XXXIII. Rozłąka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Końcem czerwca Pierre de Lacroix oraz Blanche Gautier i jej syn Armand przybyli do Paryża. Poeta przemógł wreszcie swą niemoc twórczą i zapragnął powrócić do stolicy po długiej nieobecności. Złożyło się, że akuratnie dotarli w samą porę, by zostać zaproszonymi na doroczny bal u Renardów. 

François wiedział o ich przybyciu z korespondencji, którą prowadził z Blanche. Gdy tylko ujrzał ją wśród tłumu dam w różnobarwnych toaletach, przysiadł się do kobiety, a później porwał ją do tańca. Armand zniknął gdzieś w tłumie, zaś Camille i Pierre przesiadywali w pokoju karcianym. Grali w wista w parze naprzeciw monsieur Duponta i mademoiselle Duval, gdy jednak przegrali trzy rozgrywki z rzędu, poddali się i usiedli na ustawionych z boku pomieszczenia sofach. 

Hrabiankę naszły tego dnia gorzkie refleksje na temat przeszłości. Zeszłoroczny bal pamiętała tak doskonale, jakby miał miejsce ledwie wczoraj. To wtedy poznała Jeana. Uratował ją przed namolnym Lucienem, który teraz adorował Paulette de La Fere. Miesiąc później wyznał jej miłość, a potem... Wyjechał na wojnę. Od tamtego czasu mimo stosów wymienionych listów, które chowała w ogromnej szkatułce, widziała de Beauforta ledwie dwa razy. Ich uczucie rozwijało się głównie poprzez korespondencję. Pozostawały jej jedynie marzenia o jego rychłym powrocie, przywoływanie tamtych chwil, gdy składał na jej ustach pocałunki i gładził jej włosy. Trwożyła się, że tym razem Jean nie wróci z pola bitwy.

Zazwyczaj uwielbiała przyglądać się damom wirującym na parkiecie i oceniać ich kreacje, teraz jednak feerie kolorowych koronek, gaz i atłasów zupełnie nie przyciągała jej uwagi. Nawet jej własna, wyjątkowa ładna różowa kreacja z mocno wyciętym staniczkiem zupełnie jej nie cieszyła. 

— Wszystko w porządku, mademoiselle? — Dobiegł ją głos zaniepokojonego de Lacroixa. — Zdaje się pani bardzo smutna.

— Bo i taka też jestem. Pamięta pan monsieur de Beauforta? Moja siostra zaprosiła go na Boże Narodzenie.

— Oczywiście, że pamiętam. Kto by o nim mógł zapomnieć? Wszak to taki postawny, urodziwy żołnierz. Co z nim?

— Znów poszedł się bić — odparła dziewczyna, bawiąc się swoją jedwabną rękawiczką sięgającą łokcia. 

— Co w tym dziwnego, mademoiselle? Przecież to wojak. Oni z tego żyją.

— Ach, pan niczego nie rozumie — obruszyła się hrabianka i posyłała mu nieco zdegustowane spojrzenie. — On mi się oświadczył, kiedy go ostatnio widziałam, a ojciec nie zgadza się na nasze małżeństwo. I ta wojna... Jeśli on zginie... — skończyła, pociągając nosem.

Łzy chciały się wydostać z jej oczu i wypłynąć na zewnątrz, jednak dzielnie z nimi walczyła. Przygryzła wargi i zacisnęła ręce w piąstki. Nie przystało jej wybuchnąć płaczem na oczach tylu ludzi, nawet jeśli tego potrzebowała. 

— Przykro mi, mademoiselle. Ale niech się panienka nie martwi, monsieur de Beaufort to, przynajmniej wnioskując po tym, co widziałem w Boże Narodzenie, silny mężczyzna i byle jaki pruski żołnierz nie odbierze mu życia. Długo jest już w wojsku, prawda?

— Od dziewięciu lat. Był w moim wieku, kiedy się zaciągnął.

Oczy błysnęły jej niczym diamenty, które miała wpięte we włosy. 

— Gdyby pisana mu była śmierć na polu bitwy, mademoiselle, umarłby już dawno.

— Tak pan sądzi? — zapytała z nadzieją w głosie.

— Oczywiście. Proszę się nie martwić. — Uśmiechnął się pocieszająco, co sprawiło, że i jej usta wygięły się w łuk. — Mademoiselle, teraz, kiedy goszczę w Paryżu, zabiorę panią nareszcie do opery. Czy odpowiada pani pojutrze? — zapytał, chcąc odwrócić jej uwagę od ponurych rozmyślań o walczącym ukochanym.

— Ależ oczywiście, monsieur. Pomoże mi pan zapomnieć o dręczących mnie troskach.

— Doskonale. Akurat grają wtedy Mozarta. Mówiła pani, że chociaż go nie lubi, chciałaby ujrzeć jedną z jego oper.

— Tak. Istnieje prawdopodobieństwo, że wtedy się do niego przekonam.

— Mam taką nadzieję, wszak to twórca wybitny.

— Ja również — przytaknęła mu. — Nie mogę się doczekać tej wizyty.

Tymczasem François sunął po parkiecie w towarzystwie Blanche. Przez otwarte drzwi do drugiego pokoju obserwował córkę rozprawiającą na temat sztuki z de Lacroixem. Madame Gautier również ich widziała. Obydwoje byli z tego powodu wyraźnie kontenci.

— Mojej małej Camille chyba nareszcie zaczął się podobać twój brat, Blanche — stwierdził z zadowoleniem hrabia.

— Bardzo dobrze. — Na twarzy kobiety pojawił się perfidny uśmiech, który zaraz jednak z niej zniknął, jakby kobieta przypomniała sobie o czymś nieprzyjemnym. — Właśnie, François, kiedy wprowadzisz w życie ten swój cudowny plan? Muszę jak najprędzej ożenić Pierre'a. Należy uciszyć te szkaradne plotki w towarzystwie. Nawet nie wiesz, jakie kalumnie o nim wygadują! I jak tu mój Armand ma sobie znaleźć małżonkę?

— Cierpliwości, Blanche, moja droga, cierpliwości — odparł de La Roche. — Już niedługo.

Podczas gdy Camille i Pierre planowali wizytę w operze, w świecie działy się wielkie rzeczy. Dziewiątego sierpnia Prusacy, którzy już wcześniej zawiązali sojusz z Rosją i Anglią, postawili swą armię w stan gotowości, a dwudziestego szóstego sierpnia zażądali, by Francuzi, którzy wciąż obozowali pod Austerlitz, wycofali się za Ren.

Napoleon nie miał takich zamiarów, bowiem stacjonowanie w Niemczech było dlań wygodne. Armia utrzymywała się z zajętych terenów, a nie z pieniędzy państwa. 

Celem cesarza było odcięcie wrogów od odwrotu do Berlina. Zdobyłby wtedy przewagę psychologiczną, którą mógłby wykorzystać do rozbicia Prusaków przed przybyciem Rosjan. Tak rozpoczęła się kolejna wojna za panowania Napoleona, ostatnia obfitująca w tak ogromne sukcesy. Wybiły pierwsze takty łabędziej pieśni wielkiego cesarza, przed którym drżała cała Europa.

Jean siedział przed namiotem, pałaszując śniadanie. Był szczęśliwy, że wiatr muska jego twarz, rozwiewając mu włosy. Nie myślał o tym, że niedługo może przyjść mu zginąć. Jedynym, czego brakowało mu do pełnego szczęścia, była obecność narzeczonej. Niecierpliwie oczekiwał na przychodzące dokładnie co tydzień listy od Camille. Pisała do niego zazwyczaj o błahych, codziennych sprawach, które skutecznie odwracały jego uwagę od wojennej rzeczywistości.

— Mam listy! — Dobiegł go nagle krzyk przyjaciela.

— Szybciej! — odwrzasnął do biegnącego w jego stronę Franciszka.

Nie mógł się doczekać, o czym tym razem napisała do niego ukochana. Otwieranie kolejnej epistoły od Camille było dla niego swoistym świętem, które celebrował z wielką pieczołowitością. Najpierw głowił się nad treścią listu. Później otwierał go, by przeczytać po raz pierwszy, z podnieceniem i ekscytacją, łapczywie chłonąc kolejne słowa. Następnie rozkoszował się ponowną lekturą, analizując treść i wyłapując wszystkie urocze wyznania miłości, które Camille zamieszczała co drugą linijkę. Nie było nic słodszego ponad te urocze liściki zakochanego dziewczęcia.

Po chwili Potocki był już przy namiocie. Poprawił rozwichrzone włosy, które zawsze zasłaniały mu widok, gdy biegł. Usadowił się wygodnie obok przyjaciela i zaczął przeglądać koperty.

— Ten od matuli, ten od Anielki, ten z Witebska... Pewnie wuj Staszek napisał... Że też wysyła do mnie listy z tej Rusi, muszę mu podziękować...

— Masz wuja tak daleko na wschodzie? — zdziwił się Francuz.

— A no mam. Nasza rodzina stamtąd pochodzi, po prostu po rozbiorach tatko i wujcio pojechali do Poznania do swojej cioteczki. A tam tatko poznał mateczkę, ożenił się z nią, no i pojawiłem się ja — zaśmiał się Polak.

— A dla mnie niczego nie ma? Camille nie napisała?

— Przykro mi, Janeczku, ale tylko te trzy listy były na nasze nazwiska. Do ciebie nic.

— Dziwne — mruknął pod nosem zaniepokojony Jean.

Epistoły od ukochanej przychodziły z taką regularnością, że ich brak bardzo go zaniepokoił. Miał nadzieję, że nic się jej nie stało. Przez cały następny tydzień niecierpliwie wyczekiwał listu od narzeczonej. Każdy dzień przynosił następne gorzkie rozczarowanie. Kolejne siedem dni również upłynęło bez korespondencji od Camille. Jean był coraz bardziej podenerwowany. Co rusz pomstował na pocztę, która musiała zagubić listy wysyłane przez jego ukochaną. Dopiero piętnastego popołudnia od feralnego dnia, gdy epistoła nie nadeszła po raz pierwszy, Potocki przyszedł do Jeana z listem zaadresowanym na jego nazwisko.

— Co tam masz, Fransie? — zapytał, widząc podniecony uśmiech na twarzy Polaka.

— A co mogę mieć, Janeczku, koperty. Jedna z Paryża.

Słysząc słowa „koperta" i „Paryż" Jeana ogarnęła dziwna gorączka. Oblał go pot, a twarz zaczerwieniła się z podniecenia. Był pewien, że to Camille w końcu napisała. Nie mógł się doczekać, aż otworzy list.

— Dawaj mi ją, już! — krzyknął.

Był głodny każdego słowa, które wyszło spod ręki jego najdroższej Camille. Wielce go ciekawiło, co też wydarzyło się u niej w ciągu ostatnich trzech tygodni i, przede wszystkim, dlaczego tak długo nie miał od niej żadnych wiadomości. Miał nadzieję, że po prostu zachorowała i nie mogła do niego napisać, a z uwagi na nieobecność Danielle w Paryżu, nikt do niego nie napisał. 

— Jeanie, muszę cię rozczarować — rzekł smutno Polak. — To nie od twojej laleczki. Otworzyłem tę kopertę, chcąc sprawdzić, czy to od niej.

— Frans! — oburzył się de Beaufort. — Wiesz dobrze, że nie lubię, kiedy czytasz moją prywatną korespondencję!

— No dobrze już, dobrze, zrobiłem to, bo się o ciebie martwię, ale ty oczywiście musisz zrzędzić, jak zawsze zresztą. Lepiej to przeczytaj, a nie tylko marudzisz i marudzisz.

Jean zaśmiał się, widząc zabawny grymas igrający na twarzy przyjaciela. Franciszek zawsze potrafił go rozbawić. Wziął od Polaka list, po czym ostrożnie rozpieczętował kopertę i zajął się lekturą.

Żołnierzyku!

Wracaj do domu, zamiast wojować gdzieś w obcej ziemi. Sprawdź, co robi Twoja ukochana Camille. Czy jej listy nie przestały ostatnio przychodzić? Nie bez powodu, żołnierzyku. Czy nie dotarły jeszcze do Ciebie wieści o jej namiętnym romansie, którego szczegółami żyje cały Paryż? Ona sama rozpowiada wszystkim, że jej nowy adorator to miłość jej życia, a Ty byłeś dla niej tylko zabawką. Tylko zabawką. Nie wierzysz mi? Me serce również zdobyła, a potem zdeptała i porzuciła. Zabawiła się kosztem nas obu. Zapomniała o nas. Ale pamiętaj, żołnierzyku. Nieładnie jest się mścić, przynajmniej publiczna zemsta jest niegodna prawdziwego mężczyzny. Nieładnie byłoby rozgłosić publicznie, że mademoiselle zdradziła Cię, ale zawsze możesz zemścić się w jakiś bardziej wyrafinowany sposób, a potem zerwać znajomość z tą latawicą. Tak będzie dla Ciebie lepiej. Nie zatruje Ci doszczętnie umysłu, jak uczyniła to ze mną.

Strzeż się, żołnierzyku!

Życzliwy Ci przyjaciel

— Co za przeklęty, zazdrosny bękart! Już ja cię znajdę i zastrzelę jak psa! — warknął wściekły Jean i podarł kartkę na strzępy.

Chociaż trudno było mu komuś zaufać, gdy już to zrobił, wierzył tej osobie bezgranicznie. Miał pewność, że Camille nigdy by go nie okłamała. Ten list był tylko wymysłem jakiegoś piekielnego zazdrośnika, który zadurzył się w Camille. Zbytnio ją kochał, by móc uwierzyć, że mogłaby go zdradzić. 

— Jeanie, nie sądzisz, że on mówi prawdę? — zapytał Franciszek. — Po co ten ktoś kłopotałby się, by pisać do ciebie teraz, kiedy jesteś na wojnie. Przecież takie wysyłki dużo kosztują!

— Nie znasz mojej Camille. Ona taka nie jest — burknął de Beaufort.

Gwałtownie podniósł się z ziemi i wszedł do namiotu. Chciał pobyć przez chwilę w samotności. Był pewien, że Camille jest niewinna, zastanawiało go jednak, kto mógłby pokusić się o napisanie takiej epistoły. Zdawało mu się, że nie miał wrogów, którzy mogli chcieć rozdzielić go z ukochaną, zaraz jednak przypomniał sobie o ojcu Camille. To na pewno on był autorem tej epistoły i nie należało jej dowierzać. Kiedy jednak listy wciąż nie przychodziły, coraz bardziej bił się z myślami. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez kilka kolejnych tygodni. 

Siódmego października Wielka Armia ruszyła przez Las Frankoński. Ney i Soult kierowali się na Hof, Lannes i Augereau na Saalfeld, a Murat i Davout, pod którym służyli Jean i Franciszek, na Schleiz. Kilka dni później przyszły pierwsze sukcesy — zwycięstwo Murata pod Schleiz i wiktoria Lannesa pod Saalfeld.

Armia posuwała się naprzód, aż w końcu nadszedł czternasty października, dzień wielkiej bitwy. Korpusy Lannesa i Augereau natknęły się na oddziały księcia Hohenloe. Napoleonowi zdawało się, że oto miał zmierzyć się z głównymi siłami pruskimi. Ściągnął na pomoc korpusy Neya, Soulta, gwardię cesarską i część kawalerii Murata, które mężnie biły się w mroku i mgle. 

Okazało się, że przypuszczenia Napoleona były błędne. 

Książę Hohenloe miał jedynie osłaniać odwrót armii Karola Wilhelma, księcia Brunszwiku. Na te oddziały natknął się maszerujący z Kösen korpus marszałka Davouta. Trzy dywizje, dowodzone przez „trzech nieśmiertelnych", Frianta, Gudina i Moranda, były dwukrotnie mniej liczne niż siły Prusaków. Mimo to żołnierze nie tracili chęci mordu nadziei na zwycięstwo.

Niedaleko Auerstädt, gdzie rozegrała się bitwa, stacjonował też korpus Jeana Bernadotte'a. Napoleon przykazał mu, by ruszał Davoutowi na pomoc, jeśli usłyszy huk dział. Armaty pod Auerstädt zagrzmiały, lecz Bernadotte ani myślał wesprzeć Davouta w ciężkim boju. Nienawidził marszałka, w którym upatrywał wielkiego rywala, a myśl, że w razie zwycięstwa, które odnieśliby wspólnie, cała chwała mogłaby spaść na Davouta, była mu wstrętną. Swą zawiścią rzucił na szalę losy wojny. Gdyby pomógł marszałkowi, zapisałby się w historii jako współzwycięzca lub mniej znany dowódca. Zhańbił się jednak na wieki i zawsze będzie się już go pamiętać jako zdrajcę.

Potocki i de Beaufort znaleźli się w środku bitewnego szału. Franciszek czuł się niczym Kościuszko, najdroższy jego sercu bohater, zabijając hordy Prusaków. Czerpał przyjemność z widoku bryzgającej na wszystkie strony krwi wroga, który przecież tak okrutnie zagarnął jego ukochany Poznań. Na polu bitwy nie było żołnierza, który z takim zacięciem odbierałby życie przeciwnikom. 

Jean jednak, choć bił się mężnie, ledwo wytrzymywał widok rozgrywającej się na jego oczach masakry. Jasne, poranne niebo i wesoło świecące słońce nie pasowały do rzezi, jaka miała miejsca na polach. Ziemię osnuł duszący dym. Wszędzie latały pociski armatnie. Jean nigdy nie zapomniał dźwięku przeładowywanej broni i śpiewu nabojów, wystrzeliwanych raz po raz przez żołnierzy. Uciekał tak przed wrogiem, mając nadzieję, że nie będzie musiał nikogo zabijać, jeśli nie zajdzie taka potrzeba, a i sam nie zostanie trafiony. 

Rozglądał się dookoła jak zając ścigany przez drapieżnika. Jego serce biło jak oszalałe. Zdawało mu się, że zaraz stanie, a on padnie na ziemię. 

Wtem usłyszał za sobą przerażający huk. Odwrócił się, by sprawdzić, co się stało, lecz dostrzegł tylko tuman kurzu wzbijający się nad ziemią. Przeraźliwe rżenie koni rozrywało jego czaszkę na pół. 

Nagle poczuł przeszywający ból w udzie. Jęknął cicho i upadł. Przygryzł wargę do krwi, chcąc stłumić cierpienie, na nic to się jednak zdało. W ustach czuł słodkawy smak krwi. Na czole, już i tak mokrym, pojawiło się jeszcze więcej potu. Krzyknął z bólu i osunął się na ziemię.

Kręciło mu się w głowie. Chciał się podnieść, lecz ból był zbyt silny. Jęknął i osunął się na ziemię. Czuł, że nie wstanie, a nawet jeśli, to zaraz ktoś postrzeli go ponownie. Lepszym rozwiązaniem było leżenie i czekanie na pomoc lub na śmierć. 

Nie wiedział, ile czasu tak spędził, leżąc i wpatrując się w nieboskłon. Może upłynęło kilka godzin, a może ledwo kilka minut. Nie miał pojęcia i nawet zbytnio go to nie obchodziło. Pragnął jedynie, by to wszystko dobiegło końca. 

— Jeanie, mój drogi, podniesiesz się? — Usłyszał nagle głos Franciszka. 

Zdawało mu się, że odgłosy bitewne nieco ucichły. Nie słyszał już tych przerażających armatnich huków ani oszalałego rżenia koni. Czyżby piekło dopiegło końća?

— Nie wiem... — stęknął tylko.

— Dasz radę. Musisz!

Franciszek wziął rękę przyjaciela, owinął ją sobie wokół karku i dźwignął go, co było zadaniem wcale niełatwym, gdyż Jean był od niego wyższy i cięższy. Na wpół nieprzytomny przyjaciel, który ledwo powłóczył nogami, niezwykle mu ciążył, wiedział jednak, że nie mógł go puścić. Dookoła wciąż świszczały pociski, Potocki jednak wciąż parł naprzód, byle przyjaciel był bezpieczny. Pot spływał mu z czoła, nogi odmawiały posłuszeństwa. 

Każdy kolejny krok sprawiał mu coraz większą trudność. Franciszek co rusz miała ochotę rzucić się na ziemię i odpocząć, lecz powtarzał sobie, że musi wytrwać. Dla Jeana, dla ojca i dla Polski. 

Uszli już kawałek, niezauważeni przez wrogów, kiedy nagle przed ich oczyma pojawiło się dwóch pruskich żołnierzy. Ujrzawszy Francuzów, dopadli do nich. Potocki zaczął rozglądać się, czy nie było żadnej drogi ucieczki. Poczuł ucisk w brzuchu, gdy zorientował się, że znaleźli się w potrzasku.

Gdy przysłuchiwał się przekleństwom Prusaków, we Franciszka wstąpiła dziwna moc. Miał ochotę ich wszystkich wyzabijać, za Polskę i za Jeana. Gdyby tylko de Beaufort mu tak nie ciążył... Wziął zamach wolną ręką i sięgnął po pistolet, gdy wyższy z wrogów uderzył go w brzuch. Franciszek wypuścił Jeana, który zachwiał się i upadł, mrucząc coś pod nosem. Polak zasłonił przyjaciela swoim ciałem. Ogarnął morderczy szał. Oczy zaszły mu krwią, w uszach szumiało.

— Za Polskę! — krzyknął i rzucił się z bagnetem na żołnierza.

Nim Prusak zdążył się zorientować, co się dzieje, Franciszek ukłuł go w brzuch. Wypłynęła z niego ciepła, lepka krew. Trzask rozdzieranego materiału wywołał na twarzy Polaka szaleńczy uśmiech. Mężczyzna upadł na ziemię z jękiem i wyzionął ducha.

Drugi z Prusaków, który do tej pory ze śmiertelnym strachem przyglądał się starciu przyjaciela z Polakiem, pozbawiony najwyraźniej broni przez jakiegoś innego francuskiego żołdaka, rzucił się z pięściami na Jeana i zaczął go uderzać w głowę. De Beaufort nie miał już sił, by się bronić. Chciał żyć, lecz ból coraz bardziej go otumaniał, oczy zachodziły mu mgłą, a czaszkę rozrywał przerażający huk dział, które znów rozpoczęły swą morderczą kanonadę. 

Ujrzał jeszcze Franciszka, który rzucił się na napastnika i zamknął powieki. Przed oczyma stanęła mu twarz ukochanej w dniu, w którym się jej oświadczył, otoczona jakąś dziwną, anielską poświatą. Czyżby miał już umrzeć, a Camille miała oznajmić mu, że zaraz znajdzie się u Pana?

— Jeanie, nie poddawaj się, proszę... — wyszeptała drżącym głosem zjawa.

Chciał jej coś odpowiedzieć, poprosić ją, by powiedziała mu, jak to wszystko się skończy, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczą, nie miał na to jednak siły.

— Camille... — jęknął tylko i stracił przytomność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro