2. ZŁODZIEJ

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niczego nie posiadam i niczego nie pragnę. Dlatego kradnę. Próbuję w ten sposób zająć swe myśli.

– Khael


Czarny niczym noc potwór sunął przez nieboskłon niczym wielki drapieżnik, połyskując igłami o wielu barwach przy każdym ruchu skrzydeł. Jako jeden z licznych koszmarów Mistrza, przemieszczał się przez rzeczywistość na krawędzi zmysłów oraz poznania, będąc niczym sen na jawie, którego nikt nie widział lub nigdy nie pamiętał. Żadne ludzkie oko nie mogło go dostrzec, a ucho usłyszeć. Zupełnie jakby w ogóle nie istniał. Stwór przeczesywał swymi jastrzębimi patrzałami pola i mniej uczęszczane ścieżki w poszukiwaniu jednego z pionków Mistrza ­– człowieka o szemranej historii oraz moralności, który miał posłużyć jako punkt zapalny wielkich wydarzeń w Imperium Faldeii. Był bowiem ostatnim składnikiem, swoistym punktem zwrotnym historii, mającym pogrążyć tę część kontynentu w chaosie, jakiego ludzie i wszystkie żyjące istotny dotychczas nie zaznały.

Supvaarel, Pycha, doskonale znał rozkazy swojego pana, jednak podchodził lekko do powierzonego zadania, jakby zapewnienie bezpieczeństwa jednemu człowiekowi nie stanowiło wyzwania. Uważał bowiem, że narodził się do wyższych celi, niż opiekowanie się żałosnym człowiekiem. Lihpifilien, Pożądanie, mieli dołączyć do misji i poprowadzić ją dalej, gdy człowiek o szarych oczach przekroczy progi pobliskiej wsi, lecz do tego czasu Supvaarel musiał powstrzymywać swój zapał i chęć mordu. Przy jednej pełnej pogardy i wyrzutów myśli, w głowie Sługi odezwał się głos Mistrza:

SUPVAARELU, FRUSTRACJA TĘPI ZMYSŁY.

­ Wiem, ojcze ­ odparł stwór – odparł w myślach koszmar. – Pragnę jedynie kogoś wypatroszyć i skosztować ciepłej krwi, nim wyruszę dalej.

JESZCZE TROCHĘ. WKRÓTCE BĘDZIESZ MIAŁ OKAZJĘ UCZTOWAĆ NA KILKU ŚMIERTELNIKACH.

Supvaarel uśmiechnął się, bowiem Mistrz znał przyszłość. Pan kreował ją przecież od stuleci rękoma swoich Sług wedle egoistycznego życzenia. Supvaarelowi zaś chodziło tylko o jedną rzecz, pragnął poczuć się docenionym oraz zauważonym, nawet w obliczu jego zmiennych humorów. Wypełnianie rozkazów upadłego półboga spełniało tę potrzebę do cna.

Niebo przybierało mozolnie zmierzchową opończę. Południowo-zachodni, przyjemnie chłodny wiatr niósł ukojenie w ten jakże parny dzień czterdziestego siódmego Ridare, czasu rozrostu, 1207 roku. Dawno nie zdarzyło się, aby to o tej porze roku temperatura powietrza była aż tak wysoka. Leniwe chmury kłębiły się, przybierając rozmaite kształty; trawy uginały się i falowały niczym wzburzone morze. Ciężkie powietrze zapowiadało zbliżającą się burzę, niosącą ze sobą obfite opady, tak bardzo upragnionych przez mieszkańców wsi Beez, czyli osady leżącej w urokliwej, szmaragdowej dolinie na zachodzie Imperium Faldeii. Nawet dziadowie i babki nie pamiętały tak odległych czasów, gdy pierwsze deszcze gościły tak późno w tej zapomnianej przez Bóstwa prowincji.

Od zachodu zieloną nieckę oddzielały od morza Mgliste Góry. Swą nazwę zawdzięczały szarym, niesionym od zachodu i południa przez niezmienne prądy powietrza chmurom, które opadały na zbocza niczym ciężki całun. Od wschodu zieloną nieckę zamykała rzeka Bystra granicząca z lasem Kazahdel. Zaś w samym lesie biegł jeden z głównych traktatów handlowych północnej części Nowego Imperium, wijąc się dalej w głąb lądu aż do odległych krain słynących z kupieckich opowieści. Supvaarel wypatrzył cel swojej podróży opodal jednego z rzadziej uczęszczanych szlaków. Mężczyznę, który nosił imię Khael.

Nowe życie, nowy początek! – zakrzyknął w duchu Khael, idąc ubitą, wiejską drogą i wkraczając do Beez. Jego szare oczy lśniły jak nigdy dotąd, mimo iż nad jego głową krążył koszmar niepodobny do niczego.

Domy po lewej zdawały się chylić pod ciężarem strzechy, a białe wapno dawno straciło swój blask. Gdzieniegdzie drogę zdobiło krowie łajno, zapraszając na wyżerkę swym zapachem wszystkie okoliczne muchy. Płotki wokół domostw, niczym starcze, połamane zęby, oddzielały poszczególne podwórza. Tu i ówdzie przemykało stadko rozgadanych kur, przechwalając się tym, ile jajek zniosły. Tak na zaś, żeby był ostatnią w kolejce do rosołu.

No, Khael, lepiej chyba być nie mogło – powiedział do siebie przepełniony optymizmem szarooki mężczyzna.

Przystanął przed gospodą, wpatrując się w szyld – taki skrzypiący, obdarty oraz błyskający wyblakłymi literami, które układały się w słowa: „Świński ryjec".

Mało zachęcająca nazwa – pomyślał, poprawiwszy wór na plecach. Mimo niechęci wszedł do środka. We wnętrzu powitał go względny porządek. W samym środku holu stały długie ławy, szerokie i lepiące się od resztek miodu. Krzesła, czy może raczej stołki, ułożono w równe rzędy, czekając tylko na gości dzisiejszej wieczerzy. Po karczmie krzątała się dziewczyna, taka troszeczkę pulchna, obdarowana przez naturę szerokimi biodrami. Z miotłą i szmatą w ręku przecierała kolejno zafajdolone meble. Kasztanowe włosy tańczyły w rytm skrzypiącej podłogi, kiedy dziewczę nuciło pod nosem wiejską przyśpiewkę. Opasła tunika i granatowa spódnica zaszeleściła, a Khael podążył za nią wzrokiem.

Nie brzydka, ale po tej szlachciance... Cóż, raczej mało apetyczna.

Niedługo później Supvaarel wylądował opodal okna gospody i przycupnął niczym wielki sęp, osłonił się skrzydłami z igieł. Obserwował mężczyznę, nie mrugnąwszy nawet oczyma. Ludzie dookoła zdawali się go nie dostrzegać, mimo iż mierzył ponad sześć stóp wysokości. Zdawałoby się, że opatulała go cieniutka warstwa mydlanej powłoki, która tłumiła wszystkie dźwięki, a jego postać wtapiała w otoczenie, niczym sowę wyglądającą z dziupli.

– Przepraszam, piękna, czy macie może jakieś wolne łóżka? – zapytał Khael, wytrącając z transu dziewczynę o złotych oczach.

Ta mrugnęła kilka razy, nie wierząc, że ktoś pojawił się w karczmie na kompletnym zadupiu, i to przed porą wieczerzy

– Tatko! – zawołała bez krzty gracji. – Ktoś przyszedł! Podróżny jakiś! O pokój pyta!

Z czeluści gospody wyłonił się człek, krępy i opasły, o twarzy godnej nazwy obejścia. Z początku nie był za bardzo rozmowny, jednak, ujrzawszy srebrną monetę, zaraz się rozpromienił. Oznajmił przybyszowi, iż jeden z pokoi stoi wolny i czym prędzej wskazał kierunek. Sam pokój, jak to na prawdziwą wiejską karczmę przystało, wyglądał mizernie – skrzypiący od słomy siennik, wiadro, mała lampka na olej, podłogi i ściany zjadane przez korniki. No i okno, małe, ale wystarczająco duże, aby się przez nie przecisnąć. Ten fakt najbardziej liczył się dla Khaela. Po cóż wygody, gdy człowiek nie miał zamiaru z nich korzystać.

Gdy gospodarz zostawił go samego, Khael naprędce wyciągnął z wora kawałek materiału oraz małą fiolkę z przezroczystym płynem. Namoczył bawełnianą chustkę, rzucił ją w kąt i wrócił do głównego pomieszczenia gospody.

W karczmie panował coraz większy harmider. Chłopi poczęli zjeżdżać z pól i pastwisk. W jednej chwili motłoch oblegał wszystkie krzesła i ławy. Khael zasiadł przy jednym ze stołów. Wypatrywał nieprzyjaznych spojrzeń, jak przystało na rasowego złodzieja, jednak takowych nie wychwycił. Ktoś wyciągnął małą piszczałkę, rozbrzmiała muzyka, niby wizg polnej trawy. Polano rozwodnione piwo, które przypominały raczej szczyny, niż prawdziwy trunek. Natomiast Khael lustrował po kolei zgromadzonych, zakasując rękawy bawełnianej koszuli. Pieniądze, krzyczało jego drugie ja, gdy przyuważył kogoś ze zbyt pękatym mieszkiem.

Pieniądze. Pieniądze. A pieniądze trzeba kraść. Ale nie dzisiaj – powtarzał sobie, rozmyślając o swoim ostatnim napadzie.

Ile było planowania, jak wilce musiał się natrudzić. Wysiłek popłacił, oj, bardzo popłacił. Nowe życie, pełne przepychu i wystawnego spokoju, czekało za rogiem, mrugając przyjaźnie oczami niczym dwie złote monety. Rozmyślał o tym, jak jego dotychczasowa, bezkształtna egzystencja wkrótce miała się rozświetlić. Teraz należało wmieszać się w tłum i nie wychylać za bardzo nosa. Przynajmniej póki nie zapadnie noc.

Wędrował daleko w swoich wyobrażeniach, gdy u progu karczmy pojawił się człowiek średniej postury. Jego brodę i brwi, przez wzgląd na kolory i ich rozmieszczenie, przypominały popiół o różnych odcieniach; ciało skrywało się pod zniszczonymi szatami, których czerń dawno straciła swoją głębię. Oczy przybysza, które widziały zapewne wiele, były mętne, jakby przesłaniała je mgła. Ów jegomościa widywano już w okolicy i nosił miano włóczęgi, barda, czy też bajarza. Gdy witał w te strony Faldeii, w karczmach rozbrzmiewały niesamowite wieści i opowieści, których rzetelność pozostawiała wiele do życzenia. Bywalca znano jednak przede wszystkim z wierszy i pieśni, recytowanych ochoczo, gdy któryś z obecnych sypnął miedziakami lub postawił kufel z trunkiem, by starzec zwilżyć gardło.

Khael z zainteresowaniem obrócił się w stronę gościa, wyczekując rozwoju sytuacji. Wiedział, czego można się spodziewać po starcu ­ już niegdyś widywał go w okolicy, a wygłaszane przezeń poematy i wieści chłonął z ciekawością oraz zafascynowaniem. Gdy bajarz przycupnął wreszcie wewnątrz gospody, podekscytowanie oraz poruszenie zgromadzonych dało radę dostrzec gołym okiem. Siedzący w kącie chłop dał znak gospodarzowi, aby uraczył przybłędę chmielem i strawą, sypiąc przy tym miedziakami. Właściciel obejścia szybkim krokiem wyłożył na stół mały dzban z piwem, zupę z pora, suchy chleb i odrobinę smalcu. Starzec ukłonił się i, gdy w końcu się posilił, przemówił zdartym głosem:

– Rad jestem, że Beez znów zachwyca mnie swoją gościnnością, minęło wiele czasu odkąd ostatnio zaglądałem w te strony. W ramach podziękowania, ten, kto chce, niech nadstawi ucha, gdyż wielem ostatnim czasem słyszał, a i nie jedną pieśnią, czy wierszem uraczę.

– Mów, starcze, wielcem ciekaw, co się dzieje w szerokim świecie – odezwał się z czeluści karczmy donośny głos.

Starzec bąknął coś pod nosem, spuszczając wzrok, jakby ktoś przerwał wstęp do którejś z bardziej znanych, teatralnych sztuk.

– Dobrze więc ­ stwierdził: – słuchajcie uważnie, bo się powtarzać nie będę. – namyślał się chwilę, wziął głęboki oddech i powiedział: – Wiele się wydarzyło ostatnimi czasy, wiele rzeczy niezbyt radosnych, lecz do tych przejdę później, bowiem jest czym się radować. Niedawnom zasłyszał, że czcigodna nasza Sĕlie, zwana Szczodrą, w ciążę zaszła i dziecka się spodziewa, i dziecko to prawdopodobnie synem będzie.

Salę wypełniły westchnienia i szczere życzenia, aby dziecko wyrosło na prawego władcę i ciąża przebiegła w spokoju. Sĕlie była żoną Mardocka, imperatora Faldeii, który długo wyczekiwał męskiego potomka, aby przekazać tron oraz przedłużyć swój ród. Władca nie cieszył się zbyt dużym poparciem, ze względu na nawarstwiające się problemy z kharrengur, potworami zamieszkującymi północną część Imperium. Co prawda stwory te zostały wygnane około dwa stulecia temu z Faldeii, jednak chodziły niekiedy słuchy o zamieszkach z udziałem tychże krwiożerczych bestii, a ostatnio liczba doniesień o incydentach gwałtownie wzrosła. Prócz tego, imperator nie angażował się w trwający od lat konflikt na dalekim południu. Mimo iż wojny omijały imperium Faldeii szerokim łukiem, społeczeństwo nie czuło się zbyt bezpiecznie i niejednokrotnie podnoszono gromkie głosy, aby władca powziął coś w sprawie gorzejącej wojny.

Sĕlie uważano natomiast za osobę szczodrą i wielkoduszną, co miało swoje źródło w przeforsowanym prawie o całkowitej wolności chłopstwa i zniesieniu dwóch podatków od uprawy ziarna i ziemi, co znacząco wpłynęło na rozwój wsi i terenów rolniczych. Ponadto swą urodą była niepodobna do żadnej kobiety w całej historii Faldeii, a jedno jej słowo powalało na kolana każdego, nawet nieposiadającego duszy mężczyznę. Nic więc dziwnego, że zgromadzony w gospodzie motłoch „Świńskiego ryjca" życzył małżonce imperatora zdrowia i pomyślności.

– Tak, tak, cudowna to nowina, miejmy nadzieję, że chłop wyrośnie na mądrego Najwyższego – powiedział włóczęga, po czym wstał i zaczął recytować słowa pieśni, niedawno spisanej na cześć żony Najwyższego, która w czasie publikacji tekstu obchodziła swoje trzydzieste urodziny

– O gwiazdo szczodra, co świeci wśród nocy...

Supvaarel natomiast stał niewzruszony, nadal wbijając drapieżne spojrzenie w Khaela. Kilkukrotnie zdawało mu się, że szarooki mężczyzna spogląda na niego, jakby wabiony wzrokiem, lecz uznał to za przypadek lub paranoję złodzieja. Był przecież ścigany przez łowców, a od kilku dni skrzętnie zacierał ślady, przemierzając dzikie szlaki. Dokładnie tak, jak przewidział Mistrz. Niedługo później w ciemnym zakamarku pojawiła się para fioletowych ślepi bez źrenic. Supvaarel zerknął na nie, nie zmieniając morderczego wyrazu swojego podłużnego pyska. Prychnął jedynie i powiedział:

– Już myślałem, że się nie pojawicie.

Para oczu urosła z cienia, ciągnąc za sobą smugi ciemnego dymu. Wkrótce wypełniły przestrzeń obok Supvaarela. Z jego wnętrza wydobył się głos:

­– Coś nas zatrzymało. Wiele par oczu nas śledzi. Mistrz kazał nam zachować ostrożność.

­– Rozumiem, Lihpifilien ­– odrzekł kolczasty, a następnie wrócił do obserwowania swojego celu. Dym podążył za nim.

­– To tego mamy prowadzić i sprawić, by oszalał oraz uwolnił naszą siostrę? ­ zapytał.

Supvaarel przytaknął i odparł:

­– Czekamy teraz, aż Mistrz znów ruszy tymi pionkami.

Chwilę później jakiś chłop, wyglądem przypominający co najmniej skundlonego niedźwiedzia, ryknął z czeluści gospody:

– Starcze, przestań nam te śpiewy na wiatr rzucać. Toż to gospoda i wieści chcemy usłyszeć, a nie wierszoklectwo, od którego rzygnąć można.

Khael westchnął na uboczu zniesmaczony. Tęsknił trochę do poezji.

– Właśnie dziadzie, powiedz nam więcej co się dzieje na świecie! Co się na wschodzie ciekawego poczyna? – zawtórował mu inny, paskudny jak zawartość obornika.

– Już mówię, mości państwo, lecz ostrzegam, że nie są to zbyt radosne nowiny... – powiedział z lekkim przekąsem starzec. – Słuchajta więc, na niedalekim wschodzie, w Krainie Jezior miały miejsce kolejne zamieszki z udziałem monstrum, kharrengur. Na szczęście, i tu powinniśmy boskiej Dziewiątce hołdy składać, magnat, szanowny pan Dryik, owe zamieszki stłamsił. Słyszałem jednak, że widziano w okolicy Forligmen, na południowym wschodzie, właśnie te poczwary i zdaje się, że i do lasów Kazahdel weszły.

STRACH. STRACH WASZYM POKARMEM.

Nie należało długo czekać, aby na sali zapanował niepokój. W gospodzie pobrzmiewały pomruki. Powietrze zrobiło się nagle ciężkie, a panująca atmosfera wyraźnie się zagęściła. W tym momencie zainteresowanie starym włóczęgą wyraźnie spadło i raczej nie mógł liczyć na kolejny kufel piwa.

BRAWURA.

– Co z tego, że weszli? Już nie raz mężni pognali monstra, tak, że sam kurz po nich zostawał! A niech nawet się bardziej zbliżą, to my, ludzie, ogniem ich nastraszym i w pierun wygnamy, tak, jak to praojcowie ziem Nowego Imperium zrobili! – z odmętów gospody odezwał się wielki chłop. Po jego krótkiej przemowie podniosły się iście wojenne okrzyki.

RUSZAJ, TO NIE JEST ODPOWIEDNIE MIEJSCE DLA CIEBIE.

Khael wstał od stołu, stwierdzając, że najwyższy czas się ulotnić. Idealna chwila, gdy zgromadzeni zaaferowali się plotkami o potworach, które od niepamiętnych czasów nawiedzały Faldeię. Wymknął się cichcem do swojego pokoju, złapał za wór. Wyszukał mały, woskowany woreczek, by po chwili rozsypać trochę białego proszku na wierzch dłoni. Wciągnął śnieżny pył do nosa, zadarł głowę do góry, powstrzymując się od kichania. Przyjemne mrowienie wypełniło nozdrza, a świat stracił na chwilę swe barwy.

Mężczyzna podrapał się po przybranej w trzydniowy zarost brodzie, założył swój dobytek na plecy i otworzył okno. W zaledwie kilka chwil znalazł się na tyłach karczmy. Rozejrzał się uważnie dookoła, przeskoczył przez mały, pokrzywiony płotek, udając się daleko, gdzie oczy poniosą. Nagle zmroziło go. Powoli odwrócił się za siebie, a jego złodziejskie zmysły biły na alarm. Stał tak chwilę, aż w końcu zauważył w oddali dwie postaci. Jedną o ogromnych skrzydłach, która wzbija się w powietrze niczym bełt puszczony z kuszy, oraz drugą o kształcie bulgoczącej masy. Następnie ujrzał tam dwa fioletowe punkty, a gdy tylko mrugnął, wszystko zniknęło.

Krew z krwi, ciało z ciała ­ w powietrzu rozniósł się osobliwy szept.

Skonsternowany Khael rozejrzał się dookoła, jednak nie wypatrzył żadnych nowych dziwów. Długo walczył z mętlikiem w głowie, wpatrując się w miejsce, gdzie ujrzał dziwne kształty. Chociaż wciąż wzdrygał nim zimny dreszcz na plecach, zaraz zracjonalizował sobie omamy. Ot, dwa domy na krzyż, rozświetlone wieczornymi promieniami, które wydawały mu się oczami.

­ Chyba za dużo dałem do nosa – rzekł do siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro