Daj kamienia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Panującą w leśnym sektorze ciszę przerwał czyiś wrzask. Znajdujące się niedaleko ptactwo natychmiast poderwało się do lotu, tłumnie opuszczając korony pobliskich drzew.

    Niżej, pośród wysokiej prawie na metr trawy, tarzał się młody chłopak. Z bólu nie był w stanie nawet ustać na nogach. Mógł jedynie rzucać się po ziemi, modląc się w myślach, by jego cierpienie wreszcie dobiegło końca.

    Kurczowo ściskał swoje prawe przedramię, tuż pod metalową protezą. Miał wrażenie, że to właśnie zrekonstruowana część ręki daje o sobie znać. Paraliżujący ból rozpościerał się bowiem od opuszków palców aż po pozostałości z okaleczonej kończyny. Czuł, jakby przez jego żyły przechodził prąd o ogromny natężeniu.

    — Czyżby fantomowa kończyna?  — Usłyszał za plecami.

    Chłopak poderwał się jak poparzony, gotów w każdej chwili sięgać do ekwipunku. Jednak w tym samym momencie całym jego ramieniem targnęły silne konwulsje, wywołane jakby elektrycznym spięciem, rozsadzającym mu żyły.

    Wrzasnął z bólu. Oczy zaszły mu mgłą, przez co początkowo nie mógł zlokalizować przeciwnika. Wyjął miecz za pomocą lewej ręki i zaatakował na oślep. Ostrze z impetem wbiło się w pień młodego drzewka, wyrośniętego dopiero na zaledwie dwa metry. Odskoczył pospiesznie,  klnąc w myślach. Był pewien, że rozmazany kształt tuż przed nim to sylwetka napastnika. Teraz jego miecz utknął w pniu drzewa, a on wciąż nie wiedział, z kim ma do czynienia.

    — Ból, agonia i rozpacz... — Delikatny, dziewczęcy głos rozbrzmiewał mu w uszach, jakby dochodząc z wszystkich stron na raz.

    Chłopak nie wiedział, czy trafił na jakiegoś unikatowego potwora, czy to jemu już odbija. Cofnął się, mrużąc załzawione oczy.

    — NUDY!  — wykrzyknęła nagle nieznajoma. — Chcę w końcu obejrzeć jakąś walkę, a nie ciągle patrzeć na wasze codziennie problemy. To nie telenowela.

    Qwick zamarł, nie wiedząc, jak powinien zareagować na te słowa. Przez myśl przeszło mu, że właśnie trafił na twórcę gry. Coś mu jednak nie pasowało. Był pewien, że osoba na nagraniu, ukrywająca twarz pod maską pandy to mężczyzna. Głos również się nie zgadzał, choć zapewne podczas montażu dźwięk został obrobiony, by pozostali gracze nie poznali go po głosie. Zresztą, nie wiedział, czy twórca w ogóle się tu naprawdę zamknął. Bo niby dlaczego miałby to zrobić?

    — Kim jesteś i czego chcesz?  — warknął, próbując brzmieć groźnie, lecz przez promieniujący od prawej ręki ból nie mógł się nawet w pełni uspokoić, nie mówiąc już o symulowaniu morderczych zamiarów.

    Po usłyszeniu tych słów, dziewczyna donośnie prychnęła, odrzucając go zirytowanym spojrzeniem.

    — Aleś ty się zrobił oschły, odkąd się ostatnio widzieliśmy — odparła wymijająco. — Wolałam cię jako półżywego. Co prawda zakrwawiłeś mi ubranie, ale przynajmniej byłeś miły.

    Szatyn poczuł się, jakby potężne tsunami uderzyło go prosto w twarz i zmyło gdzieś poza horyzont. Otworzył szeroko usta, wpatrując się z niedowierzaniem w nieznajomą. Kasztanowe włosy, sięgające lekko poza ramiona, wątła, dziewczęca sylwetka, a nawet barwa głosu... Wszystko się zgadzało. Naprzeciw niego stała jego niedawna wybawicielka.

    — Więc... — zaczął ostrożnie, ale już na samym początku zabrakło mu słów. Szybko jednak oprzytomniał. — Więc to ty mnie uratowałaś tamtej nocy?

    — Do usług. — Dziewczyna ukłoniła mu się teatralnie, a następnie spojrzała na niego z wyższością, jakby czekając na podziękowania. Jednakże te nie nadeszły zbyt szybko i nie zapowiadało się na to, że w ogóle kiedykolwiek je otrzyma.

    — Skąd znałaś lokalizację wioski? — zapytał podejrzliwie Qwick. — I dlaczego w niej nie zostałaś?

    — Nie chciało mi się — odparła lekceważąco dziewczyna. Powoli zaczynała żałować swojej decyzji o uratowaniu szatyna. Niepotrzebnie tylko narażała się Skurczowi. Rudzielec mógł ją przecież w każdej chwili odłączyć od konsoli, a wtedy nie wiadomo, jak by to się dla niej skończyło. Przestrzegał ją o tym dobre siedem razy: odłączenie gracza nie daje mu gwarancji powrotu do realnego świata.

    Tymczasem Qwick stawał się coraz bardziej podejrzliwy względem nieznajomej. Wydawała mu się co najmniej dziwna i bez wątpienia nie była zwykłym graczem.

    — Mówiłaś coś o zakrwawionym ubraniu — przypomniał, wskazując na jej czyściutką, nową sukienkę. — Więc gdzie jest ta cała krew?

    Tym razem dziewczyna nie odpowiedziała. Powoli zdawała sobie sprawę z sytuacji, w której się znalazła. Mimo braku jednej kończyny, ten chłopak wciąż był niebezpieczny.

    Nagle szatyn wykonał szybki skłon, jednocześnie obchodząc ją o kilka kroków. Uniósł metalową rękę, a w jego zaciśniętej pięści znalazło się coś ciemnego. Naraz dziewczyna zrozumiała do czego to wszystko dąży. Natychmiast kucnęła, zakrywając rękoma głowę oraz kark.

    Szatyn uśmiechnął się drwiąco, widząc tę marną próbę ochrony własnego ciała. Wystarczy, że teraz kopnie nieznajomą w twarz, a ta sama rozłoży mu się na ziemi. Zabicie jej to tylko kwestia paru sekund.

    Zacisnął palce na podniesionym wcześniej kamieniu. Jeden z jego ostrych boków mógł bez problemu przebić się przez ludzką czaszkę, choć wystarczyłoby samo połamanie kości, by ją unieszkodliwić. Już zamierzał posłać ją na ziemię za pomocą kopnięcia, lecz wtem powstrzymał go jej krzyk.

    — Czekaj! — pisnęła rozpaczliwe. — Nie jestem twórcą gry!

    Qwick cofnął się o krok, by choć odrobinę zmniejszyć ryzyko potencjalnego ataku. Czuł, iż dziewczyna nie jest "głównym złym" w tej grze, ale nie wykluczone, że ma z nim coś wspólnego. Dlatego też należy zachować wszelkie środki ostrożności, na wypadek, jakby miała tak zwane cheaty. Nie miał pojęcia, jak niby takowe miałyby działać, ale ostrożności nigdy zbyt wiele. Jedną rękę już stracił.

    — A więc kim jesteś?

    Nieznajoma odetchnęła z ulgą, widząc zawahanie przeciwnika. Był skłonny do rozmowy, a to już sukces. Jednak źle oceniła jego poczytalność. Spodziewała się, że zabije ją, zanim zdoła krzyknąć.

     — Pierw zapanuj nad hormonami — mruknęła, podnosząc się z ziemi. Testowała w ten sposób, na ile może sobie pozwolić w obecności szatyna. Jego skonsternowana mina mówiła, że nie musi się zbytnio ograniczać.

    — Czy ty... — Qwick nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. — Chyba nie zdajesz sobie sprawy z sytuacji, w której się znalazłaś.

    Dziewczyna ziewnęła przeciągle, okazując tym swoją obojętność na groźby. Teraz nagły atak już jej nie zaskoczy. Zdoła na czas otworzyć portal, lecz dla odmiany to nie siebie przeniesie. Planowała wysłać szatyna tam, gdzie akcja wreszcie nabierze tempa.

    — Mów, do cholery! — zirytował się chłopak.

    W odpowiedzi, nieznajoma wyciągnęła przed siebie otwartą dłonią.

    — Daj kamienia.

    Qwick zbaraniał. Jej zachowanie uległo zmianie tak nagle, że poczuł się, jakby znów grał w sapera, wciąż nie rozumiejąc zasad. Sytuacja powoli wymykała mu się spod kontroli. Chciałby jak najszybciej pozbyć się tej upierdliwej dziewuchy, ale nie mógł tego zrobić ze względu na informacje, jakie może z niej wyciągnąć. Co gorsza, wszystko wskazywało na to, że ta jest tego w pełni świadoma, dlatego zachowuje się tak bezczelnie.

    — No już — ponagliła.

    Qwick zacisnął zęby i niechętnie podał jej kamień.

    — Świetnie. Teraz możemy przejść do rzeczy — oznajmiła radośnie dziewczyna. — Nazywam się Riksi i jestem nieziemsko znudzona tymi waszymi smętami. Ile można jęczeć za jedną ręką?

     Qwick zacisnął pięści, ledwo powstrzymując się od zdzielenia jej w twarz. Najlepiej tą metalową protezą, może wtedy zauważy różnicę między nią a prawdziwą kończyną.

    — Uważaj, bo zaraz możesz stracić własną — warknął. Nieznajoma wydawała mu się coraz bardziej podejrzana. W końcu nikt o zdrowych zmysłach nie narzekałby tu na nudę. — Gdzie twoja drużyna?

    Riski zmarszczyła brwi. Nie spodziewałaby się takiego pytania, nawet gdyby była graczem. Co chciał nim osiągnąć? Jakby planowała zasadzkę, nie wydałaby towarzyszy, a w każdym innym przypadku prawda byłaby po prostu bezużyteczna.

    — Drużyna? — powtórzyła nieco zbita z tropu. Nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć, by znów nie zostać zaatakowana. Kłamanie raczej nie miała większego sensu. Zapewne szybko się domyśli, że nie jest tu na tych samych warunkach co on. — Nie mam drużyny. W ogóle jej nie miałam. Jestem tu tylko w roli obserwatora. — Przyjrzała się twarzy chłopaka. Nie dostrzegła na niej chociażby cienia zdziwienia. Odchrząknęła donośnie, by nadal sprawiać pozory, że panuje nad sytuacją. — Niestety, nie mam nawet czego obserwować. Chyba muszę własnoręcznie pchnąć akcję do przodu.

    Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Szatyn właśnie usłyszał o ludzkim szpiegu w grze, której stawką było jego własne życie i nie drgnęła mu nawet powieka. Riksi coraz bardziej zaczynała się go bać. Zachowywał się jak osoba nie do końca zrównoważona, a paradoksalnie to ona planowała się na taką kreować.

    — Czyli jednak wiesz więcej ode mnie — stwierdził po chwili Qwick.

    Zrobił krok do przodu, a Riksi odruchowo odskoczyła. Początkowo miała się za to skarcić w myślach, ale gdy ujrzała jego wzrok, poczuła, że gdyby tego nie zrobiła, teraz prawdopodobnie leżałaby martwa.

    Dziewczyna zamarła. Po raz pierwszy ogarnęło ją tak wielkie przerażenie. Patrząc w oczy szatyna, widziała tam iskierki szaleństwa. Jego oblicze na moment zmieniło się całkowicie, by po chwili powrócić do normalności.

    Teraz karta przetargowa w postaci jej jakże cennej wiedzy przestała mieć znaczenie. On może ją zabić mimo tego. Wystarczy jeden fałszywy ruch, jedno złe słowo, a będzie zmuszona do prawdziwej walki o życie.

    Tymczasem Qwick podszedł do tkwiącej w pniu drzewa broni. Chwycił za rękojeść i bez trudu uwolnił miecz, by po chwili wycelować nim w dziewczynę.

    — Kim jest twórca?  — zapytał tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, co czeka ją za złą odpowiedź. — I gdzie mogę skurwiela znaleźć?

    Riksi zacisnęła usta, gorączkowo myśląc co powinna zrobić w tej sytuacji. Pierwszą i najważniejszą zasadą, jaką tylko usłyszała od Skurcza, jest niezdradzanie nikomu tożsamości twórcy gry. Nawet jemu samemu. 

    — Postaraj się wstrzymać oddech — powiedziała w końcu i wyciągnęła przed siebie dłoń.

    Qwick ryknął wściekle, rzucając się na dziewczynę. W ułamku sekundy rozdzieliła ich przezroczysta bariera, która wessała broń szatyna, a następnie pochłonęła jego samego. Qwick nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy świat przed jego oczyma momentalnie znikł. Pozbawiona barw, pusta przestrzeń odebrała mu zdolność oddechu. Zanim całkiem stracił przytomność, zdołał dostrzec niewielkie światełko w oddali.

    Ocknął się chwilę później. Leżał na trawie, otoczony licznymi drzewami. Wciąż znajdował się w sektorze leśnym, choć innej części. Riksi musiała go gdzieś teleportować.

    Powoli wstał i ociężale rozejrzał się po okolicy. Nie wiedział dlaczego, ale czuł się kompletnie wyczerpany. Bolała go głowa, a powieki coraz bardziej mu ciążyły. Oparł się o najbliższy pień drzewa i osunął na ziemię. Nawet nie wiedział, kiedy znów zasnął. Obudził się dopiero, gdy jego uszu dobiegł dziwny hałas. Coś jakby uderzanie metalem o metal.

    Poderwał się na równe nogi, próbując zlokalizować miejsce, z którego owe dźwięki dobiegały, a następnie ruszył tam bez zastanowienia.

     Wszystkie dręczące go dolegliwości po przebudzeniu całkiem znikły. Nawet ból fantomowej kończyny ustał. Nie był do końca pewny, ile tak właściwie spał, ale prawdopodobnie około dwóch godzin. Potrzebował tego czasu na regenerację.

    Kiedy dotarł do źródła hałasu, przysiadł w zaroślach i dobył miecza. Tak, jak sądził, trafił na dwóch walczących graczy. Jednak z tej pozycji nie mógł im się dokładniej przyjrzeć.

    W tej sytuacji miał trzy opcje: wycofać się, włączyć do walki lub poczekać, aż jeden z walczących przegra. Pierwszej nie brał nawet pod uwagę. Chciał jak najprędzej wydostać się z tej gry, a żeby to osiągnąć, pozostali gracze musieli zginąć.

    Najrozsądniej byłoby poczekać, aż któryś z nich polegnie. Przy dobrych wiatrach zwycięzca go zabije, a sam będzie mocno poturbowany albo chociaż zmęczony. Z drugiej strony, nagłe wtrącenie się do pojedynku zdezorientuje obu przeciwników. Szatyn bez trudu jednego z nich zabije, więc pozostanie mu już tylko walka jeden na jednego. W obu przypadkach istnieje ryzyko ucieczki jednego z graczy.

    Z rozmyślań wyrwał go krzyk jednego z walczących.

    — Dobrze! Szybciej! — Ton chłopaka nie wydawał się wrogi. Wręcz przeciwnie, zabrzmiało raczej jak komenda pomocnicza. Jeśli trafił na sojuszników, sprawy nagle się komplikują, lecz uwagę Qwicka bardziej przykuło coś innego. Głos gracza wydał mu się dziwnie znajomy.

    Szatyn wstał, wychodząc z kryjówki. Obaj chłopcy momentalnie zaprzestali walki. Qwick dostał szansę na wykończenie któregoś z nich, ale nie zrobił tego. Zaszokowany wpatrywał się w twarz przeciwnika.

    — Qwick?  — zapytał z niedowierzaniem Kusar. Tak, to bez wątpienia był on. Przez te kilka dni w ogóle się nie zmienił.

    Trudno jednoznacznie określić, który z nich był bardziej zaskoczony. Choć miano najbardziej zagubionego w tej sytuacji bez wątpienia można przyznać szczerbatemu chłopakowi stojącemu obok Kusara. On oczywiście nie rozpoznał Qwicka, przez co nie wiedział czy jest wrogiem, czy przyjacielem. Nie wiedzieć czemu, uznał go za zagrożenie. Zacisnął dłonie na rękojeści miecza i korzystając z rozkojarzenia przeciwnika, skoczył ku niemu z okrzykiem bojowym.

    Qwick zareagował błyskawicznie. Sparował atak własnym ostrzem, a następnie posłał chłopaka na łopatki za pomocą mocnego kopnięcia. Zelwees wyrżnął plecami o ziemię, upuszczając przy tym broń. Sekundę później poczuł na szyi chłód stali.

    — Czekaj! — krzyknął Kusar, do którego dopiero teraz dotarło, co się wydarzyło. — To mój sojusznik!

    Qwick westchnął cicho, a następnie powoli oderwał ostrze od szyi przeciwnika.

    — Tak szybko mnie zastąpiłeś? — zagadał, siląc się na radosny uśmiech. Chciał jak najszybciej załagodzić sytuację, żeby wyciągnąć od nich jak najwięcej informacji.

    — Odkąd postanowiłeś się zgubić, mogłem wreszcie znaleźć kogoś kompetentnego na twoje miejsce — odparł żartobliwie Kusar. Oczywiście jego słowa nijak nie odzwierciedlały uczuć. W rzeczywistości miał ochotę rzucić się przyjacielowi na szyję i ze łzami w oczach dziękować, że wrócił.

    Ten krótki okres, dzięki wielu przygodom i trudnym momentom stworzył między chłopcami więź, której rozerwanie będzie bardzo trudne. Dlatego też obaj nie posiadali się z radości na swój widok, ale ukrywali to, by nie wyjść zbyt tęczowo.

    — A gdzie Obcy? — Zainteresował się szatyn. Jedni spojrzenie na twarz kolegi sprawiło, że bez słów poznał odpowiedź na to pytanie.

    — Zabił go zmiennokształtny — wyjaśnił ponuro Kusar.

    Qwick spuścił głowę. Wieść o śmierci towarzysza nie wstrząsnęła nim jakiś szczególnie. Właściwie to się tego domyślił już na początku, ale chciał mieć całkowitą pewność.

    — A co z twoją ręką?  — Grobową ciszę przerwał Zelwees, który niedawno wygramolił się spod nóg Qwicka i teraz rozmasowywał obolały tors. — Zawsze miałeś metalową?

    — Od urodzenia — prychnął pogardliwe Qwick. Nie wiedzieć czemu, obecność Zelweesa działała mu na nerwy.

    Kusar dopiero wtedy spostrzegł metalową protezę i aż na chwilę zaniemówił.

    — Ty... Skąd... Skąd to masz?  — wydukał po chwili.

    Szatyn westchnął cicho, obmiatając wzrokiem okolicę.

    — Usiądź — polecił. — Czeka nas bardzo długa rozmowa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro