Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


  Gdy winda zjechała na sam dół, Cass niemalże od razu rozsunął złote kraty, aby żelazne drzwi mogły się otworzyć. Blade światło rozjaśniło przód kabiny, w której stała drobna staruszka z wiklinowym koszykiem w dłoni, przykrytym materiałową ściereczką w czarną kratkę. Oczy kobiety były szare i matowe, ale wyglądały, jakby jeszcze nie przestały cieszyć się spoglądaniem na świat. Ubrana była w luźną, czarną suknię z taniego materiału, przez którą od razu można było stwierdzić, że nie należy do najbogatszego grona mieszkańców świata zewnętrznego. Jednak teraz była w Bibliotece, a tutaj nie liczy się ani status społeczny, ani umiejętności, ani nawet poczucie humoru! Tutaj najwyższą wartością była ciekawość. Uśmiechnęła się przyjaźnie do czarnowłosego i podała mu mleczną czekoladę zapakowaną starannie w brązowy papier, którą wyciągnęła ze swojego jedynego bagażu. Nie zwlekając dłużej, przekroczyła próg miejsca, w którym zebrano wszystkie egzemplarze ksiąg, jakie powstawały od początków cywilizacji.

— Dziękuję, Ciociu — powiedział, odwdzięczając się szerokim uśmiechem. Ta osoba była jedynym odwiedzającym go tutaj przez wszystkie lata, które tu spędził. Wcale nie łączyły ich więzy krwi, ale zawsze nalegała, by mówić do niej "ciociu", bez względu na okoliczności. Chłopak musiał w końcu ustąpić, gdyż jej wytrwałość w dążeniu do tego celu była czymś niesamowicie wyjątkowym.

— Wyprostuj się — mówiła, ledwo słyszalnie. Po tych słowach zakaszlała, łapczywie chwytając do płuc powietrze. Nawet bez bezpośredniej rozmowy z nią można było stwierdzić, że bardzo długi czas walczy z jakąś nieznaną zarówno współczesnej medycynie, jak i magii, chorobą. Zmarszczyła brwi w grymasie niezadowolenia, gdy młodzieniec nie posłuchał jej rozkazu. Postanowiła sprecyzować swoją prośbę. — Masz gościa, zachowuj się.

— Gościa? — zapytał zdziwiony. — Przecież nigdy nie mieliśmy gościa. Nie wpuszczasz do Biblioteki nikogo. Nikogo! — Poczuł się zobowiązany powtórzyć to słowo. — I nikt tu nie wejdzie lub stąd nie wyjdzie bez twojej zgody. Jako jedyna posiadasz swobodny dostęp do windy, więc co się stało, że Wielka Strażniczka z powołania postanawia wreszcie kogoś przyprowadzić?

— Przestań marudzić, mój drogi. Gdy poznasz jej powód, zrozumiesz moje postępowanie —mówiła, przerywając praktycznie co słowo, aby nabrać na nowo powietrza. Zacisnęła dłoń na materiale swojego ubioru i próbowała uspokoić szalejące serce. Tyle razy nie chciała słuchać innych ludzi, że w końcu straciła wybór. Niegdyś słowa rzucała na wiatr, a teraz są jej najcenniejszym dobrem, z którym musi się oszczędnie obchodzić.

— Jej? Powiedziałaś "jej"? A więc to ona? — spytał, chcąc się upewnić, po czym wrócił spojrzeniem swoich czarnych oczu na wnętrze windy. Powoli wyłoniła się z niego młoda dziewczyna. Cass widział już wiele jej podobnych, ale bez zastanowienia mógł stwierdzić, że jest bardzo piękna.

 Ubrana w większości biały strój Gwardii Królewskiej z kilkoma różowymi akcentami, który został specjalnie dostosowany do jej kobiecego ciała, przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę. Blond loki wcześniej związała w wysoki kucyk. Najwyraźniej starała się nie stresować tym spotkaniem, ale z nerwów przygryzała swoje delikatne, malinowe usta. Para brązowych oczu ciągle zmieniała punkt, w który się wpatrywała, a delikatna, jasna cera dopełniała jej uroku. Wyglądała jak bogini. Ale to wcale nie był komplement, a raczej osobiste spostrzeżenie czarnowłosego. Przypominała pierwszą martwą boginię — Umcherrel — choć brakowało jej tej gracji i spojrzenia pełnego mądrości, którym cechowała się poprzednia właścicielka Biblioteki.

—Przepraszam za najście — powiedziała ledwo słyszalnie, po czym skinęła głową na znak powitania. — Jak już wiesz, potrzebuję pomocy.

— Domyślam się — odpowiedział, onieśmielony jej osobą. Mimowolnie oblał się lekkim rumieńcem, gdy zauważył, że najzwyczajniej w świecie się na nią gapi. Szybko oprzytomniał. — Przepraszam, to niemiłe z mojej strony.

— Nie, nic się nie stało. — Upewniła go, znów odwracając wzrok.

— Chodźmy. — Pośpieszyła ich staruszka, idąc przodem.

Cass poczekał jeszcze, aż blondynka opuści kabinę, by zasunąć za nią kraty. Wskazał dłonią koniec korytarza, gdzie jaśniało złote światło, a jego nowy gość posłusznie udał się w tamtą stronę. Nie przeszła spokojnie nawet kilku metrów, gdy ciekawość wzięła górę nad rozumem, a jej ciało samo kazało przyśpieszyć, aby lepiej dojrzeć to zjawisko, które zaobserwowała przed chwilą. Zatrzymała się, opierając jedną dłonią o ścianę i z rozwartymi ustami oglądała wszystko dookoła.

— Przepiękne... — wyszeptała nieświadomie, lustrując miliardy księgozbiorów, pod którymi uginały się półki. Jednak największą jej uwagę zdobyły tysiące kuleczek światła unoszące się w powietrzu. Delikatnie migały i drgając lekko, przemieszczały się powoli. W chwili, gdy jedno nachodziło na drugie, na moment łączyły się, by po chwili ponownie rozdzielić i udać każde w swoją stronę.

 Nie mogła uwierzyć, że to wszystko powstało jedynie za sprawą magii, a już w szczególności nie mogła uwierzyć w to, że ktoś tę magię stworzył. To jedno zaklęcie było tak proste i szczere, że większość magów nawet nie chciałaby na nie spoglądać, a w tym miejscu, w Bibliotece, która rozciąga się pod kontynentem, coś takiego zapiera dech w piersiach. Dziewczyna wyciągnęła nieśmiało dłoń, by dotknąć jedną z drobinek, a ta najzwyczajniej w świecie przeniknęła jej między palcami, pozostawiając za sobą złudne uczucie ciepła. Złudne, bo w rzeczywistości nie mogły one ogrzać tej przestrzeni. To emocje wplecione gdzieś głęboko, w strukturę samej magii wywierały takie wrażenie. A blondynka doskonale miała świadomość, które uczucia wywołują taki skutek. Jedynie samotność i tęsknota mogą sprawić, że czyjaś magia tak zareaguje na drugiego człowieka. Ona nie kłamie, bo płynie prosto z pragnień swojego twórcy.

— Czym są napędzane? — spytała, przenosząc swój wzrok na Cassa. — Dzięki czemu się nie wypalają?

— Sam je podtrzymuję, moją własną energią. — Wyjaśnił, uśmiechając się uprzejmie. — Każdemu z osobna dałem życie.

— Niemożliwe! Nikt nie ma tyle mocy, by czegoś takiego dokonać. — Stanowczo zaprzeczyła jego słowom. Nie miał pojęcia, że zna się na tym, co jeszcze bardziej wzbudziło jego ciekawość w stosunku do gościa. — Nawet jeśli to zaledwie niskopoziomowe zaklęcie światła, to jego mnogość i ograniczenie czasowe z pewnością posłałyby do grobu wielu doświadczonych magów.

— Możesz mieć całkowitą rację, jednak nigdy się o tym nie przekonamy, gdyż nikt inny z wyjątkiem mnie nie próbował takich rzeczy — powiedział, wyjmując zza pasa swoją złotą fajkę, którą wskazał na stół z czarnego drewna w oddali. Lśniące drobinki ustawiły się dwoma rzędami, tworząc ścieżkę. — Na obiad w tę stronę.



***



Po skończonym posiłku wszyscy trwali w milczeniu. "Ciocia" zabierała ze stołu brudne naczynia i z powrotem chowała je do swojego wiklinowego koszyka. To ona dostarczała chłopakowi zapasy żywności w to miejsce i to ona starała się go wychowywać, mimo że sam tego nie potrzebował. Jedyne na co zwracała uwagę, to na drobną regulację jego postawy, humorów i poprawnego zachowania wśród społeczeństwa, gdyby kiedykolwiek jeszcze miał opuścić Bibliotekę. Od zawsze podziwiała jego otwarty umysł, który zdawał się chłonąć wszystko, by później przy pomocy logicznego myślenia i zdobytej wiedzy wyciągać wnioski. Był geniuszem, ale zbyt łatwowiernym. Takich ludzi łatwo złamać, a jeszcze łatwiej wodzić za nos. Stąd właśnie mieszkał tutaj, z dala od świata zewnętrznego. Tak było bezpieczniej. 

Staruszka dała znak blondynce, aby zaczęła mówić, po co tutaj przybyła. Czasu pozostało niewiele, a winda wkrótce odjedzie. Jeśli na nią nie zdążą, będą zmuszeniu pozostać tutaj przez kolejne trzy dni.

— Mój ojciec oszalał. — Wydusiła z siebie, nie mogąc znaleźć lepszych słów na rozpoczęcie rozmowy. — Szykuje potężny rytuał, który ma na celu przyzwanie samej Śmierci. On chce żyć wiecznie, naginając prawa tego świata. Nie mogę się na to zgodzić. Jestem jego córką, więc odpowiedzialność za jego czyny spada również na mnie. Podobno ostatnim razem, jak Śmierć dotknęła ziemi, całe życie zginęło.

— W rzeczy samej — odpowiedział Cass, rozsiadając się wygodniej na krześle i skrzyżował ręce na torsie. Jeśli powodem, dla którego ta dziewczyna dzisiaj go odwiedziła, jest to, o czym on myślał, to powinna jak najszybciej opuścić Bibliotekę. — Tak zapoczątkowana została IV era rasy ludzkiej. Upadły wielkie mocarstwa, przepadły cywilizacje, a bogowie zmuszeni byli odbudować świat na nowo. Dwanaście Wielkich Bóstw stanęło na straży nowego porządku, pieczętując Śmierć na ziemi. Jednak nie jest to historia, jaką można usłyszeć w dzisiejszych szkołach dla bogatych dzieci. Skąd to wiesz?

— Ojciec wiele razy mi o tym opowiadał. — Wyjaśniła, po czym przeszła do sedna sprawy. — Potrzebuję informacji. Informacji o rytuale, który on chce odprawić. Po co powstał, czym się kończy i czy naprawdę daje nieśmiertelność. Biblioteka jest miejscem, w którym są księgi z wszystkich czterech er. Każdy egzemplarz, jaki został kiedykolwiek napisany, musiał tu trafić.

— Zanim przyzwano Śmierć, nikt nawet nie wiedział, że jest to możliwe, stąd nikt tego nie spisał. Gdy natomiast było już po wszystkim, nie było nikogo, kto mógłby zdać z tego relacje. Ludzkość przepadła, stąd powstawanie IV ery jest jedną z większych zagadek — mówił, dzieląc się swoją wiedzą. Mógłby od razu powiedzieć, że teoretycznie prosząc Śmierć o życie wieczne, można je otrzymać, ale nie chciał, aby blondynka o tym wiedziała. Czuł również potrzebę strzeżenia informacji o tym, dlaczego dzisiejszy świat działa na właśnie takich zasadach, które mogą teraz oglądać.

—Czyli chcesz powiedzieć, że nie jesteś w stanie mi pomóc? — spytała. W jej oczach wciąż tliła się nadzieja. Nadal pozostawała szansa, że ktoś jest w stanie odwieść zatraconego w szaleńczych zamiarach ojca od irracjonalnego pomysłu.

— To nie tak, że nie jestem w stanie ci pomóc. Chodzi raczej o to, że tobie nie trzeba pomagać — powiedział, wstając. Odwrócił się do niej plecami i zaczął palcem wodzić po grzbietach książek na regale za nim. Zatrzymał się na tomisku w skórzanej oprawie i otworzył je, pokazując dziewczynie ilustrację szkieletu skąpanego w cienistych szatach, który dotyka kosą przeklętej ziemi, na jakiej umiera wszelkie życie. — To się już raz wydarzyło, więc nie wydarzy się ponownie. Wielka tragedia spowodowana przez człowieka jest niemożliwa do powtórzenia.

— Dlaczego nie da się jej powtórzyć? — pytała, również wstając. Bała się, że zarządca tych księgozbiorów nie wie wszystkiego.

— Bo nie ma nikogo, kto posiadłby moc równą boskiej. Kto byłby w stanie złamać pieczęć krępującą Śmierć. — Odłożył księgę na miejsce i wrócił spojrzeniem na swojego gościa. — Tacy ludzie nie istnieją.

— A więc potrzeba mocy? W takim razie możesz się mylić. — Spuściła wzrok, z trudem przedstawiając swoją sytuację. — Mój ojciec zawsze był potężnym magiem, ale dokładnie rok temu, zanim nas opuścił, ukradł moją magię.

— Magia jednego czy dwóch ludzi wciąż nie stanowi zagrożenia. Nie przejmuj się tym. — Uśmiechnął się, chcąc ją uspokoić, ale dziewczyna nie dawała za wygraną.

— Wciąż się nie przedstawiłam... — mówiła, kładąc dłoń na swojej piersi i ukłoniła się lekko. Już miała wypowiedzieć swoje imię, ale czarnowłosy jej przerwał.

— Lopthe. Jesteś Lopthe, wiem o tym. Za bardzo ją przypominasz, aby być kimś innym. Twoim przodkiem była bogini Umcherrel, jedna z najpotężniejszych istot naszego świata. Młody dziedzic waszego rodu zabłądził kiedyś w nieznane lasy, gdzie ją spotkał. Rozkochał w sobie i poślubił, a ona dała mu potomków. Tak właśnie magia zagościła wśród was. Ale z czasem, gdy mijają kolejne lata od jej śmierci, wasza moc słabnie. Może czterysta lat temu bylibyście w stanie złamać pieczęć, ale nie dziś — powiedział, wskazując wyjście, a zębatki na suficie jakby na zawołanie zaczęły się obracać. — Pośpieszcie się, winda zaraz odjedzie.

— A to ciekawe, bo opinia publiczna do dzisiaj uważa, że ówczesna głowa rodu Lopthe uprowadziła Umcherrel i zmusiła do małżeństwa, nie rozkochała. Kim jesteś, że znasz prawdziwą wersję tej historii? — spytała, marszcząc brwi. Najwidoczniej chciała wyglądać poważnie, ale Cass odebrał to zupełnie inaczej. Bawiło go to.

— Casum die Mori, zarządca księgozbiorów Biblioteki Umcherrel, drugi właściciel. — Położył dłoń na klatce piersiowej, zgrywając się i ukłonił się wedle etykiety. — Miło mi poznać.

— Alice Elizabeth Lopthe, dowódca Gwardii Królewskiej. — Również się przedstawiła, kłaniając lekko. Uśmiechnęła się zadziornie, gdy mina chłopaka wyrażała całkowite zdziwienie. Nigdy nie spodziewałby się, że ktoś tak niepozorny mógłby zostać dowódcą Gwardii Królewskiej. Ta dziewczyna zdecydowanie musiała być niesamowita.

— Chodźmy już... — przerwała im staruszka, ciągnąc blondynkę za rękaw. — Naprawdę możemy się spóźnić.

— Odprowadzę was. — Zaproponował Cass, nie mając nic lepszego do roboty.

Gdy znajdowali się przy szybie, zsunął złote kraty, a żelazne drzwi niemalże od razu się otworzyły. Ciocia uściskała młodzieńca na pożegnanie i weszła do kabiny, pośpieszając swoją towarzyszkę.

— Jeszcze tu wrócę — powiedziała Alice, podając chłopakowi rękę.

— Będę czekał. Świetnie się dzisiaj bawiłem. — Uścisnął jej dłoń. Jego promienny uśmiech onieśmielił blondynkę, przez co jej twarz oblała się krwistym rumieńcem. Zażenowana odwróciła się na pięcie i weszła do zaciemnionej windy. Drzwi się zamknęły, a mechanizm zaczął wyciągać kabinę na powierzchnię.

— Widziałaś go, prawda? — spytała "ciocia", kaszląc zaraz po wypowiedzianych słowach.

— Tak. Jego uśmiech... to czysta samotność — odpowiedziała, starając się jej jakoś pomóc złapać oddech.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro