On nie żyje!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Zelwees odepchnął napierającego na niego zombie. Potwór zatoczył się do tyłu, po czym ponowił atak. Rozwarł swoją cuchnącą padliną szczękę, by zacząć wściekle kłapać zębami z nadzieją, że uda mu się pochwycić nimi kawałek ciała chłopaka. Powstrzymywały go jednak wyciągnięte ręce bruneta.

    Chłopak odwrócił głowę, próbując oddalić nos od ohydnego fetoru, wydobywającego się z ust napastnika.

    — Koleś, serio... — Ponownie odepchnął potwora, lecz ten znów po sekundzie przywarł do jego dłoni. — Powinieneś umyć zęby.

    Zombie zaryczał gniewie, jakby urażony tą uwagą, całkowiecie rozchylając swoje wyschnięte na wiór wargi.

    Zelwees omal nie zwymiotował, widząc przez dziury w policzkach jego przegnity język.

    — I nie tylko zęby — dodał z niesmakiem.

    Potwór wciąż napierał, nie pozwalając chłopakowi nawet na kilka sekund odpoczynku. Ręce zaczynały mu już powoli odrętwiewać, a lewą łydkę co chwilę łapał niewielki skurcz.

    Brunet czuł, że jeszcze chwila tej szarpaniny, a może się ona dla niego źle skończyć. Musiał ją jakoś skończyć.

    Zaparł się z nogami o grząskie podłoże i z całej siły przywalił czołem o twarz przeciwnika.

    Zombie jakby stracił rezon po uderzeniu, bo nagle przestała tak intensywnie rwać się do przodu. Zelwees dostał idealną okazję do ataku. Chwycił potwora za szyję i zacisnął na niej palce, jednoczenie pchając go do tyłu. Umarlak przywarł plecami do pnia najbliższego drzewa, nadal próbując pochwycić skórę chłopaka zębami. Teraz jednak miał zbyt ograniczone ruchy głową.

    — Zdychaj do cholery! — warknął brunet, wbijając palce w krtań potwora.

    Tymczasem Drajgonisz uciekał przed kolejnym z potworów. Biegał po okolicy, rozglądając się jednocześnie za czymś, co mogłoby posłużyć za broń. W końcu dostrzegł leżącą na ziemi, grubą gałąź.

    — Nada się — mruknął pod nosem.

    Podbiegł do nowego znaleziska i upewniwszy się uprzednio, że zombie nie zdąży go dorwać, podniósł ową gałąź, ważąc jej ciężar w rękach. Była proporcji drewnianego kija do baseballu. Pod względem twardości, również mu dorównywała.

    Chłopak zamachnął się na nadciągającego potwora i jednym celnym ciosem w skroń, powalił przeciwnika na ziemię. Umarlak po bezpośredniej konfrontacji z kijem, miał w głowie spore wgniecenie obficie ociekające krwią, lecz mimo to nadal próbował się podnieść.

    Szatyn wziął głęboki wdech. Ponowił cios, dobijając rannego potwora, bez choćby cienia emocji. Czuł tylko ulgę, po wyeliminowaniu zagrożenia. Tej nocy na szczęście zaatakowało ich niewiele stworów, dzięki czemu tak naprawdę obaj jeszcze żyli. Gdyby zombie chodziły w grupach, tak jak to było poprzednim razem, nie mieliby żadnych szans bez Kalendarza.

    — Fuck! — wrzasnął Zelwees, który już niemal całkowicie zmiażdżył szyję swojego przeciwnika. Ten jednak nadal miotał się najmocniej jak tylko mógł. Jego głowa, nieskrępowana już kręgami szyjnymi, opadła teraz na pierś umarlaka, lecz ten wciąż próbował dosięgnąć paszczą rąk chłopak. — Zgiń wreszcie!

    Drajgonisz bez namysłu ruszył koledze na pomoc. Podbiegł do walczących, biorąc potężny zamach swoją nową bronią.

    — Padnij! — rozkazał.

    Gdy Zelwees puścił zombie i pośpiesznie kucnął, szatyn z impetem uderzył potwora prosto w czaszkę. Gruba, dębowa gałąź zmiażdżyła doszczętnie twarz potwora, uśmiercając go tym na miejscu.

    — Ohyda — powiedział z niesmakiem brunet, patrząc na zakrwawione zwłoki z bezkształtną masą zamiast twarzy.

    — Ohyda — przyznał Drajgonisz.

    Zelwees wytarł dłonie o materiał koszulki, kręcąc przy tyn bezwiednie głową. Przez chwilę sprawiał wrażenie osoby obłąkanej, co zaniepokoiło jego towarzysza, lecz chłopak szybko wrócić do siebie.

    — Co teraz? — zapytał, rozglądając się po okolicy. Nigdzie nie dostrzegł żadnego nowego niebezpieczeństwa, więc wreszcie mogło odpocząć. Odetchnął z ulgą, siadając na ziemi, by rozluźnić mięśnie nóg.

    Szatyn przyjrzał mu się badawczo. Ostatnio odnotował u niego dość nietypowe zachowania, które wzbudzały jego niepokój, względem poczytalności kolegi. Oczywiście miał do Zelweesa pełne zaufanie. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę to co razem przeszli, ale czasem szczerze zaczynał się bać. Bać, że chłopak może niebawem coś głupiego.

    — Nie mam pojęcia — odparł. — Musimy wydostać się z tego sektora.

    — Tylko którędy? — Brunet westchnął cicho. Odkąd zginął ich towarzysz stracili instrukcję, która została w jego ekwipunku. Bez niej nie znali nawet podstawowych informacji o swoim położeniu.

    Drajgonisz wzruszył ramionami.

    — Obojętnie, w końcu musimy gdzieś dojść.

    — Na przykład do bariery — zauważył Zelwees. — A wtedy możemy źle skończyć.

     Chłopak westchnął cicho, poszukując wzrokiem czegoś, co mógłby ich nakierować. Jednak wokół znajdowały się tylko drzewa, bądź niewielkie ścieżki ziemi, nie pokrytej przez bagno. Nagle dostrzegł jakiś ruch parę metrów przed sobą.

    — Coś idzie — ostrzegł.

    Zelwees spojrzał w tamtym kierunku. Szybko odnalazł postać, która wzbudziła zainteresowanie jego towarzysza. Wyglądała na człowieka, choć była znaczenie wyższa od nich. Założył, że ma do czynienia z kolejnym zombie, bo przez odległość nie mógł zobaczyć żadnych szczegółów.

    W końcu postać zbliżyła się na tyle, by obaj mogli ujrzeć pełne oblicze przybysza.

    — Niemożliwe — szepnął z niedowierzaniem Drajgonisz. — To... Kalendarz?

    Zelwees cofnął się o kilka kroków, nie mogąc oderwać wzroku od twarzy ich dawnego przyjaciela.

    — Ale... On nie żyje! — krzyknął przerażony. — Przecież widziałem jak umiera!

    — Ja? — zdziwił się mięśniak. — Przecież stoję tu. Całkiem żywy.

    Drajgonisz ruszył w kierunku przyjaciela, ledwo mogąc powstrzymać zły.

    — Przepraszam — jęknął drżącym głosem, jednoczenie nie posiadając się ze szczęścia.

    Już chciał podbiec do chłopaka, gdy nagle ktoś go powstrzymał. Zelwees chwycił szatyna za dłoń, przyciągając z powrotem do siebie.

    — On nie żyje — powtórzył ostro, kładąc nacisk na każde słowo. — Zabił go Enderman. Byłeś przy tym.

   Drajgonisz szarpnął ręką, próbując wyrwać się z uścisku kolegi.

    — Żyje! Przecież tu jest!

    — To nie on! — Brunet potrząsnął kolegą za ramiona. — Kalendarz umarł! Obudź się!

    Tymczasem przybysz powolnym krokiem podchodził do chłopców, uśmiechając się ciepło.

    — Właśnie, jestem tutaj — wtrącił się. — Całkiem żywy.

    Zelwees wyrwał wcześniej znalezioną przez szatyna gałąź z jego ręki i zamachnął się na mięśniaka.

    — Cofnij się! — krzyknął. — Bo ci łeb rozwalę!

    — Spokojnie. — Kalendarz podniósł ręce w geście kapitulacji, nadal zbliżając się do chłopców.

    — Stój! — Brunet zamachnął się gałęzią, niczym najprawdziwszą bronią. — Nie żartuję!

    Mięśniak zrobił kolejny krok do przodu j wyciągnął rękę, by położyć ją chłopakowi na ramieniu.

    Zelwees zacisnął zęby, biorąc kolejny zamach. Z całej siły przywalił napastnikowi gałęzią prosto w skroń, zostawiając na niej spore wgniecenie.

    Kalendarz wydał z siebie zduszony okrzyk, który po chwili przerodził się w demoniczne wycie. Jego twarz sczerniała, jakby pochłonął ją mrok, a oczy zalśniły jasnozielonym brzaskiem.

    — To potwór! — krzyknął Zelwees, odciągając oszołomionego Drajgonisza jak najdalej od skulonej postaci. — Musimy uciekać!

    Drajgo jakby wydarty z emocjonalnego amoku potrząsnął głową, ruszając za przyjacielem.

    Zelwees zerknął przez ramię, by zorientować się, czy zmiennokształtny wszczął pościg, lecz ten znikł. Po potworze nie pozostało nawet śladu.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro