku grymas, nic jednak nie odrzekł. Camille poczuła ucisk w żołądku.

— Gdzie jest Jean? — zapytała ponownie, świdrując Franciszka spojrzeniem.

Ten milczał, nerwowo wykręcając palce u rąk. Spuścił głowę, nie mogąc znieść jej wzroku. Nie potrafił wyznać jej prawdy.

— Frans, co się stało z moim mężem! — krzyknęła, poirytowana brakiem odzewu ze strony powinowatego. — Co z nim zrobiłeś?! Nie chcesz chyba powiedzieć, że on... — urwała, zdawszy sobie sprawę z tego, co najprawdopodobniej się stało.

— Cami, może usiądziemy... — wyjąkał Polak, jednak kobieta gwałtownie mu przerwała.

— Nie! Chcę teraz wiedzieć, gdzie on jest! Może gdzieś się tu schował, żeby mnie zaskoczyć? Ale nie, to nie jest zachowanie godne Jeana... Gdzie on jest?!

Franciszek gwałtownie wciągnął powietrze. Przeżegnał się jeszcze, obawiając się śmierci z rąk małżonki Jeana i zaczął mówić.

— On... zginął. Tak bardzo mi przykro... To nie miało tak być... — westchnął ciężko i rozpłakał się.

Camille zamarła. Teraz, gdy te słowa złowieszczo wybrzmiały w pomieszczeniu, nie chciała ich do siebie dopuścić. Przecież Jean nigdy nie zostawiłby jej samej na tym świecie, nawet jeśli go zraniła.

— Camille... Wiem, co teraz czujesz... Sam miałem ochotę umrzeć...

Hugo westchnął ciężko, a Antoinette zaczęła ronić łzy. Antoinette podeszła do siostry i objęła ją, chcąc ją pocieszyć, ta jednak nie reagowała. Stała jak zaklęta, nie przyjmując do wiadomości, że jej ukochanego nie ma już na tym świecie.

Wtedy nagle ktoś wybuchnął gorzkim szlochem. Po chwili Louis płakał już w fałdy sukni cioci Antoinette. Dopiero ten rozdzierający jęk rozpaczy dziecka uświadomił Camille, że jej mąż nie żyje. Że do niej nie wróci. Nie weźmie jej w ramiona, nie pocałuje jej... A w końcu nie wybaczy jej. Już raz to przeżywała, wtedy jednak list z zawiadomieniem o jego śmierci był sfałszowany. Teraz przed nią stał człowiek, który kochał Jeana niemal tak samo jak ona i nigdy nie okłamałby jej w kwestii życia jej męża. Z jej piersi wydobył się szloch. Wyrwała się z uścisku siostry i dopadła do Fransa.

— On nie mógł umrzeć, nie mógł! Nie zostawiłby mnie tu samej! — krzyczała, uderzając piąstkami w klatkę piersiową Franciszka. — Nie porzuciłby naszych dzieci!

Franciszek otarł łzy, złapał ją w talii i przycisnął jej drobne, drżące ciało do siebie. Trzymał ją mocno, by tylko się nie wyswobodziła i nie zrobiła krzywdy komuś lub sobie samej.

— On żyje, rozumiesz? Musi żyć! Nie zniosę myśli, że zginął! — szlochała coraz głośniej.

— Camille, też chciałbym w to wierzyć, ale przeszukałem ten las trzy razy. Obszedłem chyba każdy zakątek i nie znalazłem go, żywego ani martwego. Musieli go obrabować i wrzucić do rzeki albo do rowu — załkał.

— Mój biedny Jean... Nie zasłużył sobie na to... To ja powinnam była umrzeć, nie on... Dlaczego?

Louis z kolei przytulił się do Antoinette i płakał, nie zważając na to, że chłopcu w wieku lat dwunastu nie przystoi takie zachowanie. Zbyt był poruszony śmiercią ojca, by przejmować się tym, że nie powinien szlochać. Dlaczego los go tak okrutnie doświadczał? Najpierw przez osiem lat nie miał ojca, później zmarła jego najdroższa maman, a teraz papa. Czy był tak złym chłopcem, że Bóg uznał, iż zasłużył sobie na taką karę? A jego młodsze rodzeństwo? Dlaczego im odebrano ojca?

— Ciociu, wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? — zapytał nagle wśród jęków.

— Tak, Louisie?

— Że Alexandre i Diane nie zobaczą swojego tatusia. Nigdy. To straszne.

W jego głosie pobrzmiewał tak rozdzierający smutek, że nawet Hugo począł ronić łzy nad żałosnością ich losu. Nie tak miało wyglądać ta wigilia. Mieli się radować z narodzin Bożego Dziecięcia, nie rozpaczać z powodu śmierci Jeana.

— Ach, mój biedak. Zawsze myślisz o innych, nigdy o sobie — westchnęła Tonia, gładząc go po włosach. — Ale masz rację. To niesprawiedliwe, ale tak już jest. Najwyraźniej Pan Bóg potrzebował twojego tatusia w niebie.

Nie wiedział, że on swego prawdziwego ojca także nigdy nie zobaczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro