Nie jesteś sam

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Gwiazdy rozświetlały bezchmurne niebo, a delikatny, chłodny wietrzyk poruszał pozostałe na gałęziach liście drzew. Gdzieniegdzie walały się połamane, spróchniałe pnie, a pomiędzy zbiornikami błota, niby to bagnistymi jeziorami, na próżno można by szukać chociażby kępki trawy. Brakującą zieleń zastępowało walające się po ziemi drewno. W tymże ponurym krajobrazie moczar dało się jednak dostrzec pewno piękno. Była nim cisza, którą od czasu do czasu zakłócały powarkiwania zombie włóczących się bez celu.

    Ten sam sektor przemierzało dwóch chłopców. Ich ubrania umorusane były w krwi i błocie, a skórę obu zdobiły niedawno nabyte, liczne rany. Od dłuższego czasu uciekali przed gromadą potworów, które wciąż wściekle atakowały, nie dając im nawet chwili wytchnienia.

    Zelwees już ledwo nadążał za towarzyszem, zdecydowanie przewyższającym go pod względem lepszej kondycji. Ciężko dysząc stawiał kolejne kroki, lecz wciąż pozostawał z tyłu. 

    Drajgonisz, widząc stan przyjaciela, zatrzymał się, po czym skoczył ku koledze. Zacisnął obie dłonie na rękojeści miecza, tnąc najbliższego zombie. Ostrze przecięło tętnice szyjną potwora, przez co na obu chłopców trysnął wąski strumień krwi. Jednak szatyn osiągnął swój cel. Napastnik zatrzymał się na chwilę, dając im więcej czasu na obronę.

    Zelwees momentalnie oprzytomniał, odnajdując się w sytuacji. Podniósł swój miecz, by po chwili dokończyć dzieło kolegi. Rozległ się nieprzyjemny dźwięk żelaza rozcinającego ciało potwora. Szkarłatna ciecz wytrysnęła w górę, niczym woda z fontanny, obryzgując wszystko dookoła, a głowa zombie potoczyła się po piaszczystej ziemi, zostawiając za sobą krwawe ślady.

    — Nie ma czasu — oznajmił Drajgonisz, ciągnąć przyjaciela za koszulkę. — Musimy uciekać.

    Obaj nastolatkowie wyraźnie potrzebowali chociażby chwili odpoczynku. Zalani potem, wciąż musieli uciekać, lub co gorsza stawiać czoła przeciwnikom, bez choćby kilku minut wytchnienia. Przez to powoli zaczynało brakować im sił na dalsze zmagania z potworami, lub raczej częściowo grą. Oprócz napastników, ich wrogiem był również cały sektor, który przez swoje uformowanie notorycznie spowalniał chłopców i utrudniał im bieg.

    Drajgonisz wskoczył do bagna, zanurzając się w nim aż po pas. Choć to pozornie najtrudniejsza droga, jednocześnie stawała się jedną z najbardziej bezpiecznych. Zombie same w sobie nie należą do najszybszych, a gdy przyjdzie im brodzić w błocie, szanse, że dogonią swoją ofiarę stają się coraz mniejsze.

    Zelwees ruszył za towarzyszem. Powoli opuszczały go nadzieje na przeżycie tej nocy, lecz wciąż dzielnie parł przed siebie. Nie poddawał się, choć niejednokrotnie rozważał tę opcję.

    Chłopcy w końcu wydostali się z bagna. Ich spodnie były całe przemoczone i ociekały błotem. Materiał przywarł do skóry właścicieli, sprawiając, że obaj czuli się niezwykle niekomfortowo. Nie mieli jednak czasu, by się tym przejmować. Przed sobą dostrzegli kolejną przeszkodę.

    Zelwees omiótł wzrokiem polanę, znajdującą się naprzeciw niego. Przestrzeń nowego sektora skąpana była w zieleni, co stanowiło niemały kontrast do bagnistego krajobrazu moczar. Nie licząc wysokiej do kolan trawy, co parę metrów dało się zobaczyć samotne drzewo, lub ich większe skupisko. Co dziwniejsze, polanę pokrywała mgła, na tyle gęsta, by chłopcy nie mogli zobaczyć co się znajduję głębiej.

    — To środkowy sektor — szepnął Drajgonisz.

    Zelwees zerknął na wciąż brodzące w bagnie zombie. Mieli jakaś minutę czasu, nim potwory zdołają ich dogonić.

    Przeniósł spojrzenie na tajemniczą polanę, próbując dostrzec coś, czego doszczętnie nie zasnuła mgła. Bezskutecznie. Miejsce to wydawało się całkiem opustoszałe i budziło w chłopaku dziwny niepokój.

    — Było coś o nim w instrukcji — przypomniał sobie Drajgo, nie odrywając wzroku od nadciągających umarlaków. — To chyba najbardziej niebezpieczny z sektorów.

    — Więc co robimy? — zapytał brunet.

    Spojrzał koledze prosto w oczy, by ujrzeć w nich lęk, zmieszany z determinacją. Chłopak nie musiał nic mówić. Odpowiedź stała się oczywista.

    — Musimy tam wejść.

     Właśnie tego Zelwees najbardziej nie chciał usłyszeć. Choć spodziewał się decyzji towarzysza, nadal wierzył, że ten nagle zmieni zdanie.

    — No nie wiem... — zawahał się. — Nie wiemy co nas tam czeka.

    Szatyn wolną ręką chwycił za swoje prawe przedramię, kciukiem gładząc się po smoku, jakby chciał rozetrzeć tatuaż. Spojrzał na przyjaciela chłodnym wzrokiem.

    — Ale wiemy co czeka nas tutaj. — Wskazał za siebie, na nadciągającą hordę zombie. — Wykończymy się przez te cholerne bagna. A tak to może zgubimy ich we mgle.

    Zelwees musiał przyznać koledze rację. To najsensowniejsza opcja, jaka tylko przychodziła mu do głowy. Choć z drugiej strony, wciąż nie wiedział, czy nie wpakują się w większe tarapaty.

    Drajgonisz nerwowo zerkał na zbliżające się potwory. Teraz dzieliło ich zaledwie parę metrów.

    — Czas nam się kończy — ponaglił. — Decyduj, idziesz czy nie?

     — Idę — oznajmił błyskawicznie Zelwees. Wciąż wolałby pozostać na moczarach, lecz uległ presji, jaką wywarła na nim cała ta sytuacja.

    Chłopcy jednocześnie wkroczyli do nowego sektora. W tym momencie, ciała obu ogarnął przeszywający chłód. Lodowaty wiatr muskał ich skórę, powodując tym dreszcze.

    Zelwees poczuł jak na jego ramionach robi się gęsia skórka. Nie przerywając marszu, próbował się ogrzać, pocierając dłońmi o nagą skórę.

    Kątem oka dostrzegł, jak Drajgonisz przyśpiesza tempa. Sam również zaczął biec truchtem, licząc, że w ten sposób przestanie odczuwać dokuczliwe zimno.

    — Spójrz — powiedział nagle szatyn, wskazując palcem w kierunku, z którego właśnie przyszli.

    Ścigające ich zombie stały na krańcu moczar, jakby od środkowego sektora oddzielała ich jakaś niewidzialna bariera.

    — Mam złe przeczucia — skomentował Zelwees.

    Drajgo zdawał się tego niedosłyszeć. Wpatrzony w stojące bez ruchu potwory, rozmyślał nad powodem ich nietypowego zachowania. Czyżby same bały się tu wchodzić? Co jest nie tak z tym miejscem?

    — Dziwne — mruknął. — Bardzo dziwne.

    Brunet z kolei nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś, lub coś ich stale obserwuje. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu potencjalnego napastnika, lecz nie dostrzegł nic podejrzanego.

    — Coś jest nie tak — stwierdził. Podświadomie czuł, że jego obawy są słuszne. Zaraz stanie się coś strasznego, z czym mogą sobie nie poradzić. Pociągnął przyjaciela za nadgarstek, by ten wreszcie na niego spojrzał. — Wynośmy się stąd. Proszę.

    Drajgonisz w odpowiedzi położył mu dłoń na ramieniu i uśmiechnął się ciepło.

    — Spokojnie, we dwóch jakoś damy radę — powiedział najbardziej życzliwym tonem, na jaki mógł się zdobyć  — Nie jesteś sam.

    Na te słowa Zelwees nieco się uspokoił. Kiedy tak patrzył na szatyna, miał wrażenie, że jego duszę opatula nagłe poczucie bezpieczeństwa.

    Rzeczywiście, Drajgo miał rację. Przecież tyle już razem przeszli, że powinni przetrwać całą tę grę, nieważne co jeszcze im szykuje. Poradzą sobie z każdym nowym zagrożeniem. Takowe pojawiło się bardzo szybko.

    Nie zdołali przejść chociażby parę metrów, kiedy z mgły naprzeciw nich wyłoniła się dziwna postać. Zjawa – bo tylko tak chłopcy mogli ją określić – unosiła się metr nad ziemią, powoli zmierzając w ich kierunku. Cała roślinność pod jej stopami momentalnie obumierała, jakby samą swoją obecnością niosła śmierć. Aż strach pomyśleć, co mógłby spowodować dotyk potwora.

    Duch z każdą sekundą przybliżał się do nastolatków, gdy ci stali jakby sparaliżowani jego widokiem. Nic dziwnego, upiór wyglądał jak wyjęty rodem z najstraszniejszego horroru. Czarny, poszarpany płaszcz okrywał całe ciało zjawy. Gdzieniegdzie dało się dostrzec dziury w materiale, które ukazywały wysuszoną i wręcz zszarzałą skórę, lub obnażone wnętrzności potwora. Największą odrazę jednak budziło, widoczne przez spore rozdarcie na piersi, sine oraz pokryte dziwnym, zielonym śluzem, bijące serce. Spod szerokich rękawów płaszcza dało się zobaczyć białe, kościste palce o nienaturalnej długości. Głowę przybysza okrywał głęboki kaptur, pozostawiający twarz niemalże niewidoczną.

    Gdy potwór znalazł się około dwudziestu metrów od chłopców, Zelwees nagle oprzytomniał. Cudem zapanował nad strachem, przez co zyskał jeszcze niewielką szansę na ratunek. Chwycił Drajgonisza za przedramię i rzucił się pędem do ucieczki. Bezwładne ciało towarzysza, jednak znacznie utrudniało mu bieg. Szatyn był jak worek pełen ołowi, ciężki i całkowicie pozbawiony własnej woli. Cały czas tylko stał, wpatrując się w zjawę z przerażeniem wymalowanym na twarzy.

    — Co jest? Rusz się! — krzyknął Zelwees, widząc zbliżającego się upiora. Szarpnął przyjacielem, lecz ten wciąż nie reagował. Sprawiał wrażenie zahipnotyzowanego, osoby będącej w głębokim oraz naprawdę przerażającym transie. — Musimy uciekać! Drajgo?!

    Lecz mimo próśb, Drajgonisz nawet nie drgnął. I choć brunet łkał, próbując za wszelką cenę wybudzić go z owego transu, ten nadal pozostawał niewzruszony, wbijając wzrok w sunąca ku nim zjawę.

    — Rusz się! — wrzasnął Zelwees. Miał już łzy w oczach, a jego ciało też powoli zaczynało odmawiać mu posłuszeństwa. W akcie desperacji puścił szatyna, po czym tą samą ręką wymierzył mu potężny cios prosto w policzek.

    Chłopak upadł i zatoczył się kilkukrotnie po ziemi. Jednak nawet wtedy urok, który rzucił na niego potwór nie został w pełni zdjęty. Drajgonisz co prawda mógł już trzeźwo myśleć, lecz nogi nadal odmawiały mu posłuszeństwa.

    Podniósł się do pozycji siedzącej, masując dłonią obolałą szczękę. Dopiero gdy znów ujrzał ducha, zdał sobie sprawę co się wydarzyło. Na chwilę nie wiedział co się z nim dzieję, po prostu zamarł niczym kamienna rzeźba i tak tez się teraz czuł. 

    Spojrzał na Zelweesa, który stał naprzeciw zjawy, unosząc przed sobą miecz. Choć cały drżał, a jego roztrzęsione dłonie ledwo były w stanie utrzymać broń, on chciał samotnie stawić czoła potworowi. Drajgo poczuł prawdziwy podziw dla swojego kolegi, sam nigdy by się na to nie zdobył. Nawet gdyby przyszło mu ratować nie tylko swoje życie. Strach by mu na to nie pozwolił. Nawet teraz, jakby tylko mógł, uciekłby nie patrząc za siebie. Cała jego pewność i wola walki sprzed kilku minut całkowicie znikły po spotkaniu z upiorem.

    Tymczasem brunet za wszelką cenę próbował nie spanikować. Potwór przerażał go do tego stopnia, że najchętniej popełniłby samobójstwo, byleby tylko nie musieć na niego patrzeć. Jednak nie mógł tego zrobić. Musiał stawić mu czoła, choćby za cenę własnego życia. Chciał uratować sparaliżowanego towarzysza, mimo wszelkim przeciwieństwom. Był pewny, że on zrobiłby dokładnie to samo.
 
    Drżącymi rękoma uniósł miecz, szykując się do ataku. Choć nogi miał jak z waty, siłą woli skoczył ku zjawie, mierząc ostrzem broni prosto w jej pierś. Żelazo przeszło na wylot przez ciało potwora, lecz nie wyrządziło mu absolutnie żadnych szkód. Po prostu wtopiło się w jego tors i jakby zamarzło, pozostając uwięzione w jego wnętrzu.

    Zelwees szarpną za rękojeść, lecz ostrze nie wysunęło się nawet o milimetr. Przerażony puścił broń, by jak najszybciej zwiększyć dystans między nim, a przeciwnikiem. Po zrobieniu zaledwie dwóch kroków, niefortunnie potknął się o jakiś wystający kamień i runął z wrzaskiem na plecy.

     Drajgonisz obserwował tę scenę z rosnącym niepokojem. W tym momencie oddałby wiele za zdolność teleportacji oraz cokolwiek innego, co pozwoli mu stąd zniknąć. Wtedy właśnie poczuł, jak powoli odzyskuje władze w nogach. Zgiął je w kolanach, nie dowierzając własnemu szczęściu. Wstał, a po jego lewym policzku spłynęła łza radości. Rozejrzał się pospiesznie w poszukiwaniu najlepszej drogi ucieczki.

    Za to brunet był o krok od śmierci. Wpatrywał się w ukrytą pod kapturem twarz zjawy, czując jak jego ciało drętwieje. Duch wyciągnął ku niemu swą wychudzoną dłoń. Blade, pomarszczone palce z każdą sekundą zbliżały się do piersi chłopaka.

    Dla Zelweesa czas jakby zwolnił. Opuszki palców potwora niemalże musnęła jego skórę, lecz w ten ostatniej zdążył odchylić się do tyłu, tylko przeciągając tym nieuniknione. Teraz patrzył na upiora pod nieco innym kątem, a dzięki świetle księżyca mógł dostrzec co skrywa pod kapturem. Szczerze mówiąc, wolałby tego nigdy nie ujrzeć.

    Z cienia rzuconego przez materiał, był w stanie zobaczyć pożółkłe, wyłupiaste oczy, nad którymi brakowało powiek, przez co wyglądały na dużo większe niż w rzeczywistości. Ale to na widok ust potwora, brunet omal nie wrzasnął. Były one całkiem pozbawione warg, a wokół nich widniały dziury w zszarzałej skórze, przez co chłopak mógł dostrzec żółte, spróchniałe zęby oraz gnijące ścięgna i mięśnie potwora.

    Gdy jego palce znalazły się zaledwie kilka centymetrów od klatki piersiowej bruneta, ten uświadomił sobie, że owa, makabryczna twarz będzie tym, co ostanie w życiu zobaczył. Przęłknął głośno ślinę, czekając na koniec.

    Lecz zamiast tego, dłoń zjawy zawisła w powietrzu, niemal tuż przy jego koszulce. Chłopak również zamarł, nawet nie przy tym nie oddychając. Przeniósł wzrok na pierś ducha, w którą wbił się drugi miecz. Ostrze przeszyło, widoczne przez dziurę w płaszczu, serce potwora.

    Drajgonisz z całych sił szarpnął za rękojeść, tak by klinga obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni. Fioletowy organ, teraz zalała dziwna, oleista ciecz błękitnego koloru.

    Z ust potwora wydobył się zduszony jęk, jakby ten chciał zaprotestować. Szatyn bezlitośnie dopchnął ostrze, by zagłębiło się w pierś ducha, aż po samą rękojeść.

    Polaną wstrząsnął przeraźliwy wrzask zjawy, a jej obraz nagle pękł niczym tafla lustra i rozsypał się na drobne kawałeczki, które po chwili również znikły.

    Drajgonisz upuścił miecz, nie mogąc opanować drżenia rąk. Po chwili upadł na kolana ciężko dysząc. Patrzył z niedowierzaniem na własne dłonie, jakby właśnie dokonał nimi najprawdziwszego cudu.

    — Ja piernicze — wystękał. — Mogłem zginąć.

    — Obaj mogliśmy — zauważył Zelwees. On nieco szybciej doszedł do siebie. Nawet po tym co właśnie obaj przeszli, był w stanie utrzymać trzeźwość umysłu. — Ale nas uratowałeś.

    Szatyn pokręcił głową, próbując się nie zaśmiać, by nie wyjść na psychopatę.

    — Ja? — pisnął cicho. — Gdyby nie ty, już dawno bym nie żył. Mogłeś spokojnie uciec.

    Zelwees wycelował w niego palcem wskazującym, a jego brwi lekko się przy tym zmarszczyły.

    — Dokładnie tak samo jak ty.

    Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, usłyszał za swoimi plecami dobrze mu znany klekot. Odwrócił się błyskawicznie, patrząc nowemu przeciwnikowi w puste oczodoły. Szkieletor? Nie, na pewno nie taki z jakimi wcześniej walczyli. Ten był nieco niższy, a miejsce, w którym powinny znajdować się oczy, świeciły czerwonym blaskiem. Tym co go jednak najbardziej wyróżniało, jest fakt, że miał na sobie strzępki poszarpanych ubrań.

    Zelwees odruchowo wystawił rękę przed siebie, by ochronić się przed potencjalnym atakiem. Za późno zdał sobie sprawę, że jego miecz pękł i rozsypał się na kawałki, razem z niedawno pokonanym potworem. Kiedy zjawa scaliła jego ostrze z własnym ciałem, broń również uległa autodestrukcji.

    Kościotrup skoczył na bruneta całym ciężarem, powalając go na ziemię. Chłopak wyrżnął plecami o chłodny grunt, wydając przy tym ciche jęknięcie. Pozbawiona większej części klingi rękojeść wypadła mu z ręki, a on sam dostał chwilowych zawrotów głowy.

    Drajgonisz natychmiast chciał ruszyć koledze z pomocą, lecz nagle coś chwyciło go za kostkę. Cudem utrzymał równowagę, jednak nie na długo, bo czyjaś chłodna dłoń pociągnęła go w tył z niebywałą siłą.

    Szatyn w ostatniej chwili wystawił przed siebie skrzyżowane ręce, by zamortyzować upadek, jednocześnie upuszczając przy tym swój miecz. Natychmiast po zderzeniu z ziemią zamierzał po niego sięgnąć, ale nieznajomy napastnik błyskawicznie pozbawił go tej możliwości. Drajgonisz przejechał kilkadziesiąt metrów na brzuchu, lekko obdzierając przy tym twarz i łokcie. Gdy już się zatrzymał, szybko spojrzał przez ramię, chcąc ujrzeć przeciwnika. Nikogo jednak nie zobaczył, a zamiast dłoni, jego prawą kostkę oplatał cień. Dosłownie cień, jakby ten nagle przybrał fizyczna formę i własną wolę. Co gorsza, ów cień zaczął się rozrastać, owijając coraz to większe fragmenty nogi chłopca.

    Drajgonisz wrzasnął z przerażenia, patrząc błagalnie na walczącego ze szkieletorem towarzysza. Ten wcale nie radził sobie lepiej. Jedyne, czego był w stanie dokonać, to odpychanie od siebie potwora, by ten nie zmiażdżył mu głowy. Przeciwnik jednak znacznie przewyższał go siłą, aż w końcu zdołał unieruchomić lewą rękę chłopaka. Czując miażdżący uchwyt na swoim przegubie, brunet krzyknął z bólu. Dźwięk ten szybko został stłumiony, gdy druga ręka truposza przycisnęła mu twarz do ziemi, tak, że policzek dotykał zimnej gleby.

    Zelwees wciągnął powietrze do płuc z głośnym świstem. Czuł, że jeszcze chwila, a utraci wszystkie boczne zęby, które stopniowo ulegały pod naciskiem kościanych palców. W akcie desperacji, zaczął macać trawę w poszukiwaniu czegokolwiek.

    Rozległ się cichy trzask, gdy jeden z górnych zębów został boleśnie wyrwany z dziąsła. W ślad za nim poszły dwa następne. Brunet wrzasnął, za wszelką cenę próbując się wyrwać spod uścisku szkieletora. Krew zalewała mu usta, pozostawiając po sobie ohydny, metaliczny posmak.

    Chłopak w końcu wymacał rękojeść upuszczonego wcześniej miecza i z całej siły grzmotną nim potwora prosto w czaszkę. Jelec przebił na wylot skroń kościotrupa, a ten momentalnie rozsypał się na proch, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

    Zelwees natychmiast podniósł się do pozycji siedzącej, plując krwią. Wraz z szkarłatną cieczą, jego usta opuściły trzy wyłamane zęby. Szatyn omal nie zapłakał na ich widok. Ból i poczucie straty były nie do opisania. Jednak nadal istniało coś ważniejszego. Wcześniej usłyszał krzyk swojego kolegi, co oznaczało, że jest on teraz w niebezpieczeństwie. Wciąż pamiętając słowa przyjaciela, wstał, poszukując go wzrokiem.

    "Ty również nie jesteś sam" - pomyślał, zaciskając dłoń na rękojeści.

    Tymczasem Drajgonisz miotał się jak opętany, próbując wyswobodzić ręce z tajemniczego cienia, który teraz oplatał mu niemalże cale ciało. Dosięgał już do ramion, coraz boleśniej uwierając go w skórę.

    — Po... — Chciał krzyknąć, by zwrócić na siebie uwagę towarzysza, lecz wtedy mroczna macka zakneblowała mu usta, uciszając tym chłopaka, nim ktokolwiek zdołał go usłyszeć.

    Nie wiadomo skąd, przed wijącym się nastolatkiem zmaterializowała się jakaś postać. Jej sylwetka wyglądała na kobiecą, lecz poza konturami, zupełnie niczym nie przypominała człowieka. Był to raczej cień, który uzyskał fizyczna formę. Smoliste włosy potargane miała na wszystkie strony, a paznokcie wyglądały bardziej jak jastrzębie szpony. Nie posiadała twarzy, ani żadnych innych elementów ciała, prócz wypełnionej czernią powłoki. 

    Zelwees dostrzegł przyjaciela dopiero, gdy dziwne, cieniste macki całkiem spowiły jego ciało. Poderwał się w miejsca, biegnąc w jego kierunku. Po drodze pospiesznie podniósł miecz szatyna, który nadal spoczywał na wilgotnej trawie.

    Kokon, otaczający chłopaka zaczął się powoli zmniejszać, powodując tym coraz większy nacisk na unieruchomionego Drajgonisza. Szatyn wciąż desperacko wierzgał, lecz po chwili całkiem stracił możliwość ruchu. Cień przygniatał go do ziemi z tak ogromną siłą, że niemalże natychmiast został pozbawiony tchu. 

    Brunet był już zaledwie parę metrów od kokonu, gdy ten nagle przestał się ruszać. Co gorsza, wciąż zmniejszał swą objętość. 

    Dopadł do uwiezionego przyjaciele głośno dysząc. błyskawicznie uniósł miecz z zamiarem rozcięcia tajemniczej powłoki, lecz wtedy kolejna macka wystrzeliła w jego stronę. Cudem udało mu się uchylić, unikając tym niespodziewanego ataku. Ciął mieczem na oślep, szczęśliwie trafiając w cel. Zdołał oddzielić tym mackę od pozostałego cienia, a ta momentalnie rozpłynęła się w powietrzu.

    Właśnie wtedy jego uszu dobiegł dźwięk pękających kości. Przez grubą powłokę kokonu przebił się zduszony wrzask Drajgonisza, by po chwili całkiem ucichnąć.

    Część cienia otaczającego szatyna rozproszyła się, ukazując bezkształtną masę, która kiedyś była jego twarzą. Teraz z jego głowy została tylko papka składająca się z zmiażdżonego mózgu, resztek skóry oraz mięśni i pogruchotanych kości.

    Zelwees odwrócił się, próbując powstrzymać podchodzące mu do gardła wymiociny. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie się wydarzyło. Pozwolił, by przyjaciel zginął na jego oczach. Znowu.

    Chwiejnym krokiem ruszyło przed siebie, by cień nie dostał również jego. Wciąż miał przed oczami obraz pozostałości po Drajgoniszu. Po lewym policzku spłynęła mu samotna łza. Niemalże całkowicie zapomniał o utraconych zębach i miejscu, w którym wciąż się znajdował. Bez słowa ruszył przed siebie, nawet nie myśląc dokąd zmierza.

    Za plecami chłopaka, ciało jego niedawnego przyjaciela właśnie zostało niemalże wchłonięte w ziemię przez ów dziwny cień. Mroczna postać kobiety na chwilę wychynęła z kokonu, by spojrzeć na nadchodzącego szkieletora. Zaraz obok, spod ziemi wyłoniła się kościana ręka, a chwilę później na powierzchnię wylazł drugi. Oba potwory zdawały się na coś czekać.

    Z mgły, parę metrów dalej wyłonił się kolejny przybysz - najbardziej ludzki z nich wszystkich. Dzierżył w dłoni złote berło, zakończone wielkim, ciemnym szmaragdem. Gdy tylko uderzył spodem berła o podłoże, szmaragd nagle rozbłysł na zielono, a spod ziemi wychynęła kolejna, pozbawiona skory i mięśni ręka.

    Nekromanta zwrócił swą zmumifikowaną twarz,ku Zelweesowi, który nieświadomie szedł wgłąb najbardziej zabójczego miejsca na tej wyspie.
    

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro