CXII. Żałoba

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Camille nie mogła przeboleć utraty męża, a jeszcze bardziej faktu, iż jej nie wybaczył. Gdy patrzyła na córeczkę, która spoglądała na nią oczyma Jeana, zaczynała tulić ją do siebie i płakać, że nigdy więcej już nie ujrzy swego męża. Antoinette, chociaż niechętnie, wróciła do domu Possonych. Nie chciała zostawiać siostry samej, Franciszek wolał jednak mieszkać u siebie, by nie myśleć tyle o stracie przyjaciela. Antoinette codziennie odwiedzała madame de Beaufort, by pomóc jej w ciężkich chwilach.

Gdy nadszedł luty, Camille uznała, że nie należy już dłużej zwlekać i trzeba ochrzcić dzieci. Z wyborem rodziców chrzestnych nie miała kłopotu — ustaliła, że zostaną nimi Hugo i Delphine oraz Franciszek i Antoinette. Ku jej rozpaczy któregoś dnia wywiązała się okropna kłótnia, gdyż panowie nie mogli między sobą uzgodnić, kto będzie chrzestnym Alexandre'a.

— Mnie należy się bycie ojcem chrzestnym chłopca jako najlepszemu przyjacielowi Jeana — stwierdził Frans, dumnie prężąc pierś. — Gdyby żył... — Tu otarł spływającą mu po policzku łzę. — Gdyby żył, to mnie by wybrał.

— Wybacz mi, kochany szwagrze, lecz to ja jako jedyny żyjący krewny płci męskiej pochodzący z rodu de La Roche'ów winien jestem zostać ojcem chrzestnym syna mej drogiej siostry. Gdyby brat Jeana był wśród żywych, to on miałby pierwszeństwo, lecz z tego, co mi wiadomo, zginął dawno temu, więc to mnie się należy to prawo.

— Ależ Hugonie! Ja mam podwójne prawo do bycia chrzestnym Alexa! Jestem szwagrem Camille i przyjacielem Jeana!

— Ale nie jesteś z de La Roche'ów ani de Beaufortów! Nie mogę być chrzestnym dziewczynki! — jęknął z boleścią Hugo, jakby zostanie ojcem chrzestnym Diane było ujmą na jego honorze.

— Dosyć! — przerwała im Camille, która dość już miała ich sporu. Ledwo powstrzymywała łzy. — Jesteście okropni! I co później moja mała Diane poczuje, kiedy jej powiem, że nikt jej nie chciał?!

Obaj spuścili głowy ze wstydem. Teraz dopiero zdali sobie sprawę z tego, jak bardzo musieli ranić młodą matkę swą kłótnią. Powinni być jej wsparciem w tak trudnej sytuacji, kiedy ojciec jej dzieci zginął na wojnie, tymczasem kłócili się o nic nieznaczące dyrdymały. Franciszek spuścił głowę ze wstydem.

— Przepraszam, Camille... — wyjąkał. — Ja zostanę ojcem chrzestnym Diane. Ma oczy jak Jean... Alexandre wdał się w de La Roche'ów, ale ona to cały tatuś — załkał. Wciąż nie było w nim przyzwolenia na to, że Jean umarł i nigdy nie ujrzy swych dzieci. Bliźniaczo do niego podobnej córeczki, rozkosznego synka... Nie miał nawet grobu, na którym jego potomkowie mogliby za kilka lat złożyć kwiaty. — Muszę się zaopiekować tym małym biedactwem. W końcu tatuś nie znajdzie jej męża, więc ja zrobię to za niego... Biedne dzieci...

— Nie płacz, Fransie, proszę — wyszeptała Camille, posyłając mu pełne bólu spojrzenie. — Twoich łez nie zniosę. Zawsze byłeś wesoły i taki pozostań... I wybacz mi, że bywałam dla ciebie okrutna...

— Już dawno przebaczyłem — odparł i objął ją, a ta poczęła szlochać z tęsknoty za mężem.

Nim jednak odbył się chrzest, Camille uznała, że winna jest odwiedzić kościół i szczerze pomodlić się za duszę męża. Jej stosunek do religii przez lata ulegał najróżniejszym zmianom, nigdy jednak nie wierzyła w Boga tak żarliwie jak Jean. Ojciec zabierał ją i jej rodzeństwo do świątyni z obawy przed plotkami. Po wydarzeniach roku 1806 uznała się za osobę niewierzącą, by na łono kościoła powrócić za sprawą Jeana. Widząc jego głęboko wiarę, sama stała się nieco bardziej uduchowiona, dopiero jednak teraz, kiedy umarł, odczuła potrzebę pójścia do świątyni i pozbycia się wszystkich zmaz, które na sobie miała.

Katedra Notre Dame zbytnio ją przerażała swą wzniosłością i surowością, by się do niej udała. Udała się do Kościoła świętego Szczepana, gdzie miała ochrzcić swe dzieci, gdzie wzięła ślub z Jeanem i gdzie za mąż wyszła jej siostra.

Miała ochotę płakać, gdy przestąpiła próg świątyni, która półtora roku temu była świadkiem najszczęśliwszego dnia w jej życiu. Tamtego pięknego dnia nie przypuszczała, że za kilkanaście miesięcy zostanie wdową.

Zadrżała na widok konfesjonału. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wielki grzech popełniła, zatajając przed księdzem fakt posiadania nieślubnego dziecka, gdy spowiadała się przed ślubem. Jej małżeństwo za coś takiego mogło przecież zostać unieważnione. „Robisz to dla Jeana" — pomyślała. Zacisnęła pięści i podeszła do konfesjonału.

Nie myślała, że wyznając swe grzechy, będzie płakać. Młody kapłan kiwał tylko głową, gdy mówiła mu, jak bardzo żałuje swych złych uczynków, ranienia męża, porzucenia dziecka i grzesznych uciech z kochankiem. Łzy ułatwiły jej wypowiedzenie na głos swych grzechów, jakby zmywały jej złe uczynki.

— Jestem okropną kobietą, ale mam nadzieję, że Bóg mi wybaczy, gdyż żałuję całym sercem — załkała na koniec wywodu, roniąc łzy goryczy.

— Bóg kocha swoje dzieci i przebacza im, jeśli okażą skruchę — rzekł jej kapłan. — Idź w pokoju, twoje grzechy są odpuszczone.

Camille wstała podniosła się z klęczek, napełniona nową energią, jakby jakaś słodka, tajemnicza siła dodała jej chęci do życia. Nie mogła się poddać. Nawet jeśli Jean już nie żył, wciąż miała dzieci. Dla nich musiała żyć.

Gdy Jean otworzył oczy, nie znajdował się już w ciemnym, sosnowym borze, który zapamiętał jako ostatni. Leżał w małej izbie, na twardym łóżku, przykryty ciepłą pierzyną. Na sobie miał tylko koszulę; mundur przewieszono przez stojące obok krzesło. Paliło go pragnienie, a żołądek skręcał się z głodu. Zaczął rozglądać się po skromnym pomieszczeniu.

Białe ściany kontrastowały z podłogą skleconą z ciemnych desek. Na ścianie dostrzegł bogato zdobioną ikonę z Matką Boską. W rogu zauważył mały, drewniany stołek, a przy łóżku komódkę. Okno przysłaniała gruba, brązowa zasłona. Nie był to zbyt strojny pokój, raczej biedny i skromny, jednak piękny obraz sprawił, że na chwilę zaparło mu dech w piersiach. Zawsze uważał prawosławne ikony, które miał okazję ujrzeć w kilku księgach, za niemożebnie piękne.

Chciał wstać i opuścić pomieszczenie, by dowiedzieć się, jakim sposobem się tu znalazł, gdy jednak poruszył się, poczuł przeszywający ból w lewym boku i z głośnym jękiem opadł na poduszkę.

„Gdzie ja jestem?" — pomyślał. — „Dlaczego nie umarłem? To byłaby dobra śmierć... Na polu chwały..."

Kątem oka dojrzał swój plecak leżący obok łóżka. Pozbawiony prowiantu prezentował się nadzwyczaj nędznie. Przypomniał sobie, że poza stosem listów od Camille, których wciąż nie otworzył, w środku znajdowały się jedynie manierka z wodą i stary, gruby koc.

Nagle ktoś otworzył drzwi. Jean drgnął. W pokoju zjawił się wysoki, szczupły mężczyzna. Nie mógł być od niego starszy. Na jego głowie wiły się kasztanowe loki, a zielone oczy błyskały przyjaźnie. Na sobie miał tylko białą koszulę, rozpiętą pod szyją, i brązowe spodnie. Po jego twarzy spływał pot. Szlachetne rysy twarzy wskazywały na arystokratyczne pochodzenie, uznał jednak, że to tylko złudzenie. Wszak szlachcic nie mieszkałby w takiej nędzy. 

— Wszystko dobrze? Usłyszałem jęk — przemówił wymuskaną francuszczyzną i podszedł bliżej.

Jean na moment zapomniał, jak się mówi. Nie spodziewał się, że usłyszy swój ojczysty język. Przypuszczał, że skoro na ścianie wisiała ikona, a izba była tak skromnie urządzona, znajdował się w domu rosyjskiego chłopa, jednak postawa mężczyzny i jego pełne gracji ruchy wskazywały na osobę wysoko urodzoną.

— Tak... — odparł, mierząc go wzrokiem. — Kim pan jest? I jak się tu znalazłem?

Wstyd mu było, że nie pozwolił przedstawić się mężczyźnie, który najprawdopodobniej go uratował, jednak w jego głowie kłębiło się tyle pytań, na które chciał poznać odpowiedź, że nie zamierzał czekać, aż Rosjanin sam uzna, że właściwym byłoby zdradzić swe imię. Gospodarz jednak nie wydawał się tym oburzony.

— Hrabia Gruszecki — powiedział, nie brzmiał jednak wyniośle. — Ale proszę mi mówić Dymitr Andriejewicz. A co do pańskiego drugiego pytania, poszedłem dwa dni temu, kiedy już wojsko się stąd zabrało, narąbać drewna na opał. Leżał pan zakrwawiony wśród śniegu i powoli dogorywał, nie mogłem pana zostawić. 

— Ja... Dziękuję panu za ratunek... Ale nie musiał pan. Trzeba było mnie tam zostawić... W końcu jestem Francuzem...

— Głupoty pan gada! — Machnął dłonią Dymitr. — Ilu to chłopów przechowuje waszych dezerterów! A pan był ranny. Szlachcicowi nie wypada nie pomóc człowiekowi w potrzebie. A teraz proszę odpoczywać, panie...

— Jean. Hrabia de Beaufort, jeśli już mamy wymieniać tytuły — zaśmiał się nieznacznie. — Ale skoro jesteśmy równego stanu, mówmy sobie po imieniu. Oczywiście jeśli taka pańska wola... Jakim cudem w ogóle wciąż tu jesteś? Czy nie zarządzono ewakuacji? To dziwne, że...

—  Zarządzono — przerwał mu Gruszecki. — Ale ja i Irina Aleksiejewna zostaliśmy. Nie mamy gdzie się podziać. A teraz odpoczywaj, Jeanie. Nie mów za dużo i odzyskuj siły. Nie możesz się przemęczać. Ta rana jest tak paskudna, że aż dziwi mnie, że przeżyłeś... Musisz mieć mocne zdrowie. Irina zaraz przyjdzie z obiadem.

Rzekłszy to, zostawił Jeana samego. W głowie de Beauforta kłębiły się setki myśli. Przede wszystkim zastanawiało go, dlaczego Dymitr, mimo iż nazwał się hrabią, mieszkał w tak skromnym domu. Z tego, co było mu wiadome, rosyjscy arystokraci lubowali się w luksusach, a ich francuscy odpowiednicy mieszkali w stajniach, jeśli by porównać ich włości do tych należących do Rosjan. Zastanawiało go też, kim była tajemnicza Irina, o której mówił Gruszecki.

W tym samym momencie do pokoju weszła skromnie odziana kobieta. Nawet nie zapukała. I ona zdała się Jeanowi arystokratką, chociaż na sobie miała tylko brzydką, wełnianą sukienkę i takież okrycie. Jasne włosy spięła nad karkiem. Szare oczy były smutne, a twarzyczkę miała białą jak kreda. Drobne, różowe usteczka, przypominające płatki róż, nieznacznie się do niego uśmiechały. W ręce trzymała miskę z parującą zupą. Dopiero po chwili zauważył, że kobieta spodziewa się dziecka.

— Jestem Irina Aleksiejewna — oświadczyła prostolinijnie. Mimo to w jej głosie słychać było dystynkcję właściwą szlacheckim córom. — Zjesz zupę sam czy mam cię nakarmić, Jeanie?

— Poradzę sobie. — Uśmiechnął się niemrawo.

Podała mu miskę i drewnianą łyżkę, które chętnie przyjął. Nieco trzęsły mu się ręce, po chwili jednak mógł już spokojnie jeść. Irina siedziała obok niego, czekając, aż skończy konsumpcję, by zabrać miskę. Jean jadł parującą zupę łapczywie, ochlapując się przy okazji cieczą. Ciepły posiłek okazał się zbawienny dla jego umęczonego ciała. Gdy skończył, oddał naczynie kobiecie i przetarł usta dłonią, by pozbyć się resztek jedzenia z twarzy. Zauważył przy tym, że na jego policzkach i wokół ust pojawił się lekki zarost. Zdziwił się tym. Golił się przecież dzień przed bitwą. Zarost na twarzy mu się nie podobał, a Camille mówiła mu zawsze, że szczecina na brodzie paskudnie ją drapie. Oddał Irinie miskę i westchnął. 

— Dziękuję... — zawiesił głos.

Chciał poprosić ją o przybory do golenia, wahał się jednak, czy nie będzie to pewne nadużycie z jego strony. Już i tak nakarmili go i opatrzyli mu rany. Kobieta zauważyła jego niezdecydowanie.

— Potrzeba ci czegoś jeszcze? — zapytała łagodnie.

— Cóż... Chciałbym się ogolić, jeśli to nie problem...

— Powiem Dimie. — Uśmiechnęła się. — On na pewno coś ma.

Jean skinął jej głową. Kobieta wyszła, zostawiając go samego z jego myślami. A myśli te były straszne i ponure, de Beaufort zastanawiał się bowiem, czy jego najdroższy przyjaciel przeżył i co pocznie jego małżonka, jeśli zginął. Te rozważania przerwało dopiero wejście Dymitra, który przyniósł mu przybory do golenia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro