XIII. Ojcowski gniew

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Hugo jęknął przeciągle i otworzył oczy. Ze zdumieniem spostrzegł, że leżał na sofie w bawialni. Nie wiedział o tym, że poprzedniego wieczoru ojciec nie miał zamiaru zanosić go nieprzytomnego do sypialni i położył go tutaj. Potwornie bolała go głowa. Zdawało mu się, że zaraz wybuchnie i rozpadnie się w drobny mak. Ciało przeszywały zimne dreszcze. Mięśnie były tak zdrętwiałe, że ledwo mógł nimi poruszyć. Paliło go w przełyku, jakby wczorajszego wieczoru najadł się siarki. Spękane oczy piekły tak bardzo, że trwanie z otwartymi powiekami sprawiało mu cierpienie. Nie pamiętał, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni, i bardzo się tym przejął. Według jego rachuby powinien być teraz w Paryżu i odsypiać nocne szaleństwa.

Wtem do pokoju wkroczył ojciec i rozsunął zasłony. Wpadające światło wzbudziło u młodzieńca wstręt; natychmiast zasłonił oczy, by nie dosięgły go promienie słoneczne. Nie widział przez to malującego się na twarzy ojca gniewu. A gniew hrabiego był straszny, gorszy niemal niż gniew boski. Ci, którzy padli ofiarą jego wściekłości, pocieszali się, że już nic gorszego w życiu ich nie spotka i nawet sąd ostateczny nie będzie tak przerażający, jak kłótnia z François de La Roche'em. 

Dzieci hrabiego nie zdążyły jeszcze posmakować jego napadów szału. Za drobne przewiny najczęściej mierzył je surowym spojrzeniem i rzucał łacińskimi sentencjami, którymi w latach dzieciństwa katował go nauczyciel. Niegdyś go za to przeklinał, gdy jednak dochował się czwórki pociech, godziny zmarnowane na ich naukę nie wydały mu się takie bezsensowne. Teraz jednak łacińska mądrość nie była odpowiednią karą. Grzechy syna były zbyt wielkie, by mógł on uniknąć gniewu ojca.

— Ojcze, co się stało? Dlaczego jesteś taki wściekły? — zapytał Hugo, wciąż nie wiedząc, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy.

— Masz jeszcze czelność pytać, ty lubieżna, dzika bestio? — huknął niespodziewanie mężczyzna. — Czy ci nie wstyd, Hugonie?!

Młodzieniec patrzył na niego jak na szaleńca. Ojciec zdawał mu się teraz być niczym zwierz, który miota się, nim zostanie zamknięty w klatce.

— Papo, ja wciąż nie mam pojęcia, o czym mówisz — wybełkotał.

— Jak mogłeś przy tych wszystkich ludziach obłapiać córkę de La Fere'a?! Czy ci nie wstyd? Tak zbezcześcić dobre imię rodziny?

Młodzieniec powoli przypominał sobie o swoim uczynku. Widział oczyma wyobraźni kuszące wdzięki Paulette de La Fere, żądzę w jej oczach, gdy usiłował ją pocałować, wściekłego brata dziewczyny rzucającego się na niego z pięściami. Przypomniał sobie, jak wiele alkoholu zakosztował tamtego dnia. To nadmiar trunków spowodował, że tak bardzo zapragnął Paulette.

— Ojcze, czy nigdy nie byłeś pijany? — zdobył się w końcu na odwagę, by przemówić, wewnątrz drżał jednak z obawy, że rodziciel zrobi mu krzywdę. Wiedział, że François byłby w stanie to uczynić, wszak kiedyś, raz tylko w całym swoim życiu, hrabia bowiem dokładał starań, by dzieci nie były świadkami jego kłótni z żoną, widział, jak ojciec uderza matkę.

— Rozumiem, synu, że masz swoje potrzeby i musisz je zaspokoić. To najzwyczajniej w świecie ludzkie. Ale czy nie mógłbyś dawać upust swym żądzom w bardziej dyskretny sposób?!

— Ale ja... byłem pijany... Nie kontrolowałem się...

— Też wiele razy w moim życiu byłem pijany, przyznaję. Ale nigdy nie zachowałem się tak ordynarnie jak ty. Przy takiej rzeszy osób! Czy w ogóle pomyślałeś o tym, jakie konsekwencje będzie miała twoja rozpustność nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie, dla twoich sióstr, dla dobrego imienia rodziny?

— Ojcze, wiesz, że nie obchodzi mnie ród. Chcę jedynie dobrze się bawić.

Tym zdaniem, rzuconym jakby od niechcenia, młodzieniec podpisał na siebie wyrok. Jeśli istniało coś, czego hrabia nie tolerował bardziej od kalania nazwiska, zdecydowanie było to mówienie, że ród nie jest wartością nadrzędną, szczególnie gdy słowa te pochodziły z ust jego dzieci. Żyły na skroniach mężczyzny pulsowały w zawrotnym tempie. Jego czoło pokrył pot. Oczy ciskały błyskawice. Gdyby można było zabijać spojrzeniem, Hugo niechybnie już od jakiegoś czasu leżałby martwy.

— Nie obchodzi cię ród? — Z gardła mężczyzny wydobył się zwierzęcy ryk. — To niech lepiej zacznie, bo przez ciebie skończy się historia tej rodziny! Rodziny, która wydała tylu znamienitych mężów! Ach, jak ja żałuję, że nie mam innego syna! Wtedy to jego mógłbym uczynić swym spadkobiercą, a ciebie wydziedziczyć! Dlaczego mój jedyny męski potomek musi być najplugawszym ze wszystkich de La Roche'ów?

Młodzieniec nie wydawał się poruszony monologiem ojca. Wciąż siedział na sofie, pustym wzrokiem patrząc w przestrzeń. Zdawał się błądzić myślami zupełnie gdzie indziej. Nie obchodziła go przyszłość rodu.

— Żaden z twoich przodków nie postąpił w tak odrażający sposób. Czy teraz jakakolwiek panna z dobrego domu będzie cię chciała za męża? — zapytał ostro, spoglądając Hugonowi prosto w oczy. Odpowiedziała mu głucha cisza. — Ach tak, przecież ty nie dożyjesz małżeństwa! Twoje płuca odmówią posłuszeństwa, jeśli wciąż będziesz żył w ten sposób! Damy lekkich obyczajów, bójki, alkohol, hazard, zaległy czynsz, nocne ucieczki przez okno... To nie jest tryb życia, jaki służy gruźlikowi! Szczególnie, kiedy jest on hrabiowskim synem!

— Ojcze, to nie twoja sprawa...

— Nie moja sprawa? A kto jest fundatorem tych wszystkich plugastw? Nie mówiąc już o tym, że przez ciebie wygaśnie mój ród! Koniec tego! Wysyłam cię do Gastona! Jeśli ktoś będzie w stanie sobie z tobą poradzić, to tylko de Blanchard!

— Proszę cię, ojcze, tylko nie on... — jęknął przerażony Hugo.

— Nie mam zamiaru dłużej ciągnąć tej bezsensownej dyskusji. Zaraz napiszę list do Gastona i pojadę do miasta załatwić dla ciebie sprawunki przed wyjazdem. Lepiej, żebyś ty się nie pokazywał w Paryżu — rzucił oschle i wyszedł, zostawiając syna samego.

Camille siedziała samotnie w pokoju, który jeszcze dwa dni temu zamieszkiwała wraz z siostrą. Trudno jej było pogodzić się z myślą, że nie będzie już nikogo, z kim mogłaby się podzielić wszystkimi wątpliwościami i sekretami. Teraz obecność Danielle byłaby jej szczególnie przydatna. Potrzebowała kogoś, komu mogłaby się zwierzyć. Kotłowały się w niej różne uczucia. 

Poniżenie i hańba wywołane postępkiem brata spędzały jej sen z powiek; błogie szczęście spowodowane odwzajemnioną miłością sprawiało, że miała ochotę tańczyć i śpiewać, nie zważając na nic i na nikogo. Czuła się rozdarta pomiędzy lojalnością wobec rodziny a uczuciem do Jeana. Czy po takim skandalu nie powinna zalewać się łzami i ubolewać nad podłością brata? A tymczasem leżała w łóżku, z błogim uśmiechem na ustach, wspominając wczorajszy pocałunek pod rozgwieżdżonym niebem! 

W końcu postanowiła wstać. Powoli zwlekła się z posłania, narzuciła na siebie pierwszą z brzegu suknię i podążyła ku schodom. Gdy była już w przedsionku, ktoś zakołatał do drzwi. Czekała, aż Martha pójdzie sprawdzić, kto ich odwiedził, służącej jednak nigdzie nie było. Przez chwilę wpatrywała się w drzwi frontowe ze zwątpieniem, nie wiedząc, czy powinna przyjmować gości, kiedy ojciec jest nieobecny — bo z uwagi na wczesną godzinę i niedługi czas, jaki upłynął od jego wyjazdu do miasta, nie mógł to być de La Roche — w końcu jednak uznała, że byłoby niegrzecznie kazać komuś czekać przed wejściem i otworzyła drzwi z impetem. 

Myślała, że to któryś z sąsiadów chciał poprosić o przyjacielską przysługę, przed nią jednak pojawiła się sylwetka mężczyzny, którego widoku skrycie wyczekiwała. Stojący w progu Jean de Beaufort był zdenerwowany. Włosy miał rozwichrzone, oczy błyszczały z podniecenia, ręce drżały, noga potupywała niecierpliwie.

— Jeanie! Co tutaj robisz? — zapytała ze zdumieniem. — Dlaczego jesteś taki dziwnie...

— Camille, musimy porozmawiać — przerwał jej gorączkowo, zbliżając się do dziewczyny i ujmując jej dłoń.

Jego dotyk sprawił, że mimowolnie zadrżała. Na kilka sekund zapomniała o otaczającym ją świecie, rozkoszując się widokiem jego oblicza, ukochany jednak przywrócił ją do rzeczywistości.

— Może powinniśmy wejść do środka?

— Ach, oczywiście, wchodź — odparła i wskazała mu dłonią, by podążał za nią.

Zaprowadziła go do bawialni, jedynego pomieszczenia w domu, w którym wedle niej mogli spokojnie porozmawiać. Nie wzięła jednak poprawki na jeden drobny szczegół: brata, który wciąż leżał na kanapie, roztkliwiając się nad sobą. Gdy ujrzał zmierzającą w jego stronę siostrę w towarzystwie nieznanego mu mężczyzny, zerwał się z miejsca. Założył ręce na piersiach i spojrzał na nią surowo. Camille zdumiała się.

— Hugonie, to monsieur de Beaufort. Jeanie, przed tobą mój osławiony brat — powiedziała niemrawo.

Jean skinął mu głową, de La Roche jednak zignorował jego gest.

— Czy ojciec wie, że w czasie w jego nieobecności sprowadzasz tutaj mężczyzn? — zapytał z wyrzutem.

— Hugonie, zostaw nas samych, proszę.

— Dlaczego niby miałbym to zrobić? — rzucił wyzywająco.

De Beaufort posłał mu gniewne spojrzenie. Był oburzony zachowaniem hrabiowskiego syna. Nie dość, że wywołał wczoraj największy skandal ostatnich miesięcy, miał jeszcze czelność insynuować, że on, Jean de Beaufort, ma nieczyste intencje wobec jego siostry. Chciał wykrzyczeć mu w twarz, że jest podły, gdy jednak bliżej przyjrzał się jego wymizerowanemu obliczu, ulitował się. Podświadomie przeczuwał, że młody de La Roche długo już nie pożyje i desperacko chce wykorzystać dni, jakie mu pozostały, udając, że wszystko jest dobrze.

— Hugonie, proszę cię, zostaw nas samych — ponowiła prośbę Camille.

— Nie zrobię pańskiej siostrze krzywdy, monsieur. Chcę jej tylko powiedzieć coś bardzo ważnego. Nic zdrożnego, ale wolałbym, by nie było przy nas żadnych świadków.

Mademoiselle de La Roche przeszło przez myśl, że mężczyzna ma zamiar jej się oświadczyć. Wskazywały na to jego zdenerwowanie, słowa skierowane do Hugona, drżące z podniecenia dłonie. Nie mogła się już doczekać, aż brat opuści pomieszczenie.

— Dobrze — skapitulował w końcu młody de La Roche. — Ale jeśli pan coś zrobi mojej siostrze, pożałuje pan.

— Pańska siostra jest w moich rękach bezpieczna, zaręczam pana.

De La Roche skinął de Beaufortowi głową, posłał mu niezadowolone spojrzenie i udał się do swojej sypialni. Jean odetchnął z ulgą. Dziewczyna spojrzała na niego z ufnością, dając mu znak, że może już wyznać jej to, co dręczyło go tak bardzo, że przywiodło go do domu jej ojca, w którym nie był przecież mile widziany.

— Camille... — zaczął niepewnie, ujmując jej dłoń.

— Tak, najdroższy?

— Ja... nie wiem, jak powinienem zacząć.

Dziewczyna wstrzymała oddech, czekając na rozwój wydarzeń. Była już niemal pewna, że de Beaufort zaraz zapyta ją, czy zostanie jego żoną. Jakiś głos z tyłu głowy mówił jej, że to zdecydowanie za wcześnie na takie wyznanie, Camille jednak zignorowała go. Zastanawiała się już, jaki też pierścionek przyszykował dla niej de Beaufort. Czy będzie to wielki, kolorowy, ordynarny kamień? A może też coś skromnego, bardziej wysmakowanego, z klasą?

— Camille, obiecaj mi tylko, że nie zaczniesz płakać. Nie zniosę twoich łez w takiej chwili.

— Obiecuję — odparła, utwierdzona w przekonaniu, że młodzieniec zaraz uklęknie i poprosi ją o rękę.

— A więc... Camille... — rzekł poważnie, a jego lico przybrało zmartwiony wyraz.

Uśmiech na twarzy dziewczyny zniknął w jednej sekundzie. Wiedziała już, że sprawa, z którą de Beaufort do niej przyszedł, ma zupełnie inny charakter.

— Wojna się zaczęła. Muszę jechać walczyć.

Słowa przecięły powietrze niczym miecz. Camille patrzyła na mężczyznę z niedowierzaniem. Jej twarz przybrała kredową barwę. Ręce zaczęły się trząść. Zdawało się, że dziewczyna zaraz padnie bez życia na ziemię.

— Camille, powiedz coś. Nie mogę znieść tego pustego wzroku. Proszę cię, odezwij się. — Spojrzał na nią błagalnie, wyczekując, aż hrabianka przemówi.

Ona jednak osunęła się na ziemię, wciąż oniemiała. Jean złapał ją, nim upadła, i mocno przycisnął do siebie, jakby nie chciał jej już nigdy wypuścić ze swych ramion. Nie odzywała się, nie wiedząc, co rzec na takie wieści. Z jej oczu popłynęły łzy, które skapywały na jego frak, by po chwili wsiąknąć w sztywny materiał. Mężczyzna gładził ją uspokajająco po głowie, dziewczyną wstrząsały jednak kolejne, coraz gwałtowniejsze fale szlochu.

— Camille, wrócę do ciebie, masz moje słowo — szepnął.

— Nie wierzę ci.

— Spójrz mi w oczy — polecił i odsunął się nieco od Camille, by móc widzieć jej oblicze. Dziewczyna posłusznie uniosła głowę. — Czy kiedyś cię okłamałem?

— Nie — przyznała, wciąż łkając.

— Więc możesz być pewna, że powrócę. — Uśmiechnął się pocieszająco i starł kciukiem łzę spływającą po jej lewym policzku.

— Nie miałeś jeszcze okazji mnie okłamać — dodała, on jednak nie odpowiedział. Zmieszała się jego brakiem reakcji. Po chwili zrozumiała, że poczuł się urażony, zmieniła więc temat. — Nie możesz nie pójść, prawda?

— Nie. Splamiłbym swój honor, gdybym tak uczynił, Camille. Nie przejmuję się zbytnio tym, co sądzą o mnie ludzie, ale gdyby mój ojciec dowiedział się o tym, że wystąpiłem z armii...

— Rozumiem. Nie możesz go zawieść — odparła z przekąsem.

— Camille, nie miej do mnie pretensji. Dobrze wiesz o tym, za kogo uważa mnie ojciec. Będę walczył do końca wojny albo do śmierci, by udowodnić jemu, ale też i sobie, że nie jestem tchórzem. I nawet twoja rozpacz nie odwiedzie mnie od tego, co sobie postanowiłem.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, nie wiedząc, co powiedzieć. Zapanowała niezręczna cisza. Mężczyzna czekał na kolejny krok ukochanej.

— Dobrze, jeśli taka jest twoja wola, idź — odezwała się w końcu ze zrezygnowaniem.

— Wiedziałem, że mnie zrozumiesz. — Uśmiechnął się do niej i objął ją w talii. — Kocham cię — powiedział i pocałował ją tak, jakby miał to być ostatni pocałunek w jego życiu.

Camille zdawało się, że na moment znalazła się w innym świecie, w którym Jean wcale nie szedł na wojnę, a ojciec entuzjastycznie zgadzał się na ich małżeństwo. To byłoby jednak zbyt piękne, by mogło się naprawdę wydarzyć...

Nagle usłyszeli trzask zamykanych drzwi. Gwałtownie oderwali się od siebie. Nie minęło nawet pół minuty, kiedy w bawialni pojawił się François de La Roche, niosący w ręku dwa pakunki dla syna. Ujrzawszy córkę w towarzystwie de Beauforta, wypuścił paczki z dłoni.

— Co pan tutaj robi? Czy nie zakazałem panu przychodzić do mego domu? — zapytał lodowatym tonem głosu, którym przemawiał zawsze, gdy miał zamiar ukryć opanowujące go silne wzburzenie.

Jean stał osłupiały i pustym wzrokiem wpatrywał się w hrabiego. Nie miał pojęcia, jak powinien się zachować. Śpiesząc do ukochanej, zapomniał o tak ważnym szczególe, jak niechęć jej ojca do jego osoby. 

— Ojcze, monsieur de Beaufort... — zaczęła dziewczyna.

— Nie z tobą rozmawiam, moje dziecko — przerwał jej bezpardonowo. — Zadałem pytanie monsieur de Beaufortowi, nie tobie.

— Kocham pańską córkę, a ona kocha mnie, monsieur — odezwał się Jean, który w ciągu tych kilku sekund zdążył odzyskać rezon. — Uczynię wszystko, byle ją poślubić. Wiem, że nie toleruje mnie pan ze względu na moje przekonania polityczne, ale gwarantuję, że zapewnię Camille godne życie. 

— Nonsens, monsieur. Pan może kochać moją córkę, ale Camille nigdy nie oddałaby serca takiemu nikczemnemu bonapartyście jak pan.

— Mylisz się, ojcze. Kocham go i nie interesuje mnie twoje zdanie w tej kwestii.

— Moje drogie dziecko — rzekł z politowaniem hrabia. — Ten człowiek doprawdy zatruł ci umysł. Znasz go dopiero od... miesiąca, czyż nie? Tak, znacie się od miesiąca, a już twierdzisz, że go kochasz. Żałosne, Camille. Uważałem cię za rozsądniejszą. Nie istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia — zakpił i zwrócił się do de Beauforta: — Proszę pana o jak najszybsze opuszczenie mego domu. Nie będę dłużej znosił pańskiej obecności tutaj. Żegnam.

Młodzieniec posłał mu gniewne spojrzenie i skierował się ku drzwiom. Nie miał zamiaru dłużej znosić upokorzeń ze strony hrabiego. Camille pobiegła za nim, Jean nie zwracał jednak na nią uwagi. Choć kochał ją całym sercem, chciał jak najszybciej znaleźć się poza tym domem. Czuł się tu niemal tak źle, jak u ojca. 

— Jeanie, zaczekaj! — wykrzyknęła dziewczyna, gdy znalazł się już na zewnątrz.

Posłusznie zatrzymał się na żwirowanej ścieżce prowadzącej do furtki. Camille dopadła do niego i wcisnęła mu coś do rąk.

— Weź to — powiedziała rozgorączkowana. — Niech ci o mnie przypomina.

— Cóż to, moja droga?

— Sam zobacz.

Jean otworzył zaciśniętą dłoń i ujrzał w niej srebrny medalik. Uniósł go tak, by móc się mu lepiej przyjrzeć. Stary, zaśniedziały łańcuszek skrywał w sobie skromny portrecik najmłodszej z córek hrabiego, namalowany pół roku wcześniej przez wprawną w rysunku Danielle.

— Dziękuję. Jest piękny — rzekł i schował go do kieszeni. — Będę na niego patrzył każdego wieczora i myślał o tym, jak wielkie mam szczęście, że cię spotkałem. 

Stał przez kilka sekund, myśląc, co mógłby dać dziewczynie w zamian. Błądził ręką po jednej z kieszeni, aż w końcu wyjął z niej różaniec. Delikatnie ujął dłoń Camille, położył na niej paciorki i zamknął jej piąstkę.

— Weź to. Módl się codziennie, a na pewno wrócę.

Camille spojrzała na niego ze zdumieniem. Nigdy w życiu nie trzymała różańca w ręku. Ojciec zabierał ją co tydzień do kościoła, nie robił tego jednak dla jej zbawienia; czynił to, by ludzie nie zaczęli źle o nim mówić. Dziewczyna nie rozumiała nic z kazań i nie wiedziała, w jakim celu miałaby się modlić. Jej policzki spłonęły szkarłatem. Opanował ją wstyd.

— Ale ja... nie umiem — odparła w końcu, przełamując zawstydzenie.

— Twój ojciec ani matka...

— Nie nauczyli mnie — przerwała mu, nie chcąc dłużej drążyć nieprzyjemnego tematu.

— Poproś Marthę o pomoc. Stare kobiety umieją się modlić. A teraz już naprawdę muszę iść.

— Dobrze. Ale pocałuj mnie jeszcze, nim odejdziesz. Może już nigdy się nie zobaczymy...

— Nawet tak nie myśl. Oczywiście, że się jeszcze zobaczymy — powiedział uspokajająco, nachylił się nad nią i złożył na jej ustach pocałunek. — Do zobaczenia — dodał jeszcze, posłał jej ostatnie pełne ciepła spojrzenie i odszedł.

Camille odwróciła się, by nie patrzeć, jak znika za horyzontem, i biegiem popędziła do domu. Wiedziała, że zaraz czeka ją ciężka przeprawa z ojcem, lecz ani trochę się jej nie lękała. Postanowiła, że odważnie stawi mu czoła. Gdy wkroczyła do domu, ojciec już na nią czekał. Wyraz jego twarzy mówił, że jest wyjątkowo rozsierdzony.

— Camille, czy postradałaś zmysły? Żeby spraszać tu tego człowieka! Dlaczego sprzeciwiasz się mej woli, dziecko? — Spojrzał na nią z oburzeniem.

— Nie mam ci nic do powiedzenia, ojcze, poza tym, że kocham monsieur de Beauforta i nie zamierzam zrywać z nim kontaktu. A teraz wybacz mi, chciałabym udać się do swojej sypialni.

— Nigdzie nie pójdziesz, niewdzięcznico, póki nie wyrzekniesz się tego, co przed chwilą powiedziałaś — burknął, łapiąc ją za nadgarstek i przyciągając ku sobie.

Camille zadrżała, mając przed sobą ojca, którego oczy płonęły gniewem. Wyglądał, jakby chciał ją zabić. Wyrwała dłoń z jego uścisku i pobiegła w kierunku schodów, przerażona jego zachowaniem, hrabia jednak nie pozwolił jej uciec. Pociągnął ją za rękaw sukni. Dało się słyszeć rozdzieranie materiału i po chwili Camille stała na drugim stopniu prowadzącym na piętro z obnażonym ramieniem. Jej spojrzenie zdradzało strach i niedowierzanie. Nie mogła uwierzyć, że jej drogi papa, którego tak kochała, był zdolny do aktu brutalności wobec niej. Nie jej papa. Przecież kochali się. Nie podniósłby na nią ręki.

— Nie mam zamiaru tolerować takiego zachowania. Nie chcę cię więcej widzieć w towarzystwie tego napoleońskiego sprzedawczyka — wycedził przez zęby. — Masz o nim zapomnieć.

— Zostaw mnie — odparła ostro i, nim ojciec się spostrzegł, rzuciła się do ucieczki.

Zwolniła kroku dopiero, gdy zamknęła się na klucz w swojej sypialni. Zrzuciła z siebie zniszczoną sukienkę i wyczerpana położyła się do łóżka, rozmyślając nad tym, jak bardzo zmieniły się jej relacje z ojcem przez ostatnie kilka tygodni.

Nie przypuszczała nigdy, że jakiś mężczyzna ich rozdzieli ani że ojciec jest zdolny do tak okrutnych czynów. Wizerunek dobrego, kochającego, tulącego ją do siebie, chociaż nieco porywczego papy kłócił się w jej głowie z tym zaborczym potworem, mordercą żony, który nie przejął się śmiercią córki.

Bolało ją to wszystko. Nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Kłuło ją w sercu, że papa nie chce jej szczęścia tylko dlatego, że wybranek jej serca był żołnierzem, że odmawia jej spełnienia w życiu z powodu polityki. Poza tym Jean ledwo wyznał jej miłość. Nie oświadczył się jej ani nie porwał, by potajemnie zaślubić. Nie uczynił jeszcze niczego złego.

Westchnęła ciężko, zła, że sen wciąż nie przychodził. Zaklęła cicho i przewróciła się na drugi bok, smutna, że Danielle już z nią nie mieszka i jej nie wspomoże. Z nią wszystko byłoby łatwiejsze! Ale musiała poradzić sobie bez jej wsparcia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro