LXXI. U boku niewłaściwych osób

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Camille spojrzała z odrazą na swój brzuch. Nie mogła już na niego patrzeć. Była gruba i nie urodziwa, wszystko ją bolało, a do tego wciąż dręczyły ją mdłości. Odczuwała do siebie ogromny wstręt, zarówno przez swoje postępowanie, jak i wygląd. 

Jęknęła, gdy James usiadł na łóżku obok niej. Czy nie mógł zrozumieć, że naprawdę nie chciała spędzać z nim czasu? Coraz bardziej się nim brzydziła. Jego oblicze, pełne cynizmu i pogardy dla słabszych od niego, było jej tak wstrętne, że nie potrafiła patrzeć na Ashwortha bez fizycznego bólu. Naprawdę nie rozumiała, co w nim ją tak pociągało jeszcze kilkanaście miesięcy temu.

— Camille, powiesz mi wreszcie, co mogę zaradzić na twoją rozpacz? — zapytał, ujmując jej dłoń, którą natychmiast wyrwała.

— Nie. Nic się nie da zaradzić. Musiałabym chyba umrzeć albo cofnąć się w czasie. Nie chcę tego dziecka.

— Pomyśl, że jeszcze tylko dwa miesiące i będzie po wszystkim. Będziemy mieli śliczne dziecko, a wszystkie twoje troski przeminą. Może to będzie urocza dziewczynka? Chciałbym córeczkę. Zabierałbym ją na bale, a potem wyszłaby za księcia.

— Za księcia — prychnęła Camille. — Bo na pewno jakiś zechce nieślubną córkę jakiegoś angielskiego lorda za żonę. Brawo, Jamesie, myślałam, że nie można mieć mniej rozumu niż ty, lecz okazuje się, że sam siebie pobiłeś. 

Ashworth prychnął. Wiedział przecież, że na tak znakomity mariaż nie było szans. Chciał ją tylko pocieszyć, a ona oczywiście musiała się zachować tak okrutnie. Nie rozumiał jej już. 

Kochał ją, a ona wciąż go deprymowała i wyładowywała na nim cała swoją złość. Zupełnie nie zwracała uwagi na to, jak o nią dbał i troszczył się, by niczego jej nie brakło. Dlaczego nie mogła patrzeć też na dobre strony? 

— Odejdź ode mnie, nie chcę cię widzieć — wycedziła przez zęby. — Nienawidzę cię.

James westchnął ciężko, próbując ukryć ból, jaki mu sprawiła tymi słowami, i wyszedł. Nie było sensu się z nią sprzeczać. 

Cécile de Beaufort stała przy pianinie, na którym akompaniował jej mąż, co wzbudziło powszechne zdumienie, i śpiewała pieśń z jednej z oper Mozarta. Jean zerkał na nią co jakiś czas kątem oka, chcąc sprawdzić, czy dobrze się czuła. Ku jego uldze stała na środku, niespeszona obecnością tylu ludzi, wyśpiewując piękną arię czystym, łagodnym, chociaż pełnym mocy głosem.

Zgromadzeni na przyjęciu u księżnej d'Aubry przyglądali się jej z zachwytem. Hrabina de Beaufort jawiła im się ze swym pięknym głosem jako przecudownej urody anioł. Dawno nie dane było im słyszeć czegoś równie pięknego. Panie zazdrościły jej talentu, panowie zaś zaczęli do niej wzdychać i pluć sobie w brodę, że znali jej wcześniej, nim poślubiła Jeana. Wśród towarzystwa znajdowali się jednak i tacy, którzy byli hrabinie de Beaufort nieprzychylni.

Wiele dam było zazdrosnych o to, że to nikomu nieznana dziewczyna została żoną jednego z najbardziej pożądanych kawalerów. Matrony żałowały, że ich córkom nie udało się złowić majętnego panicza, a panienki płakały, że tak urodziwy hrabia nie był już w ich zasięgu.

— Śliczna jest, doprawdy, hrabia de Beaufort potrafił dobrze wybrać! — zachwyciła się księżna d'Aubry na widok Cécile.

Hrabina de Beaufort odziała się na bal u d'Aubrych w jedną z najpiękniejszych sukien, jakie posiadała. Szmaragdowa, mocno wycięta kreacja ze złotym paskiem doskonale podkreślała jej niewątpliwe atuty. Mimo to Cécile zachowała swą skromność. W jej postawie nie było ani trochę wielkopańskiej megalomanii ani zmanierowania. Uśmiechała się do wszystkich, tańczyła z tymi, którzy ją o to poprosili, i rozmawiała z tymi, którzy wyrazili taką chęć.

— Ale wie pani chyba, że to dziewczyna z ludu? — wtrąciła się markiza d'Illy. 

— Jak to? — Spojrzała na nią z zaskoczeniem księżna, młoda, świeża dziewczyna, wychowana w konserwatywnej, arystokratycznej rodzinie, dla której mezalians był nie do pomyślenia.

— Ach, nasz drogi hrabia de Beaufort, choć zdawał się zawsze takim spokojnym, grzecznym, posłusznym chłopcem, w młodości miał z nią romansik... Skończyło się dzieckiem, o którym podobno dowiedział się dopiero dwa lata temu.

Markiza d'Illy, największa plotkarka w Paryżu, spojrzała na młodziutką księżną i uśmiechnęła się na widok zdumienia malującego się na jej młodzieńczej twarzy. Jakże niedoświadczona jeszcze była!

— Ale to chyba dobrze, że skoro się dowiedział, wziął odpowiedzialność za swoje czyny i pojął biedną dziewczynę za żonę? Moim zdaniem jego postępek był naprawdę szlachetny. Mógł przecież rzec, że skoro przez tyle lat o niczym nie wiedział, nie przyznaje się do dziecka...

— Ależ pani nie rozumie, o co mi chodzi! My wszyscy mieliśmy o nim tak doskonałą opinię, a tu się okazało, że on zwodził biedne dziewczęta!

Na te słowa księżna d'Aubry nie potrafiła już znaleźć odpowiedzi.

Jean tymczasem odszedł od fortepianu i ruszył z żoną w tan, nie mając pojęcia, że właśnie namiętnie o nim plotkowano. Rzadko kiedy wychodzili z Cécile na bale. On pracował, ona zaś twierdziła, że zupełnie nie interesują jej zabawy i nie musi na nie uczęszczać, skoro Jean nie ma na to ochoty. Tym razem jednak uznał, że musi coś dla niej zrobić i zabierze ją na jeden z najważniejszych bali sezonu.

Nie mógł się napatrzeć, jak ślicznie jej było w strojnej sukni. W końcu wyglądała jak prawdziwa hrabina. W domowym zaciszu ubierała się skromnie, nie chcąc nadużywać mężowskich pieniędzy. Nawet balowej toalety nie chciała przyjąć, on jednak powiedział jej, że przecież to oczywiste, że powinna ją ubrać i udać się z nim na bal. Wiedział, że kochała tańczyć i chciał, by w końcu miała ku temu okazję. Patrząc na jej szeroki uśmiech, utwierdził się w przekonaniu, że wyjście na bal było słuszne.

— Naprawdę ślicznie dziś wyglądasz, Cécile — szepnął jej do ucha.

Zarumieniła się nieznacznie. Potrafiła wyczuć, kiedy Jean mówił jej coś miłego, gdyż uważał to za potrzebne, a kiedy jego komplementy były naprawdę szczere i płynęły z głębi serca. Ten należał do tej drugiej kategorii.

— Dziękuję — odparła cicho.

Nie tańczyła zbyt dobrze, musiał to przyznać, lecz wcale się jej nie dziwił. Nie pochodziła przecież z arystokratycznej rodziny, w której od urodzenia uczyłaby się tańca. Przed ślubem z nim była ledwo szwaczką w jednym z paryskich zakładów, która pracowała w dzień i w nocy, by zapewnić swemu synkowi godny byt. Mimo braku zdolności w tym kierunku naprawdę kochała taniec.

— Podoba ci się tu?

 — Bardzo. Tyle tu ludzi, pięknych sukien, kulturalnych dżentelmenów, wprost cudownie! Mogłabym spędzić tak całą noc! 

— I spędzisz.

Jean dotrzymał swej obietnicy. Tańczyli do białego rana, niemal bez żadnego odpoczynku. Cécile czuła się w jego ramionach niczym księżniczka w krainie czarów, wirująca w ramionach przystojnego królewicza. Ten wieczór był naprawdę piękny, zupełnie jak jeden z tych, o których śniła, będąc małą dziewczynką. Najwyraźniej marzenia czasem się spełniały. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro