Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


  Cass stał oparty o ścianę, zaraz przed złotymi, rozsuwanymi kratami zabezpieczającymi szyb windy. Czekał, aż jego środek transportu zjedzie na sam dół, aby czym prędzej mógł do niego wsiąść. Ze skrzyżowanymi rękami na torsie niecierpliwił się, przytupując lewą nogą. Dłonią odgarnął czarną grzywkę z czoła na bok i spojrzał raz jeszcze na długi korytarz prowadzący do głównej sali Biblioteki. To tu spędził większość swojego życia i choć niewiele osób miało tego świadomość, zżył się z tym miejscem. Za chwilę ono całkowicie opustoszeje, a ostatnia dusza zniknie stąd prawdopodobnie na zawsze. Nie spodziewał się, że tu jeszcze wróci, dlatego właśnie chwycił w swoją delikatną dłoń złotą fajkę, wskazując nią na jaskrawe kule światła tańczące w oddali, a te od razu przyfrunęły do niego i wypalały się w momencie, w którym dotykały złotego przedmiotu. Cały zabieg trwał może kilka minut, jednak dla chłopaka zdawała się to wieczność. Zapanowała wszechobecna ciemność, przez którą przebijał się jedynie głuchy dźwięk potężnych zębatek zamontowanych przy suficie.

Czarnowłosy złożył obie dłonie i otworzył je ostrożnie, tworząc całkiem nowe źródło światła, znacznie większe niż pozostałe, jednak nie miało ono tak potężnego blasku.

Uśmiechnął się do tworu, jaki właśnie powołał do życia. Gdy winda w końcu dotarła na sam dół, podniósł z ziemi swoją torbę i czarny płaszcz, po czym ostrożnie rozsunął złote kraty, a masywne drzwi kabiny same się otworzyły, ukazując ciemną, rozległą przestrzeń. Światełko Cassa samowolnie udało się do wewnątrz, a zaraz za nim ruszył chłopak. Klasnął w dłonie, po czym niemalże od razu zamknęły się drzwi i winda ruszyła ku powierzchni.

Odległość, jaką urządzenie musiało pokonać, by jego użytkownik w końcu zobaczył słońce, wcale nie była tak mała, jak mogłoby się wydawać. Podróż zazwyczaj zajmowała do godziny, w zależności od pory dnia. Na szczęście z samego ranka był wykonywany szybszy kurs, stąd zarządca Biblioteki nie zdążył nawet zacząć się nudzić.

Zasłonił oczy, gdy światło poranka na moment go oślepiło. Przełknął głośno ślinę i starał się powstrzymywać łzy spływające po policzkach. Tak długo okłamywał się, że wcale nie zależy mu na świecie zewnętrznym, że niemal zapomniał o jego prawdziwym pięknie.

Tysiące zapachów, barw i wspomnień uderzyły w niego, przypominając o swoim istnieniu. Dotychczas zewsząd otaczał go jedynie biały marmur, złoto, zakurzone, drewniane półki oraz książki na nich poustawiane. Wieczna melancholia właśnie miała się zakończyć.

Usiadł na pobliskim kamieniu, aby zastanowić się przez chwilę, gdzie się teraz udać. Plan zakładał, iż Alice będzie tu na niego czekać. Był przekonany, że nie odpuści sobie takiej okazji. W końcu obiecała, że jeszcze wróci do Biblioteki, a obietnic złożonych Cassowi należy dotrzymywać. Zawsze. Inaczej dzieją się rzeczy, które wydarzyć nigdy się nie powinny, nawet wbrew jego woli. Z tego właśnie powodu słowo było dla chłopaka najważniejsze. Zarówno te mówione, jak i pisane.

Klasnął w dłonie, a fala dźwięku przerodziła się w niewielki podmuch wiatru, jaki spokojnie kołysał trawą na polanie, sięgając coraz dalej i dalej.

— Czterech mężczyzn... i jedna dziewczyna. Kierują się na zachód, w stronę Stolicy — mówił, pochłaniając każdą cząstkę informacji całym swoim ciałem. — Na południu natomiast dziecko... A raczej wyjątkowo niska staruszka, najpewniej Ciocia. Spóźniona.

Delikatne drgania powietrza wywoływały przyjemne mrowienie na jego skórze, przynosząc owoce niepozornego zaklęcia z zakresu magii powietrza, jakie rzucił wcześniejszym gestem. Dźwięk niesiony z wiatrem odbijał się od żywego organizmu, zmieniając swoją postać w energię magiczną i powracając do właściciela z wieściami o tym, w co takiego uderzył.

Czarnowłosy chwycił w dłoń swoją złotą fajkę i przyłożył jej główkę do czoła, a ciemne oczy zaświeciły złotym blaskiem.

— Spójrzmy... — wyszeptał.

Sięgając spojrzeniem znacznie dalej niż zwyczajny człowiek, przebijając nim drzewa i wszystkie inne przeszkody, jakie napotkał na swojej drodze, poszukiwał jakieś wskazówki. Światło z promienia najbliższego kilometra załamywało się tuż przed jego twarzą, dzięki czemu mógł dowolnie kontrolować swój zasięg wzroku, przeglądając coraz to dalsze zakamarki. Niestety, każda tak potężna magia miała swoją cenę.

Cass skrzywił się na ostry ból w skroniach, jednak starał się go ignorować.

Zupełnie tak jak się spodziewał, ujrzał ją. Niesiona przez czterech uzbrojonych mężczyzn nie ruszała się, kompletnie sparaliżowana jakimś wysokopoziomowym zaklęciem.

— A więc to jest to, co nazywają porwaniem. — Zaśmiał się dźwięcznie pod nosem, obracając złotą fajkę między palcami prawej dłoni. Z niedowierzaniem pokręcił głową. — Jak jej się udało paść ofiarą czegoś tak głupiego?

Spuścił głowę i zamknął oczy, nie mogąc przestać się uśmiechać z jawną drwiną. "Ludzie są naprawdę głupi, jeśli robią takie rzeczy tuż pod domem Umcherrel" — przemknęło mu przez myśl.

Wstał, robiąc teatralny ukłon w stronę słońca i obrócił się na pięcie do niego tyłem, aby mieć jego wschodzącą tarczę za plecami.

— Ja, Casum die Mori, drugi zarządca księgozbiorów Biblioteki, uniżenie proszę Helium o pozwolenie na zmianę natury swojej magii — powiedział pewnym siebie głosem i skoczył w niebo lekki niczym piórko.

Magia powietrza była jego drugą ulubioną, tuż po tej światła, jednak zazwyczaj wymagała dłuższego przygotowania.

Chłopak spokojnie unosił się nad koronami drzew, wznosząc coraz wyżej i wyżej. Wodził wzrokiem po okolicy, szukając odpowiedniego miejsca na atak, po czym lewą dłonią dotknął swoich butów, a drugiej palcami pstryknął. Potężny podmuch wiatru pchnął go na odległość kilkuset metrów, podczas gdy wokół jego stóp zaczął obrastać kamień, zwiększając drastycznie ciężar.

Spadał niczym kula armatnia, z zawrotną prędkością, uderzając w ziemię z hukiem, wzburzając przy tym grunt i niszcząc okoliczne drzewa. Wstał, otrzepując się z pyłu i uśmiechnął niewinnie, prostując i patrząc na swoich przeciwników zwartych już w szyku bojowym. Najwidoczniej nie byli amatorami. Nieprzytomną Alice odłożyli na ziemię i zasłonili swoimi ciałami. Choć nie była związana, to wciąż można było wyczuć, jak wiele starań ktoś dołożył, aby utrzymać ją w bezruchu.

— Reset — powiedział, wyciągając przed siebie rękę, a wszystkie jego poprzednie zaklęcia zostały zniwelowane.

Gdyby tego nie zrobił, nie mógłby używać magii światła, a to by była wielka strata, ponieważ to właśnie ona była najbardziej efektowna w jego dłoniach.

— Zabić! — krzyknął łucznik stojący na przedzie szeregu, wystrzeliwując pierwszą strzałę, ta jednak zatrzymała się kilka centymetrów przed głową czarnowłosego i zamarła w bezruchu.

Cass wziął do ręki zastygły przedmiot i oglądnął go ze wszystkich stron, badając uważnie.

— Solidnie wykonana, z dobrego drewna. Grot posrebrzany, zatruty i zaklęty, aby żaden potwór, jak i człowiek, nie zdołał uciec po jednokrotnym trafieniu. To nie są tanie rzeczy. Kto cię przysłał?

W czasie, gdy zarządca Biblioteki zajmował się strzałą i jej właścicielem, dwójka ludzi z mieczami postanowiła reagować. Zaszli go z obu stron, wyprowadzając idealnie zsynchronizowany atak. Ćwiczony przez wiele lat, najpewniej pozbawił żyć dziesiątki dobrych wojowników. Jeśli Cass chciałby teraz uniknąć jednego z ostrzy albo je zablokować, drugie przecięłoby go wpół.

Na całe szczęście nie miał zamiaru blokować żadnego z nich. Defensywa nie leżała w jego naturze.

Przytupnął nogą, a potężna sfera światła wybuchła wokół niego, odrzucając obu mężczyzn i przygważdżając ich do drzew jaśniejącymi mieczami, które skutecznie blokowały ich dalsze ruchy, nie naruszając przy tym żadnej tkanki.

— Co o tym myślisz? Jaką magię stosuje? — zapytał łucznik, kierując swoje słowa do ostatniego z towarzyszów znającego się ma magii.

— To nie jest poziom, jaki może osiągnąć zwykły człowiek, tym bardziej w jego wieku — odpowiedział, chusteczką ocierając pot z czoła.

Po jego minie można było wywnioskować, że nie wierzy, aby komukolwiek udało się pokonać młodzieńca.

— Wiesz przecież, że do używania czarów potrzeba pełnej koncentracji i lat praktyki — kontynuował, starając się powstrzymać drżenie rąk. — W dodatku nie każdego zaklęcia można użyć swobodnie ze względu na swoje korzenie i naturę magii... Ale ten dzieciak przed chwilą zaprezentował nam co najmniej trzy elementy bez mrugnięcia okiem! — wykrzyczał z pretensją w głosie, palcem wskazując na uśmiechniętego Cassa, po czym odwrócił się plecami do swojego lidera. — Nie mamy szans. Ja uciekam, a ty jak chcesz, to możesz próbować swoich sił. Tylko nie narzekaj przed śmiercią, że cię nie ostrzegałem.

— Kuźwa — warknął pod nosem łucznik.

Doskonale wiedział, że Waver był najlepszym uczniem na swoim roku i nikt nie mógł się z nim równać. Był elitą wśród elit najemnych magów, więc kim musiał być ten dzieciak, jeśli nawet on bał się stanąć z nim do walki?

Czarnowłosy nucił pod nosem jakąś nostalgiczną melodię, podchodząc coraz bliżej. Gdy mężczyzna sięgnął ręką do kołczanu, przeciwnik błyskawicznie znalazł się przy jego twarzy, łapiąc go za podbródek i unosząc lekko do góry.

— Spytam jeszcze raz... Kto cię przysłał? — wyszeptał mu czule na ucho, aby ten dosadnie pojął każde słowo.

W oczach ofiary momentalnie wezbrały się łzy, gdy upadał na kolana.

— Ja... Nie widzę — mówił, dotykając swoich powiek.

— Spokojnie. Przejdzie po kilku godzinach, jeśli tylko odpowiesz na moje pytanie — odparł, poważniejąc. — Nie jestem pewien, czy warto było przyjąć to zlecenie, aby porwać akurat tę dziewczynę. Jeśli ceną miałaby być całkowita utrata wzroku, nigdy bym się na coś takiego nie odważył na twoim miejscu. W końcu nie ma żadnego pożytku z łucznika, który kompletnie nic nie może zobaczyć.

— Hrabia Lopthe... Jej ojciec — powiedział z trudem, nie zastanawiając się nawet nad tym, aby skłamać. Tak jak zauważył chłopak, to zlecenie nie było tego warte.

— Rozumiem. — Uśmiechnął się w odpowiedzi, po czym pstryknął w swoją złotą fajkę, a metaliczny dźwięk rozniósł się głucho po lesie, odbijając od pni drzew i dezaktywując wszystkie zaklęcia.

Cass zwrócił się jeszcze do dwóch posiadaczy mieczy, aby pomogli swojemu liderowi opuścić to miejsce. Poczekał, aż wystarczająco się oddalą, odprowadzając ich wzrokiem, a następnie podszedł do nieprzytomnej dziewczyny, potrząsając ją za ramię.

— Widzę, że twoja sytuacja rodzinna naprawdę jest skomplikowana... — szepnął.

Kąciki ust mimowolnie uniosły mu się do góry, podczas gdy blondynka nie zamierzała się jeszcze obudzić.

– To prawie tak, jak moja — dodał, zastanawiając się, jak wiele czasu zajmie jego siostrze odnalezienie go.   



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro