Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

[...] frank odłożył zawinięty w rurkę naleśnik, jakby właśnie przestał mu smakować.

— piąty lipca. o kurczę, że też o tym nie pomyślałem...

— hej, stary, wyluzuj – powiedział leo. – jesteś kanadyjczykiem, nie? nie oczekuję od ciebie prezentu na święto niepodległości... no chyba, że chcesz mi go dać.

— nie o to chodzi. moja babcia... zawsze mówiła, że siódemka to nieszczęśliwa liczba. liczna widmowa. nie była zadowolona, kiedy jej powiedziałem, że w tej misji weźmie udział siedmioro półbogów. a lipiec to siódmy miesiąc.

- no tak, ale... - leo nerwowo postukał palcami w stół. nagle zdał sobie sprawę, że wystukuje alfabetem morse'a ,,kocham cię", jak to robił porozumiewając się ze swoją mamą. byłoby bardzo kłopotliwe, gdyby jego przyjaciele znali alfabet morse'a. - ale to zwykły przypadek, nie?

mina franka nie wskazywała na to, że przyznaje mu rację, jednak jego bardziej zaintrygowały oczy hazel. przepełnione tak wieloma emocjami naraz, że miał wrażenie, że zaraz się rozpłacze.

***

leo kiedy wracał do maszynowni ze swojej wachty, rozmyślał nad całym dzisiejszym dniem. nad tymi małpimi stworzeniami, nad wenecją i nad wzrokiem hazel podczas obrad. jakby wiedziała coś, czego nie wiedział on. to było irytujące uczucie. nie wiedzieć czegoś na swój temat, czegoś co wydawało się oczywiste.

— wszystko w porządku leo? – spytał jason, przechodzący obok niego. dopiero teraz zdał sobie sprawę, że stał chwilę bez ruchu na korytarzu.

— ta. myślę o wszystkim co się dzieje.

— też martwię się o percy'ego i annabeth. ale oni są silni. dadzą sobie radę.

— muszą. dla dobra... całej ludzkości.

— wierzę w nich.

— ja też – odpowiedział, a po tej krótkiej wymianie zdań rozeszli się do swoich pokoi.

nerwowo bawiąc się paczką miętówek w rękach, valdez szukał klucza od maszynowni. potem zobaczył hazel, która stała przed nim.

— możesz na chwilę przyjść do mnie? chcę porozmawiać.

— coś się stało?

— tak jakby. wejdź – otworzyła mu drzwi, po czym usiedli razem na łóżku. leo bardzo uważnie przyglądał się mimice twarzy dziewczyny. była po części zła, po części smutna, a po części... na jej twarzy malowało się poczucie ulgi. chciał zrozumieć o co chodzi. chciał wiedzieć czy coś się stało przez niego, czy zrobił coś źle, czy obwinia go za coś. patrzenie w złote oczy hazel, tak ostatnio skomplikowane nie pomagało. była taka... odrealniona. oddalona myślami. widział ją już w takim stanie. i to więcej niż raz. ale zawsze powodowała to przeszłość. ludzie z jej przeszłości, wydarzenia, wspomnienia, problemy z utrzymaniem się w tym świecie. teraz jednak martwił się, że wina leżała po stronie teraźniejszości. a konkretnie po jego stronie.

— o co chodzi? to znowu mój pradziadek? szczerze myślałem, że mamy to za sobą.

— posłuchaj mnie przez chwilę. absolutnie nie chodzi o to. to nawet nie jest powiązane.

— och. czyli coś zrobiłem?

— daj mi dojść do słowa, proszę.

— już, oczywiście.

— leo, teraz nie rób sobie żartów. bądź poważny. i szczery. jakkolwiek to nie zabrzmi, co czujesz do franka? – spytała, a jego cały świat stanął. oczywiście, że o niego chodziło. mógł się domyślić. dziwne było dla niego, że hazel w ogóle go o to pytała. był dla niego tylko przyjacielem. to, że czasami serce biło mu szybciej na jego widok, albo gubił się w słowach i próbował wychodzić żartami z trudnych rozmów przeprowadzanych tylko z nim było spowodowane stresem. to przez gaję, gigantów, wszystkie te potwory i to, że znajdowali się na ogromnym statku. nic więcej.

czasami po cichu marzył o jego oczach. oczach, które zawsze wypełnione były tymi radosnymi, ale też odważnymi iskrami. oczy franka były skarbcem. im dłużej w nie patrzył, tym więcej bogactw w nich znajdował. lubił sobie wmawiać, że czasami zhang patrzył na niego w miłością. czysto przyjacielską oczywiście! lubił też tonąć w jego wzroku. po prostu sekretnie przyglądać się. kilka razy podczas rozmów patrzyli sobie w oczy i leo chciał wtedy wskoczyć do oceanu, w każdym pozytywnym sensie tego stwierdzenia.

ale frank zhang był dla niego tylko i wyłącznie przyjacielem. nawet nie przyjacielem. kolegą z misji.

— no przyjaźń. czy tam jakieś koleżeństwo.

— możesz być ze mną szczery. nie zranisz moich uczuć – chłopak bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, że frank i hazel byli razem. co było tylko kolejnym dowodem, że nawet jeśli w jakimś alternatywnym wszechświecie chciałby z nim być, nie mógłby dopuścić do rozpadu ich związku.

fakt, wszyscy na pokładzie zauważali, że oddalali się oni od siebie. ograniczyli kontakt fizyczny praktycznie jedynie do przybijania sobie piątek i przytulania się raz ja jakiś czas. ale to nic nie znaczyło. może to też przez stres? albo przez nadmiar obowiązków?

— czemu myślisz, że jestem nieszczery? – spojrzała na niego i westchnęła. w rękach obracała jakiś kryształ.

— patrzysz na niego jakby był ósmym cudem świata. oczy dużo mówią. zachowujesz się też przy nim inaczej niż przy reszcie. jesteś cały czas spięty przy nas, taki... jak w swojej bańce. a przy franku bardzo dobrze widać, że jesteś sobą. on nie przebija tej bańki, on jest jej częścią. zdrobniłeś jego imie na więcej sposób, niż myślałam, że jest możliwe. poza tym, wystukałeś dzisiaj do niego ,,kocham cię".

— znasz kod morse'a?

— nie, strzelałam. słuchaj, ja naprawdę nie poczuję się źle, chcę tylko wiedzieć co czujesz i myślisz - powiedziała łagodnie. nie chciał żeby miała wobec niego jakieś podejrzenia. cieszył się ich związkiem. przynajmniej starał się, bo oni dużo dla niego znaczyli. szczególnie frank. nigdy nie chciałby, żeby frank był smutny. a szczególnie przez niego. nie wiedział czy mógłby sobie to wybaczyć.

— ja to doceniam, serio. ale ja jestem hetero – po tych słowach spojrzała na niego wzrokiem, który był definicją 'żartujesz sobie ze mnie?'. uniosła brwi. wiedziała, że po prostu zmyślał cokolwiek. chciał skończyć te konwersację i wrócić do tego co było dawniej.

— a ja jestem tramwajem. proszę, chcę tylko szczerej odpowiedzi na to pytanie... – to zadziałało na niego jak czaromowa piper. połączył wszystko w jedno. hazel miała rację. zatrzymał się w miejscu, jak zamrożony. oczy franka, jego malinowe usta, jego melodyjny głos, jego ciepłe dłonie i zaufanie jakim obdarzył leo. to, że faktycznie okazywał zainteresowanie temu, co mówi latynos i zawsze go rozumiał. to, że kiedykolwiek faktycznie mu na nim zależało. niczym puzzle wszystko układało się w jego głowie. – w sumie to wiesz co, już cokolwiek powiesz. żadne z nas nie ma siły tego ciągnąć- – przerwał jej zanim zdążyła skończyć.

— ja... jestem zakochany w franku.

is it cool that i said all that?
is it chill that you're in my head?
'cause i know that it's delicate

a/n: CO MYSLIMY O TYM, BO MI SIE TROCHE NIE PODOBA...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro