XCIX. Żale

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szedł ulicami Paryża, w całkowitej niemal ciemności, nie patrząc nawet, w którą stronę zmierza. Chłodny wiatr smagał jego rozpalone od emocji policzki. Miał ochotę uciec jak najdalej od kobiety, która do tej pory była całym jego światem. Oczy zaszły mu mgłą, w brzuchu czuł ucisk.

Uczynek Camille napawał go odrazą. Gdyby powiedziała mu o tym przed ślubem, wykazała jakąkolwiek chęć, by jednak sprowadzić córkę z Włoch, wybaczyłby jej. Byłby gotów stać się dla tej małej istotki ojcem, jeśli tego by było trzeba. Ale teraz, kiedy tak podle go oszukała, jedyne czego pragnął, to wrócić na front.

Chociaż do tej pory nie zdawał sobie z tego sprawy, to pole bitwy było jego prawdziwym domem. Paradoksalnie tylko tam, mimo iż ciągle groziła mu śmierć, czuł się bezpieczny. W czasie wojny wiedział, co go czeka kolejnego dnia. Walka, ucieczka, śmierć bądź świętowanie zwycięstwa. Mógł się przygotować na każdą z tych ewentualności. A w życiu? Nie mógł być pewien, co przyniesie następny świt. Tego ranka wychodził do banku z uśmiechem na ustach, szczęśliwy, że niedługo zostanie ojcem. Teraz gnał przed siebie na skrzydłach gniewu i żalu, niesiony pragnieniem zapomnienia o kobiecie, która zatruła jego umysł. Franciszek miał rację, mówiąc o niej w ten sposób. Camille była złą, zepsutą moralnie niewiastą, która nie zasługiwała na jego miłość. Nie wiedział już nawet, co sprawiło, że obdarzył ją tak silnym uczuciem.

Mimo że nie kierował się tam z rozmysłem, po jakimś czasie, kiedy jego umysł nieco już ochłonął, znalazł się u drzwi Potockich. Nacisnął klamkę i bezwiednie przekroczył próg budynku.

— Frans! — zawołał, by Polak nie niepokoił się, że to złodzieje wtargnęli do jego włości. — To ja, Jean!

— Chodź no tu! — odkrzyknął Franciszek.

De Beaufort udał się więc do bawialni. Zastał tam Potockich z dziećmi. Franciszek jak zwykle szczebiotał coś do córki, kiedy jego żona śpiewała swoim wysokim głosikiem kołysankę dla synka. Uczuł zazdrość. On też chciałby teraz siedzieć z żoną w salonie i cieszyć się z rychłych narodzin ich potomstwa.

— Co się stało? — zdumiał się Potocki, ujrzawszy twarz przyjaciela.

— Ach, Fransie... — westchnął i przysiadł obok gospodarza.

Anna zaczęła ciągnąć Franciszka za włosy, na co ten zareagował salwami śmiechu. Jean poczuł kolejne ukłucie w sercu. Wiedział już, że jemu taki los, los ojca szczęśliwej rodziny, nie będzie dany. Nie mógłby chyba wrócić do Camille. Nie po tym, czego właśnie się dowiedział.

— Mów, chłopcze.

— Camille...

— Co zrobiła? — odezwała się nagle Antoinette, urywając piosenkę w pół tonu.

— Ona... ma dziecko... z innym mężczyzną... Był dzisiaj w moim domu...

— Zdradziecka żmija! — wykrzyknął Franciszek.

Gdyby nie siedząca na jego kolanach córka, zapewne zerwałby się z miejsca i pobiegł do domu przyjaciela z szablą w dłoni i pozbawił Camille życia. Jean gestem nakazał mu, by się uspokoił. Antoinette otworzyła tylko usta ze zdziwienia.

— Nie była niewierna mnie, lecz de Lacroixowi. Jej dziecko ma już dwa lata. Dziewczynka. Nawet gdybym spotkał ją gdzieś na ulicy, nie wiedząc, że jest córką Camille, od razu bym poznał, że łączy je pokrewieństwo. Są niemal identyczne...

— O Boże, biedna Camille... — westchnęła Antoinette.

— Biedna?! — uniósł się jej mąż. — Zataiła przed Jeanem fakt posiadania nieślubnego dziecka! Toniu, nawet nie próbuj jej bronić! Przecież to znakomita podstawa do rozwodu! Nawet kościół unieważni wasze małżeństwo za coś takiego! Mam nadzieję, że rozważasz to wyjście!

— Tak. Ale zrobię to dopiero po powrocie z wojny, o ile w ogóle...

— Jeszcze się zastanawiasz?

— Będzie matką moich dzieci.

— Dzieci? — zdziwił się Franciszek.

— Tak. Nie mówiliśmy o tym nikomu, bo baliśmy się, że coś pójdzie nie tak przy porodzie, ale lekarz powiedział, że Camille spodziewa się bliźniąt.

Antoinette wydała z siebie jęk. Potępiała uczynek Camille, gdy jednak myślała o tym, jak wielką awanturę musiał wywołać Jean i jak bardzo źle wpłynęło to na jej siostrę, ogarniał ją smutek. Nie potrafiła pastwić się nad nią jak Franciszek. Jako kobieta i matka uważała, że nieważne jak okropnie postąpiła Camille, Jean powinien przy niej trwać, przynajmniej póki nie nadejdzie dla niej czas rozwiązania.

— Głupiś — parsknął śmiechem Polak. — Skoro tamtemu przyprawiła rogi, tobie też mogła. To wcale nie muszą być twoje dzieci, Jeanie.

— Moje — odparł pewnie Jean. Nie chciał uwierzyć w to, że Camille mogłaby go zdradzić. — Odkąd się z nią ożeniłem, każdej nocy spaliśmy razem.

— Jesteś jednak jeszcze bardziej naiwny niż myślałem... Antoinette, zabierz dzieci. Nie będę przy nich rozmawiał na takie tematy. — Dopiero kiedy małżonka uczyniła to, co jej kazał, i wróciła do pomieszczenia, kontynuował: — Skoro ten mężczyzna, jakkolwiek się tam nazywa...

— Ashworth — przerwał mu Jean.

— Ach, to ten! Co za parszywa rozpustnica z niej! Anglia jest największym wrogiem jej państwa, a ona sobie romansuje i płodzi dzieci z jakimś lordzikiem! — huknął. — Ale do rzeczy, Janeczku. Skoro on przyszedł do twojego domu, kiedy cię w nim nie było, równie dobrze on czy ktokolwiek inny mógł się w nim zjawić, kiedy ty żeś pracował, a Camille...

— Nie kończ. Wiem doskonale, co masz na myśli. Rzeczywiście, to jest możliwe... — wyjąkał z żałością. Wizja Camille zdradzającej go w jego własnym domu w czasie, gdy zarabiał pieniądze na jej zachcianki, brzydziła go, zdawała się jednak niebezpiecznie prawdopodobna. — Ach, Fransie... Co ja mam zrobić?

— Napić się wódki. Przyniosę, co ty na to?

— Frans! — wykrzyknęła Antoinette, oburzona jego propozycją.

— Ty już idź spać, kochanie. Ja porozmawiam z Jeanem, a później do ciebie przyjdę.

— Przynieś tej wódki, może się na coś zda — odparł z rezygnacją. — Mogę u was zostać? Chociaż na dzisiejszą noc. Nie mam sił, by tam wracać.

— Oczywiście. Dobranoc, Jeanie — powiedziała jeszcze Antoinette i oddaliła się w stronę sypialni.

Tej nocy jednak prawie w ogóle nie spała, rozmyślając nad smutnym losem swej siostry i jej męża.

Mężczyzna pożegnał ją i rozsiadł się na sofie, kiedy Franciszek poszedł po wódkę. Postawił dwie flaszki na stole, po czym przyniósł szklanki i nalał sobie i przyjacielowi.

— Proszę, Janeczku — rzekł, podając mu napój.

Był wielce szczęśliwy, że w końcu przekonał przyjaciela do napicia się jego ukochanego trunku. Jean w końcu dorósł. Pozostało mu jeszcze nieco go zdemoralizować w kwestii wierności Camille. Jean zasługiwał na lepszą kobietę. 

De Beaufort chętnie wziął wódkę od przyjaciela i pociągnął kilka łyków. Poczuł w ustach gorycz, nie była ona jednak nieprzyjemna. Po chwili po jego ciele rozeszło się przyjemne ciepło, które najpierw wypełniło jego gardło i klatkę piersiową, a potem rozlało się po pozostałych częściach ciała. 

Przed oczyma wciąż widział Camille w objęciach Ashwortha, usta Anglika błądzące po jej nagiej skórze i szyderczy uśmiech żony, gdy mówiła mu, że wcale nie jest ojcem dzieci, które nosiła pod sercem. 

Lata cierpień, które kosztowała go miłość do niej, zdawały mu się teraz szeregiem dni zmarnowanych na tęsknotę za kobietą, która zamiast dać mu szczęście, doszczętnie go zniszczyła. Dla niej nie jadł, nie pił, nie spał i zamartwiał się dniami i nocami, czy nic złego nie przytrafiło się jej w Paryżu i czy on sam zdoła wrócić z wojny, tylko po to, by okazało się, że nie była warta tylu poświęceń.

— Wiesz co, Fransie? — odezwał się w którymś momencie. — Mam dość tego życia. Chcę wrócić na wojnę. Najwyżej mnie zabiją. Teraz nawet chętnie rzuciłbym się na bagnet jakiegoś Rosjanina. Ukróciłby mi męki.

— Nawet tak nie mów! — wykrzyknął Potocki.

Nie przeżyłby bez Jeana. Miał jeszcze co prawda żonę i dzieci, lecz żywot bez jego drogiego Janeczka nie byłby już tym samym. Komu powierzałby wszystkie swe sekrety i kogo by demoralizował, gdyby zabrakło Jeana?

— Ale dlaczego? Kobieta, dla której zmarnowałem siedem lat mojego życia, okazała się podłą oszustką, bojącą się wyznać prawdę. Tylko dla niej żyłem, a teraz... Powiedz mi, dla kogo ja jeszcze jestem na tym świecie?

— Dla mnie.

— Ach, Fransie, znajdziesz sobie innego przyjaciela...

— Nawet tak nie mów!

Jean posłał mu zrezygnowane spojrzenie.

— Ale ja już nie mam po co żyć. Powiedz mi w ogóle, jaki jest sens tego życia? Od piętnastu lat wszystko podporządkowane jest tylko wojnie. W czasie pokoju jestem w domu albo na ćwiczeniach. Na polu bitwy wciąż drżę, żeby mnie nie zabili. I na cóż to? Na cóż, skoro później wracam do kobiety takiej jak Camille? Okrutnej, samolubnej, nieliczącej się z niczym poza opinią publiczną?

— Kiedyś tak nie mówiłeś. Byłeś wniebowzięty, że w końcu ją ujrzysz.

— Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jaka jest naprawdę — westchnął, popijając wódką. — Wiesz co, kiedyś mówiłem, że nienawidzę wojny i chcę, żeby się skończyła, ale teraz, po głębszym zastanowieniu, chciałbym, żeby trwała wiecznie. Tylko tam człowiek może czuć się bezpieczny, o dziwo. Budzisz się i wiesz, że oto kolejny dzień twojej walki. A teraz? W jeden dzień życie rozpadło mi się na drobne kawałeczki. Kobiety. Tak, to one są największą plagą tego świata. Z wszystkich, które znałem, tylko Antoinette i Cécile były przyzwoite. Dlaczego musiała umrzeć? Teraz widzę w niej to, w czym zakochał się mój brat. Łagodność. Posłuszeństwo. Chęć poświęcenia. Gdyby żyła jeszcze przez jakiś czas, może nauczyłbym się ją kochać tak, jak na to zasługiwała.

— Mówiłem ci, że Camille to nie kobieta dla ciebie. Jest zepsuta do cna. Dobrze ci radzę, unieważnij to małżeństwo. Masz dobry powód, nawet papież ci pozwoli. Wywołasz co prawda skandal, ale uwolnisz się od niej.

— Ach, Fransie, gdybym ja cię słuchał... Wszystko byłoby tak, jak po śmierci Cécile. Wychowałbym Louisa, pomnażałbym majątek, dostałbym jakiś awans w wojsku, a tak... Przeklęte współczucie! Gdyby nie ono, nie poszedłbym wtedy do niej do więzienia.

— Najważniejsze, że przejrzałeś na oczy, jaką kobietą jest Camille. A teraz pij, bo niedługo wojna! Trzeba się zabawić!

Rano Antoinette zastała ich śpiących w bawialni. Jean tułów miał na stole, Franciszek leżał na sofie, z pustą butelką po wódce w ręce. Identyczna flaszka stała na stole, opróżniona. Kobieta wydała z siebie stłumiony okrzyk. Jakim sposobem doprowadzili się do takiego stanu?

— Czego wrzeszczysz, głupia babo? — wymruczał Franciszek, obudzony przez żonę.

Jean wciąż spał. 

— Jak mogliście wypić dwie flaszki?

— Ja wypiłem dwie, Jean jedną, tylko stłukł butelkę. Dziwnie się zachowuje po wódce. Nie poznałem go. 

— Całą flaszkę? Przecież on nie ma mocnej głowy! Będzie umierał, kiedy wstanie!

— Zaraz zobaczymy.

Wstał, sycząc z bólu, i podszedł do Jeana, z którego gardła wydobywało się chrapanie. De Beaufort miał podkrążone oczy, rozwichrzone włosy i bladą twarz. Franciszkowi kojarzył się w tej chwili z trupem. Zaczął szarpać go za ramię i krzyczeć, by wstawał. Ten wydał z siebie jęk boleści i podniósł się. Cały był zdrętwiały. Okropny, pulsujący ból rozsadzał mu czaszkę. Myślał, że umiera.

— Frans? Co się ze mną dzieje? — jęknął.

— Upiłeś się — oświadczył bezpardonowo Franciszek.

— Ale... Jak to?

Przecież nie był do tego zdolny. Nigdy nie pił. Potocki znów prawił dyrdymały.

— Normalnie! Wypiłeś mi flaszkę wódki!

— Odkupię ci.

— Ach, rozczulasz mnie, Janeczku — zaśmiał się. — Dla ciebie wódka za darmo. W końcu czego się nie robi dla przyjaciół.

Jean nie był w stanie wrócić do domu w takim stanie. Przez cały dzień leżał na sofie w bawialni z okropnym bólem głowy, próbując przestać myśleć o uczynku Camille, nic jednak nie przynosiło mu ulgi. Dopiero wieczorem, gdy Franciszek wynajął dla niego powóz, opuścił Potockich.

Niechętnie przekroczył próg własnego domu. Miał zamiar zabrać tylko swoje rzeczy i wrócić do Franciszka. Napoleon zaczynał zbierać swoje wojska i za kilka dni przyjaciele mieli opuścić swych najbliższych. Ten czas Jean chciał spędzić u przyjaciela. Nie mógłby patrzeć żonie w oczy. Nie po tym, czego się dowiedział.

Gdy Camille ujrzała swego męża, poczuła ucisk w sercu. Był ponury, ledwo trzymał się na nogach, a oczy miał jeszcze bardziej czerwone niż wczoraj. Nie wiedziała, że to skutek alkoholu. Jedyne, o czym myślała, to by paść mu do stóp i błagać o wybaczenie. 

— Kochany! Gdzie byłeś? Tak się martwiłam! — wykrzyknęła.

— Nie powinno cię to interesować — stwierdził oschle i zwrócił się do lokaja. — Niech pan mnie spakuje, tak jak zawsze na wojnę.

Mężczyzna skinął głową i oddalił się.

Camille spojrzała na niego ze strachem. Nie mogła uwierzyć w to, co mówił. Czyżby naprawdę zamierzał ją opuścić i iść walczyć? Teraz, kiedy oczekiwała jego potomstwa? Co prawda wspominał o tym raz czy dwa, wojna była wtedy jednak tylko mglistą mrzonką. Nigdy nie traktowała poważnie tych słów.

— To znaczy, że mnie zostawiasz?

— Mówiłem ci już kilka razy, że niedługo będzie wojna. Doczekałem się. Jeśli wrócę, będę się starał o unieważnienie naszego małżeństwa.

Jej serce przeszył ból. Jean nie mógł unieważnić ich małżeństwa. Nie po tych wszystkich cierpieniach, których doświadczyli na drodze ku wspólnemu życiu. Nie, skoro była przy nadziei. Nie był w końcu okrutnikiem, a przynajmniej tak się jej zdawało.

— Ależ najdroższy! Przecież... będziemy mieli dzieci!

— Nie mam nawet pewności, że to ja jestem ojcem — rzucił cierpko i odwrócił się od niej. Miał już dość widoku jej twarzy. Twarzy, którą tak kiedyś miłował, a której widok teraz napawał go wstrętem.

— Jesteś — wyjąkała. — Uwierz mi, jesteś.

Nie odpowiedział. Trwali w milczeniu. Camille wpatrywała się w jego twarz, on jednak wzrok wbił w sufit. Nie mógł znieść tego smutku, który malował się na jej licu, tak samo jak ona nie potrafiła patrzeć na bezwzględność, jaka wyzierała z jego oblicza. W końcu lokaj wrócił z jego bagażem. Camille próbowała coś rzec, Jean jednak zdawał się mieć ją w poważaniu. Gdy próbowała się odezwać, zbywał ją chłodnym spojrzeniem. W końcu wyszedł z bagażem, posyłając jej ostatnie spojrzenie pełne bólu, i udał się do Franciszka. Dwa dni później wyruszyli na wojnę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro