10. Żelkowa obietnica

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


  Tom nienawidził tego.

 Nienawidził miejsca, w którym się znajdował.

 Z kim był.

 Dlaczego tu był.

 Miejsce, w którym go umieścili okazało się małą celą. Niczym nie przypominała takiej jak w filmach.

 Ze ściany wystawał stolik ze stali, jedyne miejsce, gdzie Tom mógł wygodnie usiąść. Brudna zielona farba na ścianach kruszyła się i odpadała ze ścian.

 Funkcjonariusz policji był przedziwnie miły. Wysoki, napakowany z utrzymującym się zapachem mięty. Dotykał barków Toma oraz poklepywał po plecach.

 Po paru godzinach funkcjonariusz podszedł do jego celi i otworzył metalowe drzwi.

 — Ktoś chce cię wypuścić, dzieciaku.

 — Naprawdę?

  Tom splótł palce, miał nadzieję, że Tord okaże się jego wybawcą. Przez to wbiegłby w jego ramiona i wszystko byłoby dobrze.

 Jednak się mylił.

 Dwie bardzo dziwne sylwetki opierały się o policyjne biurko, mocno zaangażowane w nudną rozmowę.

 — Twoi starsi bracia. Chcą cię uwolnić.

 — To nie są mo-

 Wyższy z dłuższymi włosami rzucił się do przodu, chwytając Toma, zasłonił dłonią jego usta. Ostrożnie pochylił nad jego uchem.

 — Jesteśmy z Tordem. Graj dalej.

 Niższy z krzaczastymi brwiami i rozczochranymi włosami zadecydował się odezwać.

 — Tak oficerze. To nasz braciszek.

 Uderzył Toma w ramię, nagle powodując odrętwiałe wrażenie w otoczeniu. Tom nerwowo się zaśmiał i w przekonujący sposób poklepał plecy nieznajomych.

 Funkcjonariusz odszedł, wtedy surowo wyciągnęli Toma na zewnątrz. Nagle wyswobodził się, wpatrywał w obcych z uczuciem paniki i zmieszania.

 Niższy odpalił papierosa, a potem zaczął głęboko przeciągać samogłoski. Ten, który złapał go wcześniej, nerwowo się zaśmiał.

 — Jestem Pat. To Paul. Tord nas przysłał.

 — Dlaczego was dwóch?

 — Jesteśmy jego chrzestnymi.

 — Nie wyglądacie na starych.

 — Jesteśmy tylko o cztery lata starsi od Torda.

 — Ups.

 — Tak czy owak, o wilku mowa.

 Tom poczuł ciepłe ręce, owijające się wokół talii, przytulające go.

J ego klatka zadrżała na wypełniający zmysły, znajomy zapach słodkich cukierków i wiśni.

 — Tord, co do-

 — Och mój Boże, Tom! Nic ci się nie stało? Próbowałem cię zbudzić, ale potrafisz naprawdę głęboko spać, wtedy przyjechała policja, a ty byłeś dosyć ciężki, bez urazy, nie chciałem cię zostawić, ale wpadłem na pomysł, że kiedy cię aresztują-

 Tom objął jego policzek, ostrożnie cmoknął; nagle uciszył rozmownego Norwega.

 — Nic mi nie jest, Tord.

 — Więc. Wciąż jestem ci winien przeprosiny.

 — I wiem w jaki sposób możesz to zrobić.

 Tord splótł ich palce razem, pociągnął go w kierunku centrum miasta.

 Nie przestawał biec, dopóki nie zatrzymali się przy wysokim, białym budynku. Wejście zdobiły metalowe filary i szklane ekrany.

 Miejskie lodowisko. Oczywiście.

 Tord zarejestrował ich i przyniósł dopasowane do rozmiaru czarne łyżwy. Tom wziął je i wybuchnął śmiechem.

 Po ciasnym zasznurowaniu, chłopak zaczął zataczać się po lodowisku. Tord dla podtrzymania owinął jego rękę przez swoje ramię.

 — Jeździłeś kiedykolwiek wcześniej, Kittyboy?

 — Szczerze? To nie.

 — Niemożliwe! Okłamujesz mnie.

 — Przysięgam, że nie.

 — W takim razie zgaduję, że powinienem być twoim mentorem.

 Postawił stopę na lodzie, niespodziewanie zakręcił perfekcyjne koło. Tom odmówił odejścia od ściany. Ledwie mógł poruszyć nogami.

  Złączył ręce z Tomem.

 — No dalej, Tom, idziemy od ściany.

 — Nie! Nie! Tord, przysięgam że cię zabiję!

 — Jeśli mnie złapiesz.

 Obrócił się, jeździł idealnie przed chłopakiem, który wściekle patrzył w grymasie, w obliczu klęski.

 Złapał Torda za rękę, który pojechał parę kroków. Spróbował go naśladować, jego stopa walczyła ze znalezieniem rytmu.

 Po pięciu minutach powolnej jazdy, ostrze łyżwy Toma napotkało kawałek brakującego lodu.

 Dwóch chłopaków przewróciło się na zamrożony grunt. Tord leżał na plecach, Tom upadł po dwóch stronach na jego twarz i ciało, niepewnie się nad nim uniósł.

 Usta Torda uniosły się w uśmieszku.

 — Wyglądasz cudownie, leżąc nade mną.

 — Idiota.

 Po zabiciu czasu w sklepach z łakociami, parku, lodowisku; dwójka w końcu wróciła do domu.

 Słońce kłaniało się za chropowatymi górami, wyścielając bursztynowy horyzont.

  Trzymał Toma za rękę, ciepło się uśmiechnął do swojego chłopaka.

 — Zanim pójdziesz, mam dla ciebie ostatni prezent.

 Pochylił się, przyklęknął kolanem na szorstkim betonie pod idealnym kątem prostym. Sięgnął dłonią do kieszeni i wydobył pomarańczowy, żelkowy pierścionek Haribo.

 Tom zdusił śmiech w rękaw swojej koszuli, którą tak tarmosił. Druga ręka nadal pozostała w wygodnym złączeniu z Tordem.

 — Kittyboy, Tomie, jakkolwiek poprosisz. Szalenie jestem w tobie zakochany i jest mi z tym dobrze. Więc proszę, przyjmij moją propozycję, aby przyjąć ten pierścionek w celu naszej niekończącej się przyjaźni oraz miłości.

 Wsunął pierścionek na palec Toma. Na co drugi rzucił się na niego, oplatając szyję.

  — Domyślam się, że też muszę ci załatwić pierścionek.

 Dwóch kochanków serdecznie zachichotało jednym głosem, nim zmierzyli w kierunku swoich szanownych domów.

 Tom zamknął drzwi, zanim mgliście oparł się o futrynę. Był w chorym z miłości stanie.

 Jednak w nie właściwym momencie.

 Wysoka, ciemna figura zeszła ze schodów.

 — Tom.

 Poczuł, jak ściska go w gardle,  jak gdyby serce wyskoczyło i wylądowało, tuż koło palców u stóp.

 — Tato.

*******************************************************************

Tak, nie tłumaczę jak powinno być, ale jednać to. 


Ps. Dumbledore i Gandalf przed chwilą dzwonili do mnie. Mówili, że macie przejednane bo zaczarowaliście 200 wyświetleń na 300... chyba są zazdrośni.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro