Spójrz!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 

     Licząca ponad trzydzieści żywych trupów horda zombie pokonywała właśnie kolejną wydmę. Napędzani żądzą krwi, wytrwale przemierzali pustynię, poszukując pożywienia, a teraz, gdy już dostrzegli swoją ofiarę, ukrywającą się za piaskową zaspą, już niemal nic nie zdołałoby ich powstrzymać.

     Część zombie wdrapało się na wydmę i zaczęło wypatrywać chłopaka, lecz ten jakby rozpłynął się w powietrzu. W grupie zapanowało niemałe poruszenie. Umarlacy przepychali się między sobą, by jak najszybciej dotrzeć na zaspę lub zostawali spychani z jej szczytu przez tych, którym właśnie udało się wdrapać.

     Choć potwory te pozbawione zostały umiejętności myślenia, instynktownie zdawały sobie sprawę, że chłopak nie mógł tak szybko uciec z pola ich widzenia, wszak wydma była na tyle wysoka, że widać z niej było ponad kilometr kwadratowy pustyni.

     Horda ruszyła przed siebie, poszukując uciekiniera. Zombie parły powoli do przodu, popychając siebie nawzajem.

     Ciszę nocną rozpraszały donośne powarkiwania, zmierzających donikąd potworów. Grupa nieumarłych coraz bardziej oddalała się od miejsca, w którym to poszukiwany blondyn zniknął im z oczu, gdy z pod piasku wychynęła czyjaś ręka. Nie była to pozbawiona mięśni i tkanek, szkieletowa kość, ani, należąca do jednego z zombie, doszczętnie przegniła kończyna, ani nawet jedno z pajęczych odnóży, tylko zwykłe ludzkie przedramię. Chwilę później, w ślad za ręką wynurzył się cały tors oblepionego piachem nastolatka.

     Evver wypluł z ust słomkę, przez którą oddychał, będąc ukryty pod grubą warstwą piasku. Rozejrzał się energicznie. Horda potworów zdążyła już zniknąć mu z pola widzenia. Westchnął z ulgą i powoli wygrzebał resztę ciała z piaskowej zaspy.

     Kiedy już uporał się z wyjściem na powierzchnię, zaczął otrzepywać ubrania, wyklinając całą pustynię i panujące na niej warunki.

     — Cholera — mruknął do siebie, gdy zdejmował koszulkę. — Mam piasek w miejscach, których istnienia nawet nie podejrzewałem.

     Pewny, że jest tu całkiem sam, szybko opuścił spodnie do kolan. Następnie zdjął z tyłka bokserki, by wysypać z ich wewnętrznej strony nadmiar piasku.

     Nagle usłyszał za swoimi plecami cichy, gardłowy charkot.

     Pośpiesznie założył spodnie z powrotem, jednocześnie obracając się w kierunku, z którego dochodziły owe dźwięki. Gdy zobaczył to, co je wydawało, zamarł.

     W jego stronę, wymachując wyciągniętymi przed siebie gnijącymi rękoma, szedł człowiek – jeśli można tak to coś nazwać. Z lewej strony jego głowy zwisał gruby, zeschnięty płat skóry, ukazując nagą czaszkę oraz tę część oka, której normalnie nie widać. Podziurawione ubrania poplamione miał zaschniętą krwią, a wystające spod rękawów ręce spowite zielono – fioletowym nalotem. Miejscami brakowało na nich kawałka skóry, przez co dało się dostrzec jego sczerniałe od zgnilizny i brudu kości.

     Ciało ohydnego monstrum wyglądało, jakby było w piątym miesiącu rozkładu. Cuchnęło równie odrażająco.

     Wyglądało na to, że jeden z zombie, z nieznanych nikomu powodów, odłączył się od grupy żywych trupów.

     Gdy odrażający stwór zbliżył się do Evvera na odległość zaledwie paru metrów, rozdziawił pozbawione warg usta z zamiarem zatopienia pożółkłych zębów w ramieniu chłopaka, lecz ten momentalnie odskoczył i bez zastanowienia rzucił się do ucieczki.

     Serce łomotało mu w piersi tak mocno, jakby miało zaraz wyskoczyć chłopakowi z piersi. Przerażony, biegł przed siebie, nie zważając na nic. Zalegający mu w obuwiu piasek momentalnie przestał mu przeszkadzać. Nie zwrócił nawet uwagi na panujący wokół chłód. Zapomniał również o leżącej na ziemi koszulce, którą sam wcześniej zdjął i porzucił na widok zombie.

     Oglądał wiele filmów z tymi potworami w rolach głównych, lecz żaden choć w malutkim stopniu nie odzwierciedlał tego, co on przeżył podczas tak krótkiego spotkania z umarlakiem. Wiedział, że tej chwili nie zapomni jeszcze przez długie lata.

     Tymczasem:


     Hawajek zatopił miecz w piersi jednego z napotkanych niedawno zombie.

     — Odrażające — powiedział, patrząc z obrzydzeniem na wypływającą z ciała poczerniałą, gęstą maź.

     — W dodatku śmierdzi — przytaknął Hiszpan i zmarszczył nos.

     — O tym między innymi mówię — mruknął blondyn i wbił ostrze broni w mostek martwego potwora.

     Hiszpan westchnął cicho, wpatrując się w częściowo przysłonięty obłokami chmur księżyc. Miał wyrzuty sumienia przez zniknięcie Evvera. Gdyby nie zostawił go na pastwę losu, ten wciąż byłby z nimi. Chociaż miał powód, by to zrobić. W końcu ratował Hawajka, a to również było nie lada wyczynem.

     — Powinniśmy jeszcze go poszukać — oznajmił.

     Hawajek wyjął miecz z truchła własnoręcznie zamordowanego potwora i schował broń do ekwipunku.

     — Szkoda czasu — stwierdził. — Pustynia jest ogromna. Nie uda nam się go znaleźć i jeszcze sami zabłądzimy.

     Hiszpan nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał.

     — Więc co? Planujesz go tak po prostu zostawić samemu sobie?!

     Blondyn wziął głęboki wdech, by po chwili ze świstem wypuścić powietrze z płuc.

     — Po pierwsze — zaczął ostrożnie. — Nikt nie kazał mu odłączać się od grupy. Po drugie, nawet jeśli żyje, szanse na znalezienie go są naprawdę bardzo małe...

     — Ale wciąż są — wtrącił Hiszpan.

     — Po trzecie — kontynuował chłopak. — Evver jest w miarę inteligentny. Być może zdaje sobie sprawę z sytuacji, w której się znalazł i teraz kieruje się na wschód, tam, gdzie początkowo zmierzaliśmy.

     — To by miało sens — przyznał blondyn, udając zamyślenie. — Gdyby Evver nie był skończonym debilem.

     Hawajek lekko przechylił głowę i przyjrzał się rozmówcy, lekko marszcząc brwi.

     — Przyganiał kocioł garnkowi.

     — Co? — zdziwił się Hiszpan. — Jaki kocioł? Masz coś do żarcia?

     Hawajek pokręcił głową ze zrezygnowaniem.

     — No debil...

     Blondyn już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale w tym samym momencie usłyszał ciche powarkiwanie rozlegające gdzieś wokół nich. Rozejrzał się zdezorientowany, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego.

     Warczenie ponownie się rozległo, powodując u Hiszpana ciarki na całych jego plecach aż po kark. Dźwięk zdawał się wydobywać bardzo blisko nich, jakby jego źródło stało obok chłopców.

     Hiszpan cofnął się o dwa kroki, przeczesując piaskowe wydmy wzrokiem.

     — Słyszałeś to? — zapytał przerażony. — Zombie.

     — Mhm... — Hawajek uniósł lewą brew i przyjrzał się towarzyszowi.

     — Wygląda na to, że jest pod nami — kontynuował Hiszpan. — Musimy uciekać, zanim...

     — To był mój żołądek, kretynie — przerwał mu Hawajek.

     Blondyn zamarł, po czym spojrzał na chłopaka tępym spojrzenie.

     — Że co?

     — Jestem głodny — wyjaśnił Hawajek. — Burczy mi w brzuchu.

     W bladym świetle księżyca chłopak dostrzegł rysujący się na twarzy Hiszpana lekki rumieniec.

     — Eee... Chodźmy już — zaproponował zmieszany blondyn.


     Kilka godzin później:

      Hawajek, ledwie powłóczywszy nogami, wciąż uparcie szedł do przodu. Z minuty na minutę robił się coraz bardziej głodny. Lodowaty wiatr smagał mu policzki, sypał piachem prosto w oczy i usta. Chłopak zaczynał mieć problem ze stawianiem kolejnych kroków. Wycieńczenie ostro dawało mu się we znaki. Marzył tylko o dotarciu do jakiegoś ciepłego miejsca, w którym mógłby coś zjeść. Chciał również zrobić dłuższy postój, ale wiedział, że przy panujących tu warunkach nie jest to najlepszym pomysłem. Za około półtorej godziny wzejdzie słońce i pustynia na ponów stanie się gorącym piekłem, a jego organizm już by tego nie zniósł.

      Zerknął przez ramię na wlokącego się za nim Hiszpana. Chłopak wyglądał na równie zmarnowanego, co on sam. Szedł, chwiejąc się na nogach i starał się zachować niewielką odległość od swojego towarzysza, by przypadkiem nie stracić go z oczu, lecz słabsza kondycja fizyczna blondyna sprawiała, że został on nieco z tyłu.

     — Nienawidzę tego miejsca — mruczał pod nosem Hiszpan. — Nienawidzę... Pieprzona pustynia.

     Miał serdecznie dość nie tyle pustyni, co całej tej gry. Był zmęczony, głodny i znudzony. W końcu, ile można błądzić, będąc zanurzonym po kostki w cholernym piasku? W dodatku co jakiś czas spotykał na swojej drodze jakieś potwory. Najczęściej były to samotnie wędrujące zombie oraz absurdalnie przerośnięte pająki, ale też dwa razy na ich drodze stanął żywy kościotrup.

     Od tych ostatnich chłopcy ratowali się ucieczką, a z poprzednimi Hawajek rozprawiał się za pomocą swojego nowego nabytku – lekkiego, żelaznego miecza.

     Obaj blondyni zdawali się zapomnieć już o samotnym, zagubionym Evverze, który kilka godzin temu przepadł bez śladu. Zupełnie, jakby chłopak nigdy nie istniał.

     Z braku lepszych zajęć Hiszpan próbował odgadnąć zamiary twórcy tej gry względem jego samego. Może był jednym z osiemnastu obiektów jakiegoś chorego cyber – eksperymentu? Albo wcześniej, jeszcze zanim tu trafił, zatrudnił się jako tester tego typu gier i usunęli mu pamięć tymczasowo. Tylko po co?

     Z zamyślenia wyrwał go głos Hawajka.

     — Spójrz! — krzyknął chłopak, po czym wskazał przed siebie palcem. Był czymś wyraźnie poruszony. Sprawiał wrażenie, jakby całe zmęczenie momentalnie go opuściło.

     Hiszpan spojrzał w wskazanym kierunku i zamarł. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Czyżby kolejna fatamorgana? Nie, jeśli to miraż, to dlaczego Hawajek też to widzi?

     Tym razem jednak to nie był żaden miraż. Rysujące się w oddali drewniane dachy były prawdziwe. Dotarli do wioski.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro