Pokonam ich

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Zawroty głowy ledwo pozwalały Zelweesowi ustać na nogach. Chłopakowi przypomniały się wszystkie najczarniejsze chwile z ostatnich kilku dni. Najczęściej nawracały dwie wizje. Turlająca się po ziemi głowa Kalendarza oraz krew bryzgająca na wszystkie z strony z rozciętej na pół szyi mięśniaka znikały na chwilę, by ich miejsce zastąpił Drajgonisz uwięziony w czarnym kokonie. Brunet szarpał się na wszystkie strony, wrzeszcząc w agonii i rozpaczy, gdy czarne ściany miażdżyły ku kości, aż w końcu zamilkł na wieki, czemu towarzyszyła fala wypływającej z kokonu, czerwonej substancji. Jeszcze tylko chwila, a on sam dołączyłby do martwych przyjaciół.

        — Słyszysz mnie, dupku?! — Kusar chwycił Qwicka za kołnierz i jednym pociągnięciem poderwał do pozycji stojącej.

    Wrzaski tej dwójki powoli wyciągały Zelweesowi z sennego amoku, jaki ogarnął go przez niespodziewany atak Qwicka. Teraz nie był w stanie wyłapać słów, kłócących się towarzyszy. Dźwięki docierały do niego z opóźnieniem i niemalże całkiem przytłumione. Ocknął się dopiero, kiedy padł kolejny cios.

    Oczy chłopca zwróciły się ku leżącemu na ziemi Qwickowi.

    — Przestań! — krzyknął z wściekłością. Podparł się na prawej ręce i zaczął się podnosić. Wstając, chwycił za leżący nieopodal miecz, który upuścił przy pierwszym upadku.

    — Opanuj się! — błagał Kusar. — Nie wiem co się z tobą dzieje, ale nie chcę z tobą walczyć! — Mówił donośnie, ale ton głosu był łagodny i miał na celu uspokoić agresora, lecz z każdą sekundą Qwick wyglądał na coraz bardziej zirytowanego. — Powinniśmy spróbować się dogadać. Współpracujmy, tak jak wtedy, kiedy jeszcze chciałeś się ze mną zadawać. Przecież nie jesteś mi obcy, czy też...

    Mimo usilnych starań chłopaka, Qwick wręcz kipiał z wściekłości. Oczywistym było, że jego postawa prowadzi do rękoczynów, ale tego, co za chwilę miało się wydarzyć nikt nie mógł przewidzieć.

    Zelwees zamarł, kurczowo ściskając dłońmi rękojeść. Patrzył wprost na czubek zakrwawionego ostrza, wystającego z pleców Kusara. Właściciel broni wydawał się być w równie wielkim szoku, co on sam.

    Qwick z zimną krwią zamordował Kusara, by po chwili wbić w Zelweesa puste, wręcz obłąkane spojrzenie.

    — Co ty zrobiłeś? — zapytał z niedowierzaniem, nie odrywając wzroku z chłopaka.

    Zelwees był tak przerażony i zszokowany, że nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Zresztą, nie wiedział nawet co miałby powiedzieć.

    — Dlaczego? —  Spojrzenie Qwicka nagle uległo zmianie, choć wciąż brzmiał na zrozpaczonego. Gniew rosnący w oczach szatyna sprawił, iż Zelweesa ogarnął strach. Przerażenie tak wielkie, że chłopak podjął jedyną decyzję, która wydawała się w tej sytuacji sensowna. Bez słowa odwrócił się i uciekł.

    Biegł ile sił w nogach, słysząc za plecami wściekły ryk Qwicka. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że ten ruszył za nim w szaleńczą pogoń. Miał wrażenie, że szatyn całkiem postradał zmysły, co potwierdziły jego następne słowa.

    — Zabiłeś go! — Szaleńczy wrzask nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do stanu psychicznego chłopaka. Ów przeraźliwy krzyk przepełniony był rozpaczą i nieopisaną furią.

    Zelwees nie zamierzał nawet podejmować próby wyjaśnienia szatynowi prawdziwego biegu wydarzeń. Pędził przed siebie, gotów zrobić wszystko, byleby tylko oddalić się od ściągającego go szaleńca.

    Pędził przed siebie nie zważając na nic wokół. Liczył, że wróg zmęczy się pierwszy, lecz nadzieja ta była złudna. Minęło zaledwie pięć minut, a chłopak już niemal całkiem opadł z sił. Bał się spojrzeć za siebie, by sprawdzić położenie Qwicka. Wiedział, iż ten wciąż go ścigał, bo jeszcze chwilę wcześniej wykrzykiwał groźby, czy kolejne bezsensowne pytania, jak "Dlaczego go zabiłeś?!".

    Kiedy nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, a płuca zdawały się płonąć żywym ogniem, chłopak wreszcie odważył się obejrzeć. Zwolnił nieco i dla pewności zerknął przez ramię. To co zobaczył sprawiło, że jego serce na chwilę zamarło.

    Kondycja Qwicka była nieporównywalnie lepsza, niż jego przyszłej ofiary. Po długim pościgu dopadł bruneta, mając przy tym zaledwie niewielką zadyszkę. Podczas biegu dotarło do niego, iż zabicie uciekającego chłopca w tak banalny sposób, jak dźgnięcie mieczem od tyłu, to zabójstwo nie lepsze, niż to, którego Zelwees sam wcześniej się dopuścił. Życie Kusara było o wiele więcej warte, więc zasługuje na lepszą i brutalniejszą pomstę.

    Z rozbiegu chwycił bruneta za włosy, jednocześnie z całej siły wbijając mu kolano w kręgosłup. Siła rozpędu zwaliła Zelweesa z nóg, a lewa ręką Qwicka niemalże wbiła twarz chłopaka w glebę.

    — Dlaczego go zamordowałeś? — wycedził Qwick przez zaciśnięte zęby. — Bronił cię, do jasnej cholery! A ty go zabiłeś! Dźgnąłeś od tyłu, jak tchórz!

    Zelwees z trudem łapał powietrze. Jego nos bez wątpienia znów był złamany. Tym razem ból był nieporównywalnie większy, niż ten, który zadał mu swego czasu Kalendarz. Mimo to, chłopak z całych sił próbował się podnieść. Każda sekunda starań, sprawiała, iż napotykał coraz to większy opór. W końcu zdołał unieść głowę na tyle, że wróg był w stanie go zrozumieć.

    — To ty go zabiłeś — wydusił z trudem.

    Słysząc te słowa, Qwick omal nie wpadł w szał. Ponownie wyrżnął głową bruneta o ziemię. Następnie wstał i obrócił oszołomionego Zelweesa twarzą do siebie. Zacisnął pięść, by po chwili zasypać chłopca gradem ciosów. Pobił go niemalże do nieprzytomności, wykrzykując przy tym najrozmaitsze obelgi.

    — Dlaczego go zabiłeś!? — wykrzyknął po raz kolejny.

    Zelwees znalazł się w stanie pół świadomości. Kolejne pytanie przeciwnika zabrzmiało dla niego, jakby słowa dochodziły gdzieś z oddali. Przez chwilę wahał się, czy powinien odpowiedzieć, czy zamknąć oczy i oddać się w objęcia Morfeusza. Jedynie silny, tępy ból sprawiał, że nie stracił jeszcze przytomności.

    — Ty go... — Słowa przechodziły mu przez gardło, niczym brzytwy, raniąc i kłując. Każdy wydany dźwięk powodował coraz to większy ból. Chłopak jednak wiedział, że kolejne zdanie jakie wypowie zadecyduje o jego życiu, lub śmierci. — Spójrz na swój miecz.

    W oczach Qwicka płonęła rządzą mordu. Brunet coraz bardziej go irytował, a ciągłe powtarzanie w myślach o powodzie zemsty, tylko potęgowało jego gniew. Mimo tak wielkiej agresji, jaką owładnęła ciałem chłopaka, oczy mimowolnie obróciły się w kierunku broni.

    Szatyn zauważył na ostrzu świeże plamy krwi, co było przecież niemożliwe, gdyż od dawna nikogo nim nawet nie zranił. Przecież to miecz Zelweesa dosłownie ociekał krwią. Teraz jednak, leżący nieopodal oręż chłopaka był całkiem czysty.

    Qwick zamarł. Nie mógł pojąć, jakim cudem na jego broni znajduje się krew. Nie wiedział również do kogo ona może należeć. Ta racjonalna cząstka niego, podpowiadała mu odpowiedź, lecz była ona tak makabryczna, że umysł szatyna całkiem wyparł taką możliwość.

    "Przecież Kusar zginął z ręki Zelweesa" – łudził się. "Ja nie mam z tym nic wspólnego!"

    Wtedy, niczym niespodziewany piorun, poraziła go wizja. Z
Krótki obraz, niby to mgliste wspomnienie, jak w furii zatapia ostrze miecza w torsie niedawnego przyjaciela. Zaraz za opadającymi zwłokami stał przerażony Zelwees, trzymając miecz w pogotowiu. Klinga tym razem była całkiem czysta. W przeciwieństwie do jego własnej, niedawno wyszarpniętej w ciała Kusara.

    Przerażony, skoczył od tyłu, odrzucając miecz, jakby to on był źródłem napotkanej go tragedii. Nie mógł uwierzyć swoim myślom. Nie ufał samemu sobie. Najpierw głosy, później zanikająca pamięć. Czym w ogóle była iluzja, którą stworzył jego umysł? Dlaczego oskarżył Zelweesa o coś, czego sam się dopuścił? I czy na pewno to zrobił?

    Zacisnął dłonie na skroniach, krzycząc. Wrzeszczał ile sił w płucach, jakby po tym miał poczuć się lepiej. Krzykami próbował wyrzucić z siebie ból i obrzydzenie. Gardził samym sobą. Przed jego oczyma pojawiały się coraz to nowsze obrazu, ukazujące najróżniejsze sposoby, jakimi mógłby odebrać sobie życie. Widział siebie martwego, wielokrotnie ujrzał własną, samobójczą śmierć. Zobaczył to tyle razy, że aż zaczął oswajać się z tą wizją. Po czasie nawet uznał to za pragnienie, autentyczną potrzebę odebrania sobie życia.

    Powstrzymała go jedynie jego własna determinacja. Uchwycił się dawno ustalonego celu, nie zamierzając puścić. Chciał przejść grę i odzyskać wspomnienia. Pomyślał, że może dzięki temu w końcu pozna sam siebie. Liczył na ustabilizowanie się psychiki, która coraz częściej jest na skraju wyczerpania. Ponadto, planował zemstę na twórcy gry. Zamierzał go zabić w jak najbrutalniejszy sposób, by odpłacić się tym za doznane krzywdy.

    Targające nim emocje sprawiły, iż ten nie zauważył, jak leżący tuż obok Zelwees zaczyna się podnosić. Chłopak ledwo był w stanie zachować świadomość, a przez zapuchnięte oko, pole widzenia znacznie mu się zmniejszyło. Najciszej jak tylko mógł, obrócił się twarzą do ziemi. Nie mogąc przezwyciężyć bólu i wyczerpania, pozostał jedynej pozycji, jaka nie wymagała od niego więcej wysiłku. Leżąc, zaczął się czołgać w kierunku najbliższego drzewa. Kiedy wreszcie dotarł do celu, podpierając się na pniu, z trudem zdołał wstać.

    Chwiejnym krokiem ruszył w głąb lasu. Zataczał się jak pijany, odpychając się rękoma od mijanych drzew. Robił co tylko mógł, by oddalić się od Qwicka, nim ten dojdzie do siebie, choć na to prędko się nie zapowiadało.

    Qwick wrzeszczał ile sił w płucach, przyciskając dłonie do skroni. Próbował za wszelką cenę zagłuszyć głosy wydobywające się z jego głowy. Nie panował już nad własnym umysłem. Natarczywe szepty nakazywały mu gonić Zelweesa. Oskarżały chłopaka o wszystkie problemy i stan w jakim skończył szatyn. Jednak w opozycji stanął inny, niski, metaliczny charkot. Pojedynczy głos przedzierał się przez pozostałe, a to ci mówił, sprawiało, iż nastolatek powoli odchodził od zmysłów. Zdzierał gardło, krzykiem błagając, by zamilkł. Że łzami w oczach patrzył na połyskującą w świetle zachodzącego słońca klingę miecza. Chwycił rękojeść drugą ręką, celując czubkiem ostrza w swoją pierś. To miała być ostateczna, desperacka próba rozproszenia wewnętrznych głosów. Jednak powstrzymał go czyiś głos.

    — Widzę, że już całkiem ci odbija.

    Qwick opuścił miecz i z niedowierzaniem spojrzał na stojącą przed nim postać. Ubrana w długą, białą suknię dziewczyna patrzyła na niego z politowaniem.

    — Wiem co pomoże ci ochłonąć. — Riksi wyciągnęła przed siebie prawą rękę.

    Nad głową chłopaka pojawił się portal, z którego momentalnie lunął litr lodowatej wody. Qwick wzdrygnął się z zimna, na chwilę całkowicie zapominając o dręczących go problemach.

    — Co ty... — Szatyn zawahał się, zdając sobie sprawę, iż jeszcze chwila, a znów dałby się ponieść negatywnym emocjom. Znów owładnęło nim poczucie winy. Ciężar własnych błędów zwalił mi się na barki niemalże natychmiastowo i niezwykle boleśnie. W oczach chłopaka, kolory otaczającego go świata znów na chwilę wyblakły, a rzeczywistość stała się dużo bardziej bolesna, niż przeciętny człowiek może sobie wyobrazić.

    Nagle poczuł, jak grunt usuwa mu się z pod stóp. Stracił równowagę, nie do końca rozumiejąc dlaczego. Po sekundzie zanurzył się w równie lodowatej wodzie, jak tej, którą przed chwilą oblała go Riksi. Tym razem jednak było jej dużo więcej. Zaszokowany począł wiercić się na wszystkie strony, młócąc rękoma wodę, jakby to miało w czymkolwiek pomóc

    Nie potrzebował wiele czasu, by zrozumieć, że jeszcze parę sekund i najzwyczajniej utonie. Desperacko walczył o życie, próbując wydostać głowę na powierzchnię. Przez tą całą szarpaninę szybko opadł z sił. Zamknął oczy, czując jak powoli traci kontakt z światem. Nim jednak na dobre stracił przytomność, woda niespodziewanie znikła, a on sam wyrżnął plecami o ziemię.

    — I jak? Już lepiej? — Słowa Riksi ledwo do niego dotarły. Słyszał je stłumione i niewyraźne, lecz wciąż były wystarczająco zrozumiałe, by go zirytować.

    — Co ty sobie myślisz? — wydyszał, próbując brzmieć groźnie. Przez tę całą terapię szokową, jaką zafundowała mu dziewczyna, na chwilę kompletnie przestał myśleć o zdarzeniach sprzed kilku minut. Prawdopodobnie, gdyby nie walka o życie w rzece, teraz odchodziły od zmysłów. Niedawna trauma wciąż mocno odbijała się na jego psychice, lecz teraz był wstanie zachować poczytalność.

    Riksi uśmiechnęła się arogancko, patrząc na chłopaka z niekrytą satysfakcją. Odczekała chwilę, aż ten dojdzie do siebie.

     Qwick w końcu podniósł się do pozycji siedzącej.

     — Widzę, że jednak coś to dało — stwierdziła. Swoje przypuszczenia opierała na tym, że minęło już półtora minuty, a szatyn nadal nie próbował jej zabić. — To dobrze. Nie chciałabym patrzeć jak umierasz, będąc tak blisko celu.

     — Dlaczego? — Qwick podniósł się, podparty o najbliższe drzewo. Wciąż odczuwał tępy ból, idący od skroni, przez całą czaszkę.

    — Co dlaczego?

    Qwick spojrzał dziewczynie prosto w oczy, wzrokiem, który wyrażał jednocześnie gniew i nieufność, pomieszane z wdzięcznością.

    — Dlaczego mi pomagasz? — zapytał. — Dlaczego akurat mi? W prawdziwym świecie jesteśmy sobie w jakiś sposób bliscy?

    Słysząc to, Riksi omal nie parsknęła śmiechem.

    — Nie wyobrażaj sobie za dużo — skarciła go rozbawiona. — Nasza relacja ogranicza się do powitania i wymiany paru zdań. Szczerze mówiąc, to w realu nawet za sobą nie przepadamy.

    Odpowiedź nieco zaskoczyła Qwicka. Przed chwilą był niemalże pewny, iż są ze sobą w jakiś sposób powiązani. W końcu mogli być rodziną, bądź nawet przyjaciółmi, ale dziewczyna wszystkiemu zaprzeczyła.

    — Więc dlaczego? — dopytywał.

    — Bo masz strasznego pecha — odparła wesoło. Sprawiała wrażenie, jakby cała ta sytuacja napawała ją satysfakcją. — Uznałam, że jeśli choć trochę ci pomogę, to nic się nie stanie.

    Qwick na chwilę zamarł. Od początku był przekonany, że jedyną osobą, która decyduje o jego losie jest on sam. Myśl, iż jest w stanie przeciwstawić się twórcy gry i samodzielnie przetrwać, pomagała mu nie podupaść na duchu. Natomiast teraz okazuje się, iż żyje tylko i wyłącznie dlatego, że dziewczynie zrobiło się go żal, więc postanowiła mu pomóc.

    — Więc uratowałaś mnie tylko dlatego, że idzie mi gorzej od innych — podsumował, nie dowierzając w własne słowa. Taki powód jest wprost irracjonalny! Powinno pomagać się silniejszym. Słabych i tak dopadnie selekcja naturalna. Po co więc pomagać jakiemuś pechowcowi?

    — Gorzej? — zdziwiła się Riksi. — Jak dotąd, radzisz sobie lepiej od martwej już połowy graczy. Szczerze mówiąc, jesteś moim faworytem.

    Qwick spojrzał dziewczynie prosto w oczy, poszukując choćby najdrobniejszych oznak fałszu. Jednak nic takiego nie znalazł, co mogło oznaczać, że mówiła prawdę. On faworytem? Przecież cały czas coś idzie nie po jego myśli. Jedynie udała mu się zemsta na Patrixie. Nawet najbliższym przyjaciołom dał umrzeć. Ba, jednego własnoręcznie zamordował. Świetny wybór faworyta.

    Jednak poprzednie zdanie zwróciło jego uwagę jeszcze bardziej, niż ostatnie.

    — Martwa połowa graczy?

    — Owszem — przytaknęła Riksi. — Ty zabiłeś dziewiątego.

    Dziewiątego? Szatyn policzył na szybko liczbę przeciwników. Sześć trzyosobowych drużyn, daje łącznie osiemnastu graczy. Czyli na tę chwilę zostało tylko ośmiu rywali. Równa połowa zawodników nie żyje.

    — Czyli jestem już krok od zwycięstwa! — Zagryzł wargę z ekscytacji. Ośmiu wrogów. To przecież ostatnia prosta do zwycięstwa. Tak mu się przynajmniej wydawało.

    — Nie podniecaj się tak. — Surowy ton Riksi szybko sprowadził go na ziemię. — Krok od zwycięstwa? Teraz zaczyna się prawdziwa gra. Połowa zginęła, a druga zdołała się zaadoptować. Niebawem przyjdzie ci walczyć z najsilniejszymi oraz najsprytniejszymi rywalami, jacy trafili na tę wyspę.

    Qwick niechętnie musiał przyznać, że dziewczyna ma rację. On sam przeżył tylko dzięki jej pomocy. W innym wypadku zeżarłyby go potwory. Tymczasem reszta poradziła sobie bez pomocy osób postronnych. Być może niektórym się zwyczajnie poszczęściło, ale większość po prostu jest silniejsza od niego.

    Spojrzał na swoją metalową dłoń - największy dowód jego słabości. Dał odciąć sobie kończynę, lecz dzięki protezie, teraz jest w stanie nadrobić wcześniejsze braki. Zacisnął stalowe palce, przysięgając sobie w duszy, że od teraz nie pozwoli sobie na żadną porażkę.

    — Pokonam ich — oznajmił stanowczo. — Pokonam ich wszystkich i zwyciężę w tej chorej grze.

    — Wszystkich? — zapytała rozbawiona Riski. — To będzie raczej trudne.

    Qwick nie przyjął się jej uszczypliwym komentarzem. Był zbyt zajęty rozmyślaniem nad wydarzeniami sprzed chwili. Zamordował byłego przyjaciela i omal nie oszalał. Owe szaleństwo jednak niekoniecznie zaliczało się do jego słabości. W końcu odnalazł w sobie potężną siłę, która pozwoliła mu dopaść Zelweesa mimo zmęczenia. Pozbył się wszelkich skrupułów, mordując przeciwnika. I właśnie takiej siły oraz bezwzględności będzie potrzebował w dalszej rozgrywce.

    — Zamorduję każdego, kto ośmieli się stanąć mi na drodze — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Zaczynając od BigKrzaka.

    Chłopak podszedł do leżącego w trawie miecza i podniósł go. Spojrzał na zakrwawione ostrze z satysfakcją. To właśnie nim wyrżnie wszystkich swoich wrogów. Pora by przekłuć słabość w siłę. Nadchodzi czas zemsty.                

Koniec
Ciąg dalszy nastąpi

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro